sobota, 12 października 2013

Rozdział VI

W jednym z zamkowych komnat, na oknie siedział młody chłopak, wpatrzony w rozlegający się na równinę krajobraz. Szare skały, wygładzone przez wiejące tu od stuleci silne wiatry, zdobiły krawędź urwiska niczym kamienna palisada. Po drugiej stronie przepaści znajdowała się pozornie bezkresna równina, od czasu do czasu urozmaicana tylko suchymi kikutami drzew. Mimo iż dochodziło południe, słońce skryte było za szarymi chmurami, które tylko wzmagały panujący tu mroczny nastrój. Co jakiś czas można było zauważyć czarne kruki, nagle wyłaniające się z mgły, niczym posłańcy mroku. Ich złowieszcze krakanie odbijało się echem wśród kamiennych ścian. Ze względu na panującą tu martwą aurę, ptaki te polowały na bezbronne stworzenia, które przypadkiem trafiły na ten szary bezkres, przejmując rolę sokołów, a czasami wręcz sepów.
Chłopak spoglądał na ten krajobraz obojętnie, co jakiś czas śledząc tor lotu czarnych drapieżników. Jego długie, ciemne włosy, targane silnym wiatrem, co chwila opadały mu na twarz. On jednak zdawał się tym nie przejmować, zupełnie pochłonięty kontemplacją krajobrazu.
Nagle z korytarza dało się słyszeć ciche, lecz głuche jak odgłosy stukania metalu o kamień kroki. Po chwili w drzwiach stanął wysoki mężczyzna w nietypowej kolorystyce. Połączenie czerni i bieli. Jego nieruchoma twarz, pozbawiona wszelkich uczuć, jakby zamrożona w wyrazie obojętności i wyższości, głęboko w środku skrywała żarzący się płomień szaleństwa i nienawiści, który tylko czekał, aby dorzucić zgniłego opału. Stał wyprostowany. Czekał. Niczym anioł zagłady, niszczyciel, jeden z jeźdźców Apokalipsy, gotowy w każdej chwili przystąpić do niszczenia swoich wrogów.
Chłopak zerwał się nagle ze swojego miejsca i, kłaniając się nisko, powiedział pełnym uniżenia tonem:
– Witaj, mistrzu...
Morgarath tylko kiwnął w odpowiedzi głową, i podszedł parę kroków w jego stronę, nie zmieniając ani na chwilę swojej fizjonomii.
– Myślę, że czas na lekcję, chłopcze – powiedział beznamiętnie, nie spoglądając na chłopaka, tylko gdzieś dalej, w krajobraz za oknem.
– Tak, panie – Will skinął energicznie głową. – Co dziś mistrz dla mnie szykuje?
Władca zamku skierował nagle swe spojrzenie na młodego ucznia. W jego oczach pojawił się dziwny, złowróżbny błysk.
– Zobaczysz... Myślę jednak, że przypadnie ci to do gustu i mnie nie zawiedziesz.
– Oczywiście, mistrzu. – Znów pochylił się szacunkiem, jakim darzy uczeń swojego nauczyciela. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Owszem.. Zrobisz... Już ja tego przypilnuję – oznajmił spokojnie czarny pan, gestem nakazując, by chłopak wyszedł z komnaty.
W milczeniu przemierzali zamkowy korytarz, co jakiś czas mijając po drodze wargali, którzy z nieobecnym wzrokiem pełnili służbę. Morgarath nawet nie zwrócił na nich uwagi, jakby byli jedynie częścią wystroju, czymś mało ważnym.
Chłopak natomiast przyglądał się im z niejakim podziwem. Jak do tej pory nie miał zbyt wielu okazji, by się im dokładniej przyjrzeć. Krwistoczerwone oczy bez żadnego wyrazu, długie, przerażająco ostre kły, z których skapywała gęsta ślina oraz grube, brudnoszare futro, okryte skórzanym pancerzem robiły spore wrażenie. Każda bestia miała też przy pasie topór, maczugę, włócznię lub miecz. Gdyby Will wiedział coś więcej o sztuce płatnerstwa, zauważyłby, że wszystkie te bronie nie były zbyt dobrej jakości. Ot, przeciętne ostrza, które bez problemu mogłyby złamać się pod naporem profesjonalnie wykutego miecza. Jednak nikt w pałacu Morgaratha, może poza samym władcą, nie przykładał specjalnej uwagi, co do jakości oręża. Tutaj liczyła się siła, a wargalowie mieli jej zdecydowanie pod dostatkiem.
– Pospiesz się, chłopcze – mruknął Morgarath, kiedy zauważył, że chłopak zaczyna zwalniać.
– Oczywiście... Przepraszam, mistrzu. – Will od razu się zreflektował i, mimo że skręcona przed tygodniem kostka wciąż mu dokuczała, zwiększył tempo kroków, by zrównać się z panem zamku.
Schodzili właśnie krętymi schodami, prowadzącymi najniższego piętra budowli. Przez niewielkie okienka, Will widział rozległy krajobraz oraz skrawek ponurego nieba. Po kilku metrach, młodzieniec zatrzymał się przed jednym otworem, gdyż coś przykuło jego uwagę. Podszedł bliżej i chciał już wyjrzeć, gdy nagle tuż przy oknie przeleciał kruk, kracząc przeraźliwie. Will, z zaskoczenia i strachu, cofnął się gwałtownie, aż wpadł na ścianę.
Z sufitu posypało się trochę pyłu i przez ułamek sekundy młody zwiadowca miał wrażenie, że naruszył jakąś skomplikowaną konstrukcję, przez co wieża zaraz runie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Morgarath nawet nie spojrzał na chłopaka, tylko ponownie nakazał mu się pospieszyć. Zeszli na parter i w tym momencie pojawił się jeden z podwładnych Morgaratha, po czym podszedł do swojego pana, by prawdopodobnie zdać raport. Will widział go pierwszy raz, przynajmniej tak mu się zdawało. Kilka dni temu chłopak wędrował po zamku w nadziei, że może coś pomoże mu w przywróceniu pamięci. Jednak wszystko było takie obce; te przedmioty, twarze. Kiedy mistrz kazał go zaprowadzić do jego komnaty, liczył, że może wygląd pomieszczenia pozwoli mu coś sobie przypomnieć, jednak nawet tu nic nie wydawało się znajome. Tak jakby dotychczas żył w zupełnie innym świecie. Przez jakiś czas podążali wzdłuż wąskiego korytarza, którego ściany obwieszone były różnego rodzaju bronią – od maczug i buzdyganów poprzez miecze, aż po....
– Zostaw to, chłopcze! – krzyknął Morgarath, zauważając, że uczeń chce dotknąć łuku i strzał, przyszpilonych do muru za pomocą dużych, starych gwoździ.
– Dlaczego? – spytał, jednak posłusznie zabrał dłoń. – I dlaczego to wszystko tu wisi? – Musiał przyśpieszyć, aby iść w miarę równo ze swoim mistrzem.
– To broń na wszelki wypadek. Gdyby zamek był oblężony, pierwsi obrońcy biorą swój oręż właśnie stąd. Ale łuku nie dotykaj, to nie jest broń dla kogoś takiego jak ty. Używają jej wyłącznie tchórze, którzy nie mają odwagi stanąć do prawdziwej walki. A ty nie chcesz być tchórzem, prawda? – spytał, spoglądając kątem oka na chłopaka.
– Oczywiście, że nie, mistrzu! – odparł Will, posłusznie odsuwając się od misternie wykonanej broni. Jednak, nawet gdy ruszyli dalej, odwrócił się, by na nią spojrzeć.
Po chwili doszli do bram prowadzących na dziedziniec. Już słychać było szczęk mieczy i krzyki strażników. Morgarath wysunął się nieco do przodu, po czym nakazał wargalowi, który pełnił funkcję sierżanta, by zabrał swój oddział nieco dalej. Podwładny wydał z siebie głośne pomruki, po czym grupa rycerzy, którzy byli pod okiem owego stwora, przeniosła się na sam koniec obiektu. Tymczasem czarny pan powrócił do swojego ucznia, który z ciekawością przyglądał się dziwnemu podestowi, stojącemu mniej więcej na środku. Składał się on z długiej, prostokątnej deski położonej na dwóch metalowych podstawach. Miał około metra wysokości, a dookoła rozsypane było siano.
– Co to jest? – spytał Will, gdy Morgarath znalazł się obok niego. – To element treningu, prawda?
– Owszem – odparł krótko władca. – Wchodź na górę – nakazał, nie zważając na wciąż nie do końca sprawną kostkę szesnastolatka.
Chłopak podszedł do podestu, po czym po kilku niezbyt udanych próbach, wdrapał się na niego i lekko zakołysał się, lecz utrzymał równowagę. Rozłożył szerzej ręce, by łatwiej wyczuć środek ciężkości. Dziwnie się teraz czuł, mogąc spoglądać na swojego mistrza z góry.
– Co mam robić? – spytał niepewnym głosem. Nie wiedział, czego oczekuje od niego czarny pan. Przez chwilę mężczyzna stał nieruchomo, przyglądając się nieprzeniknionym wzrokiem w ucznia.
Po jakiejś minucie skinął na jednego wargala, który był zadziwiająco niski, jak na swój gatunek, i nakazał mu podać sobie miecz, zawczasu starannie przygotowany na tę okazję. Kiedy go otrzymał, obejrzał dokładnie klingę, zamachnął się kilka razy, po czym, usatysfakcjonowany, podał go stojącemu na podwyższeniu chłopcu. Ten przyjął broń, czując, jak ciąży mu w dłoniach. O mały włos, a spadłby, gdyż ciężar przechylił się na prawą stronę. Chwycił rękojeść w obie dłonie, przyzwyczajając się do jego dotyku. Mimo, że puginał był stępiony na brzegach, wciąż dało się wyczuć doskonałe wyważenie broni. Will nie wiedział, że jego oręż pochodził z prywatnych zbiorów dawnego barona Gorlanu, które ten wywiózł ze swojego lenna, uciekając po nieudanym powstaniu przeciw władcy.
– To ćwiczenie, które ma za zadanie sprawdzić, jak radzisz sobie z kilkoma rzeczami na raz. Podczas prawdziwej walki, przeciwnik nie będzie uderzał w jedno miejsce i również nie pozwoli ci walczyć na zawsze na równym gruncie. Musisz być przygotowany na wszystko. – Jego głos był spokojny, ale pouczający.
Chłopak skinął głową na znak, że zrozumiał. Jego nauczyciel zachowywał się tak, jakby to była jakaś kolejna lekcja. Tymczasem on nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek w swoim życiu trzymał miecz w ręce. Była to dla niego całkowicie obca sytuacja. Nie chciał jednak zawieść mistrza, więc zamachnął się kilka razy bronią, starając się odczuć jakiś znajomy ciężar. Niestety, w tym momencie niemalże stracił równowagę i o mały włos, a upadłby na podłoże, pokryte tylko niewielką warstwą siana.
– Nie trać równowagi – ostrzegł zimnym tonem czarny pan. – Musisz być czujny. Teraz zaczynamy. Wyobraź sobie, że przed tobą stoi atakujący cię mieczem przeciwnik. Będę wydawał komendy miejsc, w które uderzy. Twoim zadaniem jest uniknięcie ich.
– Tak jest, mistrzu! – zawołał hardo chłopak, jednak zaraz potem nieco się zmieszał. – Znaczy... mam parować ciosy mieczem...?
– Tak. – Morgarath westchnął z irytacją. Wciąż słychać było odgłosy walki, z miejsca, gdzie trenował oddział rycerzy. Jednak czarny pan nie zwracał na nich zupełnie uwagi. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia zawołał: – Z prawej! Z lewej! Z lewej zza głowy! Z prawej z dołu!
Chłopak zaskoczony, z początku próbował nadążać za rozkazami mistrza i jednocześnie nie spaść, lecz ciężki ostrze, które dzierżył w rękach mu nie pomagało. Tempo, które zarzucił mu władca było zbyt szybkie i po kilku niezdarnych zasłonach, Will stracił równowagę i spadł wprost na niewielki stos siana, plecami w dół. Miecz wypadł mu z dłoni i z głuchym brzękiem odbił się od kamiennego podłoża. Ze strachu i zaskoczenia, chłopiec przez moment nie mógł złapać oddechu i tylko leżał na ziemi. Jednak widząc wzrok mistrza, który kiwnięciem głowy rozkazał mu powrócić na równoważnię, wstał szybko i schylił się po miecz.
Otrząsnął włosy z suchej trawy i wspiął się na podest. Kiedy tylko się wyprostował, Morgarath ponownie zaczął wykrzykiwać miejsca uderzeń. Znów rozpoczęła się walka z niewidzialnym przeciwnikiem. Uderzył z prawej strony, następnie zza głowy. W pewnym momencie, ponownie stracił równowagę i rozpaczliwym gestem, złapał się w ostatniej chwili deski. Nauczycielowi się to jednak nie spodobało, więc uderzył chłopaka płazem miecza, aby dać mu nauczkę, Nieprzygotowany na to Will ponownie spadł z belki, tym razem trafiając na podłoże, które nie było zbyt dokładnie przykryte sianem. Zaszumiało mu w uszach, lecz nie stracił przytomności. Czuł bolesne mrowienie na plecach, spowodowane siłą uderzenia. Przez chwilę leżał z zamkniętymi oczyma na ziemi, czekając, aż jego bijące ze strachu serce się uspokoi.
Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie za przód koszuli. W jednej chwili został sprowadzony do pozycji stojącej. Kiedy rozchylił powieki, ujrzał, że czarny materiał jego stroju znajdował się w ręce Morgaratha.
– Nie postarałeś się dzisiaj, chłopcze – powiedział mistrz, a w jego głosie słychać było znużenie i lekkie zniecierpliwienie.
Następnie rozluźnił uścisk dłoni, aby Will stanął na własnych nogach. Ten ze wstydem opuścił głowę, nie chcąc ujrzeć rozczarowania w oczach czarnego pana.
– Wybacz, mistrzu – odparł smętnie.
– Coś mi się wydaje, że razem z pamięcią, utraciłeś też swoje zdolności. Niezbyt jestem z tego zadowolony, ale pewnie się tego domyślasz. – Głos czarnego pana nie wyrażał żadnych konkretnych emocji. – Liczę więc, że przyłożysz się porządnie do ćwiczeń i dorównasz do poprzedniego poziomu.
– Oczywiście – odparł, energicznie kiwając głową. Czuł się zawiedziony tym, że trening nie poszedł dobrze. Miał nadzieję, że gdy weźmie miecz do rąk, coś sobie przypomni.
"A jeśli już nie odzyskam pamięci?" Takie myśli dręczyły go już od pewnego czasu. Ze wszystkich sił starał się przypomnieć sobie miejsca, które przecież powinny być mu dobrze znane. Niestety, jego próby szły na próżno. Zupełnie jakby ten zamek nigdy nie był jego domem...
– Odłóż miecz tam. – Morgarath wskazał na prowizorycznie przygotowane miejsce na broń, tuż obok trenującego oddziału.
Chłopak posłusznie wykonał polecenie, nie chcąc sprawić mistrzowi kolejnego zawodu. Kiedy wrócił do władcy, ten zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać, nieświadomie pocierając brodę opuszkami palców.
Po chwili zwrócił się do Willa:
– Myślę, że pokaz szermierczy powinien ci pomóc. Niedawno do zamku przybył nowy nabytek mojej armii i muszę go przetestować.
Mówiąc to, dawny baron Gorlanu skinął na jednego z wargalów, który posłusznie zbliżył się do władcy.
– Przekaż Sewardowi, aby przyprowadził tu tego nowego. I żeby wziął ze sobą miecz – odparł krótko, a bestia tylko przytaknęła, niezdarnie kłaniając się swojemu panu. Zaraz potem ruszyła w kierunku zamku, powarkując cicho, jak to miała w zwyczaju jej rasa. Chwilę później potwór przeszedł pod wysokim, kamiennym łukiem i zniknął w ciemnym wnętrzu zamku.
Tymczasem Morgarath ruszył wzdłuż dziedzińca, ku wyjściu za mury zamku. Ani na moment nie obrócił się w stronę Willa, ale chłopak wiedział, że jego mistrz oczekuje, aby ten za nim poszedł.
– Dokąd idziemy? – spytał młody uczeń, podbiegając do swojego nauczyciela, jednak trzymając się parę kroków za nim.
Mężczyzna nic jednak nie odpowiedział. Zdawało się, że znów pogrążył się we własnych myślach. Will chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, iż dalsze pytania nie miały sensu. Tymczasem, czarny pan skinął kolejnemu z wargalów, a ten pokłonił się i ruszył w to samo miejsce, gdzie wcześniej udał się jego towarzysz. Najwidoczniej władca myślowo przekazał mu jakiś rozkaz. Następnie nakazał strażnikowi otworzyć drzwi, przez które rozprzestrzeniał się widok na szarą dolinę.
– Tu będzie najlepsze miejsce na nasz pokaz – powiedział powoli. – Pozostaje tylko czekać...

***

Gilan siedział na posłaniu i ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy, wpatrywał się w okno swojej komnaty. Od jakiejś godziny męczył go potworny ból głowy, związany najprawdopodobniej ze stałym towarzystwem Sewarda, który nie milkł właściwie ani na moment, kłócąc się zawzięcie z... samym sobą. Z początku próbował uspokoić go i załagodzić spór, lecz po chwili dał sobie z tym spokój, wiedząc, że i tak nic nie wskóra.
– To wszystko twoja wina i dobrze o tym wiesz!
– Właśnie, że twoja! Nie znam nikogo bardziej niezdarnego niż ty!
– Kogo nazywasz niezdarnym?!
– Ciebie! Zawsze zrobisz coś takiego, że wstyd mi za ciebie!
– Odezwał się "Pan–idealny"!
"Zabierzcie mnie stąd!" – krzyczał w myślach Gilan. Chwycił swoją poduszkę i nałożył ją sobie na głowę, by choć trochę stłumić odgłosy kłótni. Miał już dość tego zamczyska i jego mieszkańców. Przybył do tego miejsca w celu dowiedzenia się czegoś o Willu, a tymczasem utknął z niepełna zdrowym na umyśle sługą, który nie dawał mu spokoju. W dodatku, kiedy tylko chciał się dokądś udać, Seward chodził za nim jak cień. Jego dwie osobowości sprzeczały się ze sobą zawzięcie. Zwiadowca niejednokrotnie zastanawiał się, jak coś takiego w ogóle było możliwe.
– Uważasz, że jesteś lepszy?! To cię rozczaruję! Jesteś beznadziejny i naprawdę nie rozumiem, jak nasz pan może cię jeszcze trzymać. – Nawet pierzasta poduszka nie pomogła zwiadowcy stłumić krzyków.
– Po prostu mi zazdrościsz! Nie możesz znieść tego, że jestem prawą ręką pana, a ty nie!
– Jesteś dla Pana ważny tyle, co zeszłoroczny śnieg! Zrozum to wreszcie, że nic a nic go nie obchodzisz! Gdyby tak było to na pewno posyłałby po ciebie w ważnych sprawach! A tak? Jakoś nie widzę nikogo... Przyznaj, kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś?
Nie dokończył wypowiedzi, gdyż do pomieszczenia wszedł wargal, który w wejściu, nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po rzędzie pięciu łóżek, aż natrafiając na sylwetkę Sewarda. Chrząknął kilkukrotnie, tak jakby chciał coś powiedzieć. Gilan nie potrafił jednak domyślić się, o co chodzi. Ku jego zdumieniu, na twarzy jego towarzysza pojawił się wyraz zrozumienia, a także dziwny, niepokojący uśmiech.
– Ha! – wykrzyknął nagle blondyn. – Mówiłeś coś o tym, że pan mnie nie woła! I co? I co!? – W tym momencie zaśmiał się głośno. Nagle jednak, jego radość ustąpiła miejsca zdenerwowaniu. – Przypadek... Pewnie chce cię stąd wyrzucić. – Po chwili ponownie na jego twarzy zagościł triumfalny uśmiech. – Żaden przypadek! Po prostu ci teraz głupio, że to ja mam rację! Zresztą, jak zawsze.
– Yyy… Przepraszam, że przerywam... – zaczął niepewnie Gilan, kątem oka widząc, jak wargalowi z kłów kapie na podłogę gęsta ślina. – O co właściwie chodzi?
– Nasz pan, jako że jestem jego najbardziej zaufanym sługą, powierzył mi zadanie, aby cię przyprowadzić – odparł, prostując się wyniośle. – Masz wziąć ze sobą miecz.
– Miecz? – zdziwił się młodzieniec. – A po co?
– To nieważne. Pan cię oczekuje, więc masz wypełniać jego rozkazy. – Po chwili jego głos się zmienił. – Przyznaj się, że nie wiesz. Niby prawa ręka, a nic ci pan nie powiedział... Pff, prawa ręka, bardziej pies na posyłki.
Zapowiadało się na kolejną kłótnię. Gilan, nie chcąc tracić czasu, szybko wstał z posłania i skierował się ku wyjściu. Seward, widząc to, jakby się ocknął. Chwilę potem dołączył do zwiadowcy i z wszechwiedzącą miną nakazał mu iść za sobą. Przemierzając zamkowe korytarze, nie odzywali się do siebie. Gilan miał momentami wrażenie, że Seward był trochę zdenerwowany, ale zaraz jego twarz przybierała zarozumiały wyraz. Ku zdumieniu młodzieńca, sługa Morgaratha poprowadził go w kierunku drzwi wyjściowych. "Dlaczego Morgarath chce się ze mną widzieć na zewnątrz?" – zastanawiał się zwiadowca. Niedługo miał się dowiedzieć... Wyszli na plac przed zamkiem i nie zatrzymując się, skierowali się w stronę bramy. Z początku, Gilan ujrzał tylko wysoką postać czarnego pana, a także jednego z jego ludzkich sług, który stał na przeciwko z mieczem w ręce. Już po postawie wojownika widać było, że nie był nowicjuszem, jeśli chodzi o obchodzenie się z bronią. "Ciekawe..." – pomyślał młodzieniec. – "O co tutaj chodzi?"
– Panie – zaczął Seward – przyprowadziłem go tak, jak prosiłeś. Życzysz sobie, panie, coś jeszcze?
– Nie, stój tu i nie przeszkadzaj – odparł niedbale władca, po czym skierował wzrok na kogoś po swojej prawej stronie. Z początku, zwiadowca nie mógł jednak dojrzeć, kto to.
Sylwetka trupiobladego mężczyzny skutecznie zasłaniała postać, jednak Gilan widział, że Morgarath coś do niej powiedział. Starając się, by nie wyglądało to podejrzanie, zrobił kilka kroków do przodu. Rzucił okiem w stronę władcy i zaniemówił. Od razu rozpoznał niską sylwetkę i brązowe, zmierzwione włosy.
Will.
Z niepokojem zauważył jego ściągniętą i pobladłą twarz. Chłopak patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. W końcu jednak musiał zdać sobie sprawę z tego, że był obserwowany, bo odwrócił głowę i skierował spojrzenie prosto na Gilana. Po chwili odwrócił z powrotem głowę w stronę Morgaratha jakby nie znajdując nic ciekawego w postaci Gilana. Młody zwiadowca nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Przecież to niemożliwe, żeby Will go nie rozpoznał. Nie mógł dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż w tym momencie czarny władca odezwał się:
– Zapewne zastanawiasz się, po co cię tu wezwałem?
– Owszem, wielmożny panie. – Gilan musiał kontynuować swoją grę, używając lekko aroganckiego tonu, charakterystycznego dla pewnych siebie złoczyńców. Lecz nie mógł nic poradzić na to, że w wyniku zaskoczenia do jego głosu wkradła się nuta niepewności. – Zmierzysz się w pojedynku z jednym z moich podwładnych. Muszę sprawdzić, czy nadajesz się do mojej armii – odparł Morgarath, głosem wyprutym z emocji.
– Wedle życzenia – odpowiedział młodzieniec, starając się przywołać na twarz uśmiech pełen nadmiernej pewności siebie. Nie było to jednak proste, zwłaszcza, że zwiadowca tylko w połowie skupiał się na władcy, nadal usiłując odgadnąć powód nietypowego zachowania Willa. Jakby bez udziału woli, podszedł do miejsca, gdzie czekał już jego przeciwnik, ale kątem oka widział, jak Will siada na większym głazie obok stojącego Morgaratha.
– Patrz uważnie – Władca zamku zwrócił się do chłopca.
– Tak, mistrzu – odpowiedział nastolatek, skłaniając nisko głowę. Już któryś raz w ciągu tych kilku minut, Gilan zaniemówił.
Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Czyżby to była prawda? A może Will tylko udawał posłusznego? Jednak wyraz twarzy na to nie wskazywał. Zwiadowca nie wiedział, co to tym myśleć. Niestety, nie mógł teraz o tym myśleć, gdyż białowłosy dał im sygnał do rozpoczęcia pojedynku. Gilan odwrócił się w stronę przeciwnika i płynnym ruchem wysunął miecz z pochwy.
Przed nim stał rosły mężczyzna, w typowym dla strażników zamku Morgaratha stroju. Z jego oczach płonęła zaciętość i złośliwość. Broń znajdowała się już w jego dłoniach, a mocny uścisk świadczył, że przeciwnik nie był niedoświadczonym młokosem. Na początku, przeciwnicy okrążyli się kilka razy, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nagle, w tej samej chwili, obaj wyprowadzili cios. Rozpoczął się pojedynek.

***

Na martwej, pozbawionej kolorów równinie, pogoda poprawiła się od ostatnich dni, w których padał deszcz. Temperatura była wysoka, mimo że słońce ukryło się za chmurami. W wejściu do niewielkiej jaskini siedział niewysoki mężczyzna w szaro-zielonym płaszczu, chyba już setny raz studiując treść krótkiego listu od Morgaratha. W ciągu ostatnich dni, przeczytał wiadomość tyle razy, że potrafiłby ją bez problemu wyrecytować z pamięci. Mimo to nie mógł - albo nie chciał - zrozumieć znaczenia zapisanych słów. Wciąż w głowie kłębiły mu się pytania, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Najgorsze było to, że jakaś cząstka w jego sercu, choć nie przyznawał się do tego przed samym sobą, zaczynała wierzyć, że ta wiadomość była prawdziwa.
Zdenerwowany na samego siebie, wyrzucił kawałek papieru w głąb groty i wyszedł na moment na świeże powietrze. Stąd i tak nikt nie miał szansy go zobaczyć. Trzy koniki, które stały nieopodal i skubały szczątki wysuszonej trawy, z zaciekawieniem podniosły na niego wzrok. Przez moment Halt miał wrażenie, że Blaze i Wyrwij bez słów pytają, gdzie podziali się ich właściciele.
– Niedługo wrócą... obaj – odparł cichym głosem, chcąc przekonać nie tylko wierzchowce, ale także samego siebie.
Pogłaskał je i nadał komendę, aby zostały na miejscu. Dzięki wyszkoleniu, nie musiał ich przywiązywać. Halt był niemalże pewien, że w oczach Abelarda widział zawód. Konik zapewne nie chciał puszczać swojego pana bez opieki. Jednak on nie szedł daleko. Chciał tylko zmienić ponurą monotonię, która, nawet pomimo tak wielu lat praktyki, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej nużąca. Obszedł grotę, która była jego tymczasowym miejscem zamieszkania i, mając cały czas uwagę na otoczenie, przeszedł kilka metrów wzdłuż krajobrazu. Ciemny zarys fortecy Morgaratha wyróżniał się znacząco na tle błękitnego nieba. Flagi z herbem władcy powiewały mocno w wyniku silnego wiatru. Dookoła najwyższej wieży latało stado kruków, dodając zamkowi aury grozy i tajemniczości.
Ich złowrogie krakanie słychać było już z daleka, wywołując ciarki u przypadkowych słuchaczy. W niemalże całym Królestwie znane były opowieści o tych czarnych zwierzętach. Mówiono, że ich pojawienie, wróżyło nieszczęście.
Dotychczas, Halt nie wierzył w takie zabobony, jednak teraz, kiedy był sam, a wątpliwