czwartek, 27 lutego 2014

Rozdział VII

Dzień trwał dalej. Od południowej walki, na której Gilan - jak się potem dowiedział - miał pokazać swoją wartość i udowodnić, że zasługiwał na miejsce wśród rycerzy czarnego pana, minęła, co najmniej godzina. Młody zwiadowca przechadzał się właśnie sam wzdłuż ciemnego korytarza, po raz pierwszy od wielu dni. Dotychczas jego nieodłącznym towarzyszem bywał Seward, jednak teraz sługa otrzymał jakieś zadanie od Morgaratha. Gilanowi w najmniejszym stopniu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. W końcu mógł w spokoju zebrać myśli i czegoś się dowiedzieć. Było zbyt wiele pytań, na które pragnął zdobyć odpowiedź. Co się stało z Willem? Czy to możliwe, by zdradził? Co w związku z nim planuje Morgarath? I czemu tak naprawdę miał służyć ten dziwny pojedynek? Lecz siedzenie w miejscu i gdybanie, do niczego by nie doprowadziło. Musiał zacząć działać. I dlatego też, wykorzystując pierwszą chwilę bez towarzystwa jasnowłosego sługi, wyruszył na rozeznanie po twierdzy.
Przez jakiś czas szedł wzdłuż ciemnego korytarza, nie spotykając nikogo po drodze. Wszystkie mijane przez niego drzwi były pozamykane, więc młodzieniec zaryzykował przejście do części zamku, zamieszkiwanej przez władcę. Nie słyszał niczego podejrzanego. Jedynie ciche krakanie czarnych ptaków na zewnątrz. Szedł swobodnie, odruchowo nie wydając żadnych dźwięków. Jego oczy poruszały się cały czas, uważnie obserwując przestrzeń dookoła. W pewnym momencie, młodzieniec ujrzał jakiś ciemny kształt w oknie, około trzydzieści kroków przed sobą.
Żałował, że miał na sobie płaszcza, dzięki któremu mógłby zlać się ze szarą ścianą pokrytą mchem, i pozostając niezauważonym, podejść bliżej. Jednakże już nie mógł się cofnąć, poza tym zdał sobie ze zdziwieniem sprawę, że wiedział czym - a raczej kim - był owy kształt.
– Will – szepnął do siebie, rozpoznając burzę ciemnych włosów.
Chłopiec siedział na kamiennym parapecie, tyłem do Gilana, i spoglądał na szary krajobraz płaskowyżu, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z obecności kogoś jeszcze. Starszy młodzieniec odetchnął głęboko i ruszył po cichu w kierunku przyjaciela. W końcu nadarzyła się okazja, aby z nim porozmawiać i poznać odpowiedzi na trapiące go pytania. Obecny uczeń Halta zdał sobie sprawę z czyjejś obecności dopiero, gdy zwiadowca znalazł się jakieś trzy metry od niego. Odwrócił się gwałtownie, ze zdziwieniem przyglądając się przybyszowi. Widać było, że nie spodziewał się spotkać akurat jego w tym miejscu.
Gilan uśmiechnął się do chłopca, sprawdzając jeszcze raz czy na pewno są sami w korytarzu. Will nie odpowiedział tym samym, tylko zszedł z okna i stanął obok, niepewnie spoglądając na rycerza. Nie wiedział, czego może spodziewać się po wojowniku, który rano pokonał jednego z poddanych jego mistrza.     
– Willu...? – spytał Gilan, a w jego głosie zabrzmiała niepewność. Dlaczego chłopiec zachowywał się tak... dziwnie?
– Skąd znasz moje imię, panie? – spytał szatyn, spoglądając na niego z niepokojem.           
To wprawiło młodzieńca w całkowite zdumienie. Przecież to niemożliwe, żeby przyjaciel go nie rozpoznał.
– Nie poznajesz mnie? – W jego głosie dało się słyszeć zdziwienie, które ogarnęło każdą komórkę ciała. Miał zdecydowanie złe przeczucia.
Chłopak zmierzył wzrokiem rozmówcę, po czym rzekł, nie patrząc mu w oczy:
– Ty jesteś rycerzem, który brał udział w dzisiejszym pojedynku... – Ton jego głosu był dziwnie pozbawiony emocji, a nawet jakby przepełniony... strachem? – Czego ode mnie chcesz, panie?
Gilan nie mógł wydusić z siebie słowa. Czyżby Will bał się jego osoby? I dlaczego zachowywał się, tak jakby go nie znał?               
– Willu... – Starał się, by jego głos brzmiał spokojnie i pewnie. Pochylił się, by spojrzeć przyjacielowi w twarz. – Nie musisz się obawiać, jesteśmy tutaj sami. Nikt nie usłyszy.
Chłopak cofnął się nieco pod okno, jakby ze strachu przed przybyszem.
– Nie rozumiem – odparł lekko drżącym głosem. – Przepraszam, panie, ale ja powinienem już iść.
Szatyn odwrócił się w kierunku, z którego przyszedł rozmówca. Jednak zwiadowca nie miał zamiaru pozwolić Willowi tak szybko odejść. W ostatniej chwili przytrzymał go za ramiona.
– Willu, proszę cię – zaczął, obracając chłopaka twarzą do siebie. – Musimy porozmawiać, dopóki mamy sposobność. Niedługo może się ktoś tu pojawić i – urwał na widok miny przyjaciela.
Ten wyglądał na całkowicie zdumionego, jakby w ogóle nie miał pojęcia, o czym mówi jego rozmówca.
– Will? Co się stało? Zachowujesz się jakoś...dziwnie – oznajmił niepewnym głosem były uczeń Halta.
W tym momencie jego wzrok przykuł duży, fioletowy siniak na skroni przyjaciela. Czyżby Morgarath go bił? Nie, nawet on nie miałby takiej siły. Tak więc co?
Nagle, z oddali, usłyszał czyjeś kroki i zdał sobie sprawę, że ktoś się zbliża. Wiedział, że osoba ta znajduje się za rogiem następnego korytarza. Szybko puścił chłopca i odsunął się od niego, patrząc w stronę, z której powinien nadejść przybysz. Will natomiast przysunął się bliżej ściany, wciąż nie spuszczając z Gilana z oczu. Po chwili na korytarzu pojawił się władca Gór Deszczu i Nocy, a z jego twarzy nie można było wyczytać żadnych emocji. Czarny kolor stroju odbijał się na szarym tle muru. Chłopak niemal natychmiast ukłonił się i przybrał dziwnie uniżoną postawę. Morgarath spojrzał na niego z pewną satysfakcją, po czym przeniósł spojrzenie na młodego wojownika. Ten również skłonił się lekko, cały czas zachowując w swojej postawie typową dla rzezimieszków arogancję i pewność siebie.
–Szukasz tu czegoś? – spytał Morgarath, a w jego tonie wyraźnie dało się wyczuć znużenie. Tak jakby miał już dość zawracania sobie głowy kimś, kogo nie planował spotkać.
– Nie, panie, tylko przechodziłem – odparł Gilan, starając się, aby w jego głosie nie było słychać niepewności.
Młodzieniec dostrzegł, jak Will rzuca mu szybkie, niepewne spojrzenie. Wciąż nie rozumiał, o co w całej tej sytuacji chodzi. Zachowanie Willa, siniak na jego skroni, Morgarath, który traktuje chłopaka jak swojego ucznia... Musiał się czegoś dowiedzieć. I już wiedział, kto może mu w tym pomóc. Choć rozmowa z tą osobą wcale nie napawała go radością, to nie miał wyjścia, jeśli chciał coś z tego zrozumieć.
Pogrążony we własnych myślach nawet nie zauważył, jak czarny pan odszedł, zabierając czeladnika ze sobą. Gdy w końcu zdał sobie z tego sprawę, zobaczył jedynie, jak sylwetka jego przyjaciela znika za rogiem. Westchnąwszy, oparł się o ścianę tuż obok parapetu okna.
Stał tak przez jakiś czas, wsłuchując się w miarowe odgłosy wydawane przez wargalów na dziedzińcu. Bardziej z braku czegoś do zrobienia niż z ciekawości, wyjrzał na zewnątrz. Zauważył grupę tych stworów, nadzorowanych przez ludzkiego podwładnego czarnego pana. Zajęci byli produkcją broni. Było to dosyć dziwne, zwłaszcza, że ostatnio widywał je głównie podczas rutynowej musztry, a nigdy w trakcie tworzenia oręża. Trzeba przyznać, że dotychczas nie sądził nawet, że te bestie były na tyle inteligentne, żeby wykuć dobry miecz, nie mówiąc o wyważeniu go.
W zbrojowni widział, że był spory zapas broni, więc nie rozumiał, w jakim celu Morgarath produkuje jej więcej. Czyżby na coś się szykowało? Czy ma zamiar znowu zaatakować? W sumie, można było się domyślać, że coś takiego jak przysięga na honor nie było w przypadku tego człowieka czymś, czego nie można złamać. Przecież nie raz udowodnił, że w życiu nie kierował się rycerskimi wartościami.
Gilan westchnął tylko. Nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Najpierw sprawa z Willem, teraz jeszcze przygotowania do wojny... Nie było innego wyjścia, musi się przełamać i znaleźć Sewarda. Bo on był jedyną osobą, która może pomóc.

***

Zdołał jedynie zerknąć kątem oka na rycerza stojącego przy oknie, gdy razem z czarnym panem przeszedł do następnego korytarza. Nie wiedział, co myśleć o tym przypadkowym spotkaniu. W głębi ducha cieszył się, że jego mistrz pojawił się akurat w tym momencie.
Nie wiedząc do końca, dokąd idą, Will zastanawiał się nad dziwnym zachowaniem wojownika, który traktował go tak, jakby znali się od dawna. Mimo to, chłopak nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej go widział. Prawdę mówiąc, nie pamiętał nikogo, poza osobami, które spotykał w zamku w ciągu ostatnich kilku dni. Wszystko wydawało się takie obce, oddalone, jakby nie było częścią jego świata. Momentami miał wrażenie, zupełnie tu nie pasuje. Czasami czuł palącą potrzebę spytania Morgaratha, co się stało z jego rodziną, jednak poznał swojego mistrza na tyle, by wiedzieć, że ten potrafi zbyć jego pytania, jakby w ogóle ich nie usłyszał.
Spojrzał w górę na twarz mężczyzny, ukrytą w cieniu czarnego kaptura, która jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji. Władca nie patrzył na niego, jego wzrok utkwiony był w korytarzu przed nimi.
Po krótkiej chwili, odważył się odezwać.
– Panie...? – zaczął niepewnym głosem. – Mogę o coś zapytać?
Mężczyzna odwrócił głowę w jego stronę, nieznacznie przytakując. Oznaczało to mniej więcej "Spytaj, ale nie obiecuję, że odpowiem".
– Chciałem zapytać... – przerwał, po czym wziął głęboki oddech. – Mówił mistrz, że mieszkam w tym zamku od urodzenia, tak? Ale dlaczego? Gdzie jest moja rodzina?
Po zadaniu pytania, chłopak miał przez moment wrażenie, że zobaczył dziwny błysk w oku mentora. Ten zatrzymał się z ledwie zauważalnym uśmiechem, błąkającym mu się na ustach.
– To długa historia i nieczęsto o niej wspominam – przerwał, po czym przeniósł wzrok na niezbyt duże okno znajdujące się po jego lewej stronie. Widok za nim roznosił się na wyższe piętra gór, znajdujących się daleko od zamku. Ich pokryte białym nalotem wierzchołki, otaczała szara mgła. – Jednak zważywszy na to, że straciłeś pamięć, jestem zobowiązany do tego, aby powtórzyć ci tę opowieść, choćby nie wiem, jak bolesna by była. Na pewno chcesz się tego dowiedzieć?
Will przez chwilę rozważał swoją odpowiedź. Trochę bał się tego, co usłyszy, jednak czuł, że tylko to pomoże mu wypełnić pustkę, która od pewnego czasu widniała w jego umyśle. Wziął głęboki oddech i powiedział krótko:
– Tak, mistrzu.
Morgarath nie spojrzał na niego, tylko zapatrzył się w jakiś punkt w oddali. Po chwili odezwał się, a w jego głosie słychać było jakby melancholię:
– Wszystko zaczęło się przed szesnastoma laty, kiedy byłem jeszcze władcą Gorlanu...

***

To był piękny, letni dzień, idealny na zabawy i odpoczynek wśród odgłosów dzikiej natury. Młode małżeństwo Katherine i Stephen Bellechase, które nie tak dawno sprowadziło się do niewielkiego lenna Yorktown, nie miało jednak zbyt wielu powodów do radości. Przenieśli się w to miejsce, gdyż odziedziczyli po zmarłym ojcu dziewczyny średniej wielkości gospodarstwo. Stephen z całych sił starał się, jak najlepiej utrzymać je w dobrym stanie, lecz nie było to łatwe. Zwłaszcza, że jego żona spodziewała się dziecka. Pochodzili z ubogiej szlachty, więc tym trudniej było im żyć w dogodnych warunkach.
Po kilku miesiącach nieurodzaju, nie mieli nawet możliwości, by zapłacić podatek baronowi. Ich sytuacji nie poprawiło pojawienie się na świecie syna, który urodził się pięć tygodni temu. Z drugiej jednak strony to były najszczęśliwsze dni w ich życiu. Dla młodej pary, dziecko było promykiem słońca wśród szarej codzienności.
Mimo że nie wiodło im się najlepiej, starali się zapewnić maleństwu wszystko, co najlepsze. Gdy Katherine zajmowała się domem, Stephen próbował zadbać o swoją rodzinę, sprzedając to, co zdołał uzyskać z gospodarstwa. Niestety, Yorktown nie było zbyt dużym lennem i większość zbiorów - a co za tym idzie - również pieniędzy, zyskiwały rodziny, posiadające ogromne połacie ziemi. Prawie nikt nie chciał kupować od biednego gospodarza.
Przez to oszczędności, które wcześniej zdołali uzbierać, kurczyły się, a to, co przybywało, nie starczało na utrzymanie roli, a także na comiesięczne podatki dla władcy, które musiał płacić każdy posiadacz ziemi.
W pewnym momencie Bellechase'owie nie mieli już nawet za co kupić jedzenia, nie mówiąc o zapłacie baronowi, z czym zalegali od miesiąca. Wszystko szło nie tak, jak planowali. Mieli rozpocząć nowe życie w nowym miejscu, mieli wychowywać ich maleństwo w szczęściu i miłości, aby zaznało tego, co najlepsze.
Aż wreszcie nastał ten dzień.
Było popołudnie, Stephen wracał zmęczony do domu, kiedy zauważył biegnącego w jego stronę sąsiada. Był to niski mężczyzna w średnim wieku, o czarnych, pokrytych gdzieniegdzie siwizną włosach i o łagodnej, przyjaznej twarzy. Teraz jednak jego oczy wyrażały niepokój.
– Witaj, Thomasie – przywitał z uśmiechem się pan Bellechase, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tragedii, jaka miała go wkrótce spotkać. – Coś się stało?
Sąsiad przystanął i zaczerpnął tchu, aby uspokoić szybki oddech po biegu. Na jego czole pojawiły się kropelki potu, jednak wytarł je ruchem dłoni.
– Stephen, cieszę się, że cię zastałem. Byłem niedawno we wsi i widziałem, że w gospodzie zatrzymał się królewski zwiadowca. Jeśli ktoś taki jak on pojawił się w Yorktown, to może oznaczać tylko jedno.
– Chyba nie myślisz, że baron mógłby... – zaczął Stephen, czując, jak strach paraliżuje jego serce. Znał zwyczaje panujące w państwie, wiedział, że dłużników nigdy nie traktuje się ulgowo.
Thomas pokręcił głową ze smutkiem.
– Obawiam się, że tak. Wiesz, jaki baron jest bezwzględny w tej sprawie. Musicie stąd uciec, zanim pojawi się zwiadowca. Może być tu w każdej chwili... – Przerwał i zaczerpnął tchu – Przykro mi.
Stephen nie czekał ani chwili dłużej. Natychmiast pobiegł w stronę swojej chaty, po drodze wołając do sąsiada:
– Dziękuję ci, Thomasie!
Czarnowłosy stał jeszcze przed chwilę w miejscu, obserwując jak mężczyzna znika w swojej chacie, zamykając gwałtownie drzwi. Westchnął cicho, po czym skierował się do swojego gospodarstwa.
Tymczasem, pan Bellechase znalazł się już w domu i szybko opowiadał swojej żonie o tym, co usłyszał chwilę wcześniej. Z każdym słowem źrenice kobiety robiły się coraz węższe, a na twarzy malował się paraliżujący strach.             
– ...Dlatego musisz uciekać i zabrać ze sobą Willa. Ja zostanę, spróbuję powstrzymać tego zwiadowcę. – Stephen zakończył swoją relację.
Katherine pokręciła głową, próbując powstrzymać gromadzące się w oczach łzy.
– A-ale jeśli tu zostaniesz, może Ci się coś stać... Nie lepiej, żebyśmy razem...
– Katy. – Mężczyzna chwycił kobietę za ramiona i spojrzał jej głęboko w oczy. – Mamy tylko jednego konia, nie zdążymy uciec przed zwiadowcą. Powstrzymam go, jak długo się da. A Ty ocal naszego synka. – W tym momencie Stephen pocałował żonę w czoło. – Kocham cię, Katy.
– Ja ciebie też – odparła cicho i wtuliła się w męża. – Boję się o ciebie...
– Nic mi nie będzie. Spotkamy się niedługo, przyrzekam. – To mówiąc, mężczyzna położył dłoń na swojej klatce piersiowej. – Już wkrótce będziemy znowu razem, szczęśliwi.
Pocałował ją jeszcze raz, po czym podszedł do drewnianego łóżeczka, stojącego w kącie pokoju. Opuścił wzrok na leżące w środku dziecko, które w ciszy śledziło swymi dużymi, brązowymi oczyma poczynania rodzica. Stephen uśmiechnął się lekko.
– Opiekuj się mamą, dobrze? – odparł i pogłaskał z czułością chłopczyka po głowie.
Malec pogaworzył chwilę, jakby w odpowiedzi na pytanie ojca. Stephen uśmiechnął się lekko i skierował się w stronę żony, która krzątała się po domu, zbierając najpotrzebniejsze rzeczy.
– Pójdę przygotować konia, nie możemy tracić czasu – odparł, złapał ją delikatnie za nadgarstek, by dodać jej otuchy, po czym wyszedł z chaty.
Katherine raz jeszcze rozejrzała się uważnie, sprawdzając, czy spakowała do podróżnego worka wszystko, co niezbędne. Kiedy miała już taką pewność, zajęła się przygotowywaniem prowizorycznego nosidełka dla dziecka. Po kilku minutach, do środka wpadł Stephen z przerażeniem wymalowanym na twarzy.
– Katy! Musisz uciekać, on już tu jedzie!
– Już? – przeraziła się kobieta. Szybko opatuliła maleńkiego Willa i chwyciła wcześniej przygotowaną torbę. Kiedy jej mąż stał przy oknie i z niepokojem spoglądał na zbliżającą się postać w szarości i zieleni, Katherine wybiegła z dzieckiem przez tylne drzwi. Parę metrów za chatą stała bowiem niewielka stajnia, gdzie trzymali swojego jedynego starego siwka.
Po chwili przybysz zatrzymał się przed gospodarstwem. Stephen widział, jak tamten zsiada ze swojego wierzchowca i podchodzi do drzwi domu. Starając się zachowywać normalnie, mężczyzna podszedł do części izby służącej za kuchnię i dyskretnie zaczął obserwować zwiadowcę. Nie był to wysoki człowiek, jednak jego postawa od razu pokazywała, że ma się do czynienia z osobą o dużym autorytecie. "Gdyby tylko zwiadowcy wykorzystywali swoją pozycję w należyty sposób..." – pomyślał Stephen.
Nagle po pomieszczeniu rozległo się stanowcze pukanie do drzwi, po czym Stephen usłyszał męski głos:
– Państwo Bellechase! Przybywam na mocy rozkazu wydanego przez obecnie rządzącego królestwem Araluen króla Duncana, który z powodu niepłaconych przez państwa Bellechase obowiązkowych podatków, postanowił poprzez królewskiego zwiadowcę, odebrać należną mu własność!
Stephen nie był pewien, co robić. Dobrze wiedział, że kara, jaka ich czeka, nie będzie należała do łagodnych. A już tym bardziej, jeśli jej egzekwowaniem ma zająć się zwiadowca. Miał tylko nadzieję, że Katherine udało się uciec z dzieckiem jak najdalej, zanim przybysz zda sobie sprawę z ich nieobecności. Wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi. Położył dłoń na klamce, kiedy pukanie - tym razem bardziej natarczywe - rozległo się ponownie. Zwiadowca wyraźnie tracił cierpliwość.
Stephen w końcu otworzył przejście, ukazując postać niskiego mężczyzny w zielono-szarym płaszczu.
– Witam – powiedział gospodarz, siląc się na spokojny ton.
– Pan Bellechase, jak mniemam? – W głosie królewskiego wysłannika słychać było pogardę. – Przypuszczam, iż zdaje pan sobie sprawę, dlaczego tu jestem. – Zanim właściciel domu zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zwiadowca minął go w drzwiach, wchodząc do środka i rozglądając się po niewielkim, skromnym domostwie. – Pytanie brzmi, czy jest pan w stanie uregulować teraz wszystkie należności.
– Panie... Ostatni okres był bardzo trudny i nie zdołałem uzbierać całej kwoty. Wiem, że musi pan wykonywać rozkazy, ale gdybym mógł uregulować teraz część, a resztę, gdy tylko zdołam zarobić... – Jego głos był napięty.
– Zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie są kary za niedotrzymanie terminu wpłacenia podatku? Nie wysyłano by mnie, gdyby to nie była ostatnia szansa. – Zwiadowca ani na moment nie wydawał się poruszony sytuacją Bellechase'ów. Wręcz przeciwnie, cała sprawa ewidentnie go nużyła.
– Tak, panie, rozumiem, ale błagam o kilka dni więcej. Obiecuję, że oddam całą należność naszemu drogocennemu władcy. Może pan sprawdzić, że nigdy, aż do tej pory, nie zalegałem z podatkami. – W jego głosie dało się słyszeć nutkę desperacji. Nie sądził, że uda mu się przekonać przybysza, choć bardzo tego pragnął, dla dobra rodziny...
Zwiadowca był jednak bezlitosny. Mimo iż dobrze wiedział o sytuacji finansowej biednej wiejskiej rodziny, nie interesowało go nic poza brakiem uregulowanej należności.
– Panie Bellechase, to ostateczna decyzja. Każdy poddany jest świadom skutków, jakie niesie niepłacenie podatków i jeśli pan nie chce uregulować zaległości, jestem zmuszony wyciągnąć konsekwencje – oznajmił ostatecznie, przechodząc wolnym krokiem w stronę środka pomieszczenia.
Stephen zamarł. Wiedział dobrze, jakie są konsekwencje zadzierania ze Zwiadowcami. Przeraził się, gdy zobaczył, jak przybysz w szaro-zielonym płaszczu wyciąga z pochwy swój ciężki, piekielnie ostry nóż.
– Łóżeczko jest puste. Gdzie pańska rodzina, panie Bellechase? – spytał przybysz, ani na moment nie zmieniając pozycji.
Młody ojciec nieświadomie rzucił niepewne spojrzenie w stronę okna, z którego widok rozciągał się na tylną część ogrodu, gdzie mieściła się stajnia. W duchu liczył, że Katherine zdołała już uciec wystarczająco daleko. Nie mógł znieść myśli, że mogłoby coś się stać jego rodzinie. I dlatego postanowił zatrzymać zwiadowcę jak najdłużej. Jednak nie zdawał sobie sprawy, iż przybysz widzi więcej, niżby chciał.
– A więc to tak... – powiedział zwiadowca cicho, kierując się w kierunku tylnego wyjścia z chaty.
Gospodarzowi z przerażenia zaparło dech w piersi. Nie, nie może pozwolić, aby... Szybkim krokiem poszedł za przybyszem. Ten wyszedł do ogrodu, przyklęknął i przyjrzał się ziemi, na której odbiły się ślady kopyt wierzchowca, na którym uciekła Katherine.
– Próbuje mnie pan oszukać, panie Bellechase? – spytał z jadem w głosie. Wstał i wciąż trzymając w dłoni broń, obrócił się w stronę Stephena. Zielono-szary kaptur zasłaniał mu pół twarzy, co tylko potęgowało strach u gospodarza.
– A-ależ skądże znowu... – wyjąkał młody mężczyzna. Zrobił dwa małe kroki w tył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Odwrócił głowę w poszukiwaniu czegoś do obrony. Miał świadomość, że z wyszkolonym zwiadowcą ma nikłe szanse, ale nie zamierzał poddać się bez walki. W pewnym momencie przez niewielkie okno chaty zauważył wiszącą na ścianie kosę. Nie czekając na nic, odwrócił się i pobiegł w stronę domu. Wpadł do środka i szybko zatrzasnął za sobą drzwi, słysząc jak w drewno wbija się nóż zwiadowcy.
Czując jak serce bije mu szaleńczo, chwycił narzędzie, po czym skierował się ponownie w stronę wejścia, aby zabarykadować je, jak najdłużej się da. Nie zdążył jednak nawet dotknąć zasuwy, gdy mężczyzna w szarozielonym płaszczu wpadł do środka. Spod kaptura było widać tylko niebezpieczny błysk w oczach wojownika.
– To był twój ostatni błąd – ostrzegł, podchodząc bliżej młodego ojca. Klinga zalśniła złowrogo, gdy przez otwór w ścianie, wpadały południowe promienie słońca.
Stephen chwycił mocniej swoją kosę i spojrzał na przeciwnika, starając się nie ukazywać strachu. To dziwne, ale już praktycznie pogodził się ze swoją śmiercią. Zależało mu tylko, by zdobyć jak najwięcej czasu dla Katherine. W tym momencie zwiadowca skoczył na niego z wyciągniętym nożem niczym wąż, który zamierza ugryźć swoją ofiarę. Gospodarz cofnął się mimowolnie, wpadając na ścianę, lecz zbyt późno, aby uchronić się przed zranieniem. Klinga gładko przejechała po jego brzuchu, powodując głęboką ranę, z której zaczęła obficie lecieć krew.
Stephen krzyknął, osuwając się powoli na ziemię. W ostatnim momencie jednak wykorzystał resztę siły i mocno zamachnął się swoją prowizoryczną bronią. Sekundę później przeciwnik uderzył brzegiem saksy w uzbrojoną dłoń, wywołując promieniujący ból. Usłyszał jak kosa upadła z głuchym odgłosem kilka stóp dalej. Młody małżonek siedział z opuszczoną głową pod ścianą, oszołomiony i przerażony. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko się stało. Jego oddech stawał się coraz słabszy, a oczy zachodziły mgłą. Potrząsnął głową, chcąc rozjaśnić sobie pole widzenia, lecz na niewiele się to zdało. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. Z każdą sekundą kałuża krwi się powiększała, a on stawał się coraz bardziej senny. Raptownie ktoś poderwał jego głowę do góry, ciągnąć brutalnie za włosy.
Młody mężczyzna spojrzał z przerażeniem w oczach na swojego oprawcę. Coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością i chciał już tylko leżeć i wykrwawić się na śmierć.
– Niesubordynacja wobec władcy niesie za sobą poważne konsekwencje. Niech ten dom będzie ostrzeżeniem dla tych, którzy będą próbować uchylać się od prawa – odparł przybysz. – A za podniesienie ręki na królewskiego zwiadowcę zapłaci twoja rodzina – dodał złowrogim głosem.
– Katherine... – To było ostatnie słowo wypowiedziane przez młodego mężczyznę. Tuż po tym jego serce przestało bić, a on sam osunął się bezwładnie na ziemię.
Zabójca przez chwilę przyglądał się poległemu z badawczym zainteresowaniem, po czym wstał i skierował się ku drzwiom wejściowym, gdzie czekał na niego jego wierny wierzchowiec. Nie oglądając się na chatę Bellechase'ów, wskoczył na siodło i pognał konia w kierunku, w którym prowadziły ślady kopyt kucyka Katherine. Z łatwością odnalazł trop i wiedział, że kobieta nie zdołała uciec daleko. Miał rację. Katherine na grzbiecie swojego wierzchowca znajdowała się zaledwie trzy kilometry od domu.
Już po kilkunastu minutach zdołał dogonić uciekinierkę tak, że znajdowała się niecałe pół kilometra przed nim. Przekroczyli już granicę lenna Gorlan, które graniczyło z Yorktown od strony północnej. Na horyzoncie już od pewnego czasu widać było strzelistą sylwetkę zamku barona. Zwiadowca przyspieszył zirytowany, chcąc jak najszybciej skończyć tę sprawę.
W pewnej chwili ścigana musiała zdać sobie sprawę z pogoni, bo odwróciła głowę i również pospieszyła swojego siwka. Jednak nawet z daleka widać było, że nie jest przyzwyczajona do zbyt długiej jazdy konnej.
Wiedziała, że jeśli chce przeżyć, to nie może sobie pozwolić na zwłokę. Lecz zdawała sobie także sprawę, iż koń, na którym jechała, nie był młody i nie osiągał takiej prędkości, jak kiedyś.
W dodatku nie mogła też przesadzać z prędkością, bo wodze trzymała tylko jedną ręką, drugą przyciskając swojego maleńkiego synka do piersi. Chłopiec był zadziwiająco spokojny. Przez całą drogę ani razu nie zapłakał, jakby rozumiał, że w tej chwili to nie byłoby pożądane.
Tymczasem bryła zamku zbliżała się coraz bardziej. Może jest jeszcze szansa, by dotrzeć tam na czas. Katherine nieraz przybywała do wspaniałego pałacu, gdy jeszcze wraz z mężem mieszkała w Gorlanie. Znała tam wiele ludzi, łącznie z samym baronem i wiedziała, że ci mogą jej pomóc.
Nagle poczuła rwący ból w dolnej części pleców. Miała wrażenie, jakby coś rozrywało ją od środka. Opuściła wzrok i z przerażeniem odkryła, że strzała przebiła się przez jej ciało. Pochyliła się do szyi zwierzęcia, a nad jej głową przeleciał kolejny pocisk. Miała szczęście. Ból był koszmarny, lecz młoda matka znosiła go dzielnie. Wiedziała, że jeśli się podda, i ją i maleństwo czeka śmierć. Jechała więc dalej, z całych sił próbując nie stracić przytomności. Musiała dostać się na zamek. To była jej ostatnia nadzieja...

***

I co się stało potem? Uciekła? – Will nie potrafił powstrzymać cisnących mu się na usta pytań. Już od dłuższego czasu spoglądał na swojego mistrza z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia i zainteresowania.
Morgarath skierował spojrzenie w stronę okna, aby ukryć uśmiech satysfakcji przed chłopcem.
– Niestety... Byłem tego dnia na polowaniu i chodząc po pobliskim lesie, zauważyłem, że jedzie w moją stronę. Była zaledwie parę metrów ode mnie, kiedy nagle zsunęła się z siodła. Udało mi się ją złapać w ostatnim momencie. Dopiero wtedy zobaczyłem strzałę wbitą w dolną część jej pleców. Mimo to była jeszcze przytomna, lecz widziałem, że pozostało jej niewiele czasu. Przyciskała dziecko do swojej piersi. Oddychała ciężko, z jej oczu płynęły łzy. Próbowała chyba coś powiedzieć, jednak zrozumiałem tylko dwa słowa: "zwiadowca" i "Stephen". Po krótkiej chwili jej oddech całkowicie ucichł i wiedziałem, że serce przestało bić. Umarła mi na rękach. Potem wyjąłem z ramion Katherine ciebie. Zacząłeś płakać, jakbyś wyczuł, że stało się coś strasznego. W tym momencie zobaczyłem zbliżającego się zwiadowcę. – Jego głos był całkowicie wyprany z emocji, jakby mówił o czymś, co nie miało żadnego znaczenia.
Will natomiast wpatrywał się w swego mistrza oczyma pełnymi przerażenia. Nie mógł uwierzyć, że jego rodzice stracili życie w taki spokój.
– Widziałem, jak trzymał łuk w ręce – kontynuował Morgarath. – Nie wiedziałem jednak wtedy, dlaczego ścigał twoją matkę.
– I co się stało potem? – spytał drżącym głosem chłopiec, w którym dało się wyczuć napięcie.
– Cóż, gdy zauważył, że twoja matka nie żyje, zwolnił i zatrzymał się parę metrów ode mnie. Zaraz potem zsiadł, wyciągając sztylet. Zażądał, abym oddam mu ciebie, twierdząc, że zgodnie z rozkazem króla, ma obowiązek wymierzenia kary na tej rodzinie. – przerwał na moment, jakby zastanawiając się nad dalszą odpowiedzią. – Ci zwiadowcy uważają się za niemalże tak ważnych jak sam król. Myślą, że bycie królewskim zwiadowcą dają im pozwolenie do mordowania z zimną krwią niewinnych ludzi.
– To straszne... – szepnął Will. Jego źrenice były rozszerzone ze strachu. Nie wyobrażał sobie, jak można być tak okrutnym.
– Nieraz słyszałem o zbrodniach, jakich dokonywali w imię władcy. Dzieci, kobiety, starcy, dla nich nie miało to znaczenia. Mordowali bez mrugnięcia okiem.
– To jak to się stało, że jednak przeżyłem? – Po tym wszystkim co usłyszał, nastolatek zdał sobie sprawę, że to, iż nie został zabity, musiało niemalże graniczyć z cudem.
– Nie mogłem pozwolić, aby byle jaki zwiadowca panoszył się po moim lennie. Przypomniałem mu, że nie przynależy do tej części Królestwa i wedle prawa nie może zabijać każdego, kogo spotka. A król, mimo że zazwyczaj przymyka oko na występki swoich zwiadowców, to musi przyjąć skargę ze strony barona.
Will nie pytał już o nic więcej. I tak do jego głowy napłynęło na raz za dużo informacji i czuł, że potrzebuje chwili samotności, by wszystko sobie dokładnie przemyśleć.
Morgarath, jakby to wyczuwając, odparł:
– Robi się późno. – Patrzył przez okno na powoli zachodzące czerwienią niebo. – Powinieneś pójść do swojej komnaty.
– Tak, mistrzu – odparł uczeń i skłonił się nisko. Zaraz potem udał się w kierunku pomieszczeń sypialnych.
Jeszcze przez dłuższą chwilę czarny pan spoglądał w ślad za chłopcem, nie kryjąc uśmiechu satysfakcji.

****

Po niespodziewanym spotkaniu z Willem, Gilan nie potrafił nic z tego zrozumieć. Zbyt dużo pytań i wątpliwości krążyło mu po głowie. Czuł się tak, jakby miał do czynienia z kimś zupełnie obcym, a nie z przyjacielem, wraz z którym tropił wargali i podróżował do Celtii. Z początku myślał, że chłopak udaje z obawy, że ktoś mógłby ich nakryć, lecz potem zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że on naprawdę się bał i go nie poznawał. Ale przecież Will nie mógł nie pamiętać, prawda?
Młody zwiadowca potrząsnął głową, chcąc pozbyć się wszystkich pytań zaprzątających jego umysł i skupić uwagę na poszukiwaniu Sewarda. Może i był to pewien akt desperacji, to Gilan wiedział, że ten niezwykły człowiek udzielić mu może bardzo wielu przydatnych informacji, o ile tylko uda się go dobrze podejść. Jednak, wędrując od dziesięciu minut po zamkowych korytarzach, coraz bardziej się irytował. Od momentu, gdy trafił w to miejsce, sługa nie odstępował go niemalże na krok, a teraz, gdy był potrzebny, to jakby zapadł się pod ziemię.
Młodzieniec przeszedł już chyba wszystkie korytarze, a Sewarda jak nie było, tak nie ma. Zrezygnowany zwiadowca przysiadł na kamiennym parapecie, zastanawiając się, dokąd też mógł pójść jego przymusowy towarzysz. Siedział tak przez parę minut, opierając głowę o ścianę, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki z końca następnego korytarza. Po paru sekundach do jego uszu doszedł też znajomy głos, spotęgowany nieco przez rozlegające się w zamku echo:
– Brawo geniuszu, na chwilę zostawiam cię samego, a ty już zgubiłeś tego chłopaka! Pogratulować inteligencji.
– A ty to niby co?! Łazisz niewiadomo gdzie, zamiast stać na straży, a potem cała wina spada na mnie.
Gilan chyba jeszcze nigdy tak się nie cieszył słysząc Sewarda. Zerwał się z miejsca i ruszył jasnowłosemu słudze Morgaratha naprzeciw. Chwilę później towarzysz Gilana odparł:
– Ha! Wiedziałem, że miałem rację! Wiedziałem, że powinniśmy pójść na piętro, zamiast do lochów. Ale nie, ty musiałeś upierać się przy swoim.
– Naprawdę szkoda mi ciebie. Takiego bezmyślnego człowieka, to jeszcze nie widziałem. Przecież i tak byśmy tu w końcu przyszli.
– Ale kiedy byśmy tu przyszli, to jego już dawno mogłoby tu nie być! – Ku zaskoczeniu młodego wojownika, Seward pokazał palcem w jego stronę.
– Opuść tę łapę, idioto! – krzyknął do siebie i po krótkiej chwili jego ręka opadła wzdłuż tułowia, lecz na twarzy gościła złość.
Gilan patrzył niepewnie na kłótnię dotyczącą jego osoby, zastanawiając się, w jaki sposób podejść sługę Morgaratha, by ten odpowiedział na jego pytania.
– Przepraszam – zaczął, chcąc zwrócić na siebie uwagę. – Szukałeś mnie, panie?
Seward podszedł bliżej, mrucząc coś do siebie pod nosem. Spośród niewyraźnych słów, zwiadowca zrozumiał coś o braku konkretnego powodu i robieniu z siebie idioty. Chociaż mogło mu się przesłyszeć. Gilan wiedział, że sługa czarnego pana zdolny był do sprzeczania się z samym sobą nawet przez kilka godzin, więc wolał temu zapobiec, dopóki jeszcze było to możliwe.
– Wybacz, ale czy mógłbym o coś zapytać?
– Czego chcesz? – mruknął poddany Morgaratha, zakładając ręce i patrząc podejrzliwie na wojownika.
Ten włożył ręce do kieszeni i spojrzał na niego obojętnie.
– Właściwie niczego – zaczął. – Tylko ciekawi mnie jedna sprawa, o której ostatnio rozmawialiśmy.
– Więcej szacunku, bachorze! – zawołał Seward, wyraźnie niezadowolony.
– Daj mu spokój, przecież może mieć jakieś pytania! Zresztą, nie jesteś od niego wiele starszy.
– Ty się nie odzywaj! Nikt cię o zdanie nie pytał.
– Wybacz, panie – przerwał mu Gilan z naciskiem na ostatnie słowo. Nie miał zamiaru ponownie wysłuchiwać kłótni jasnowłosego. Wziął głęboki oddech. – Nie chciałem powiedzieć niczego złego. – Miał nadzieję, że w jego głosie nie było słychać irytacji.
– Dobrze, dobrze, nie słuchaj tego idioty. O co chodzi? – spytał Seward, wznosząc oczy do nieba.
– Chodzi o tego dzieciaka, który kręci się przy władcy – zaczął. – Mówiłeś, panie, że on jest sługą, ale według mnie na to nie wygląda. – Gilan starał się nie okazywać ciekawości, jaką odczuwał.
– Nie wygląda? Co masz przez to na myśli? – zainteresował się sługa.
– Wydaje mi się, że nie tak powinien postępować chłopak, który został porwany i zmuszony do bycia sługą. Według mnie on bardziej zachowuje się jak...jak uczeń.
– Bo nim jest – mruknął w odpowiedzi blondyn, co potwierdziło obawy Gilana. – Po tym, jak utracił pamięć, pan szkoli go jako swojego czeladnika.
– Utracił pamięć? – powtórzył zaskoczonym głosem młodzieniec.
– Tak. Kiedy ten chłystek próbował uciec, potknął się o coś i upadł, tracąc przytomność. Zdaje się, że spadł wtedy na jakiś kamień i uderzył się mocno w głowę. – odpowiedział Seward. – Chwila... To było chyba tego samego dnia, kiedy do nas przybyłeś.
Gilan jedynie pokiwał głową ze zrozumieniem. Teraz wszystko układało się w całość. I jednocześnie zdał sobie z przerażeniem sprawę, że w tej sytuacji wydostanie stąd Willa będzie o wiele trudniejsze niż wcześniej podejrzewał.
– I co w związku z tym, że to było tego samego dnia? – spytał się tymczasem sługa Morgaratha. – Zakładasz, że on miał z tym coś wspólnego?
– Przecież nic takiego nie mówię! Zawsze się mnie czepiasz. – odpowiedział ze złością. – Zawsze!
– Ja się czepiam? Ja?! To ty zawsze szukasz dziury w całym! – Seward położył ręce na biodrach i z wyższością uniósł brodę.
– Nie krzycz na mnie! Po prostu jestem uważny, a nie tak jak ty - ślepy.
Gilan oparł się o ścianę z założonymi rękami, cierpliwie czekając, aż kłótnia dobiegnie końca. Już nawet nie próbował załagodzić sporu, gdyż wiedział, że to i tak by niczego nie zmieniło. Zamiast tego, zaczął rozmyślać nad sposobem, jak wydostać się z całej tej sytuacji. Wydostać siebie i Willa. Niestety, skoro chłopak nic nie pamiętał, wszystko bardzo się komplikowało. Zwiadowca mógł rzecz jasna uprowadzić czeladnika siłą, lecz w otoczeniu całej gwardii Morgaratha nie byłoby to raczej zbyt mądrym pomysłem. Poza tym myśl, że miałby zrobić to wbrew woli przyjaciela zupełnie mu się nie podobała. Pomyślał o Halcie, który przecież wciąż pozostawał poza zamkiem. Starszy zwiadowca z pewnością znalazłby wyjście tej sytuacji. Gdyby tylko mógł jakimś sposobem się z nim skontaktować, poinformować wszystkim, lecz Gilan zdawał sobie sprawę, że nie może ryzykować. Musiał sam coś wymyślić. W głębi serca miał jednak wrażenie, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
Wtem jego rozmyślania przerwał głuchy dźwięk nieopodal. To Seward, z wyrazem złości na twarzy, uderzył pięścią w ścianę. Po chwili odezwał się podniesionym głosem:
– Mam ciebie dość! Wciąż zachowujesz się jak idiota i tylko doprowadzasz mnie do szału.
– A ty przestań na mnie krzyczeć! Myślisz, że kim jesteś, że wciąż mówisz mi, co mam robić?!
– Na pewno nie tobą!
– Nigdy nie będziesz mną!
– I bardzo dobrze. Kto by chciał?
– Na pewno nie ja... – mruknął do siebie Gilan. Uznał, że dowiedział się już wystarczająco dużo. A im szybciej pozbędzie się tego człowieka, tym lepiej. Bez żadnego pożegnania ruszył wzdłuż korytarza. Odetchnął z ulgą, zadowolony, że pozbył się sługi Morgaratha, jednak wtedy usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki.
– Hej! Poczekaj na mnie!
– I na mnie!

Zwiadowca tylko westchnął. "Nie chwal dnia przed zachodem słońca" – pomyślał jeszcze, gdy blondyn się z nim zrównał, znów kłócąc się ze sobą zawzięcie.

6 komentarzy:

  1. Och. I co ja mam powiedzieć? Hmmm... Może tak. Zacznijmy od tego, że to... jest... CUDNE... *q* Tyle czekania... i taki piękny rozdział...
    Biedny Gilan. Spotyka swojego przyjaciela, już-już wszystko wydaje się, że będzie dobrze, a tu... guzik, o. A później pojawia się Morgarath, zabiera Will'a i idzie. Po prostu nic, tylko wbić dziadowi pióro w oko i zadźgać nożyczkami *bawi się czerwonym narzędzien zbrodni*. Mogę? Dobra, nieważne.
    Chodź, Will'uś, Tsillah cię przytuli. Jak można tak okłamywać biednego dzieciaka? Umrzyj, Morgarath. Spłoń. Utop się. Skocz z klifu. Rób co chcesz, ale zgiń ==
    Will'uś, wróć do Halta, pliiiz. On tam umiera ze zmartwienia... *ciszej*...tylko nigdy tego nie przyzna... Na pewno. Ja wiem najlepiej. I kropka.

    Kłótnie Sewarda z samym sobą <3

    No. Nie umiem pisać komentarzy, ale może być. Chyba. A kij z tym. Czekam na następną notkę. Tylko proszę, nie tak długo... ;_;

    Tsillah

    OdpowiedzUsuń
  2. Oh, cudne, wspaniałe, genialne, boskie, epickie, bajeczne, niesamowite, doskonałe, idealne, kapitalne, olśniewające, perfekcyjne, świetne, fenomenalne, zachwycające, wybitne, znakomite, zaje****e i w ogóle i w szczególe awwwww......<3 <3 <3 kiedy kolejny rodział??? :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy next? :) * zapraszam http://zwiadowcyfb.blogspot.com/ *

    OdpowiedzUsuń
  4. Zostałaś nominowana do Libster Blog Award. Więcej informacji -> http://www.zwiadowcyfb.blogspot.com/2014/08/libster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajne całe opowiadanie ale gdzie następny rozdział juz dość czasu minęło wchodzicie jeszcze na tego bloga? ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszamy! Wiemy, że zrobił nam się zastój na blogu, ale opowiadanie nadal jest pisane i w lutym, kiedy skończą mi się zaliczenia i egzaminy, postaram się opublikować nowy rozdział. Dziękuję za upomnienie. :D

      Usuń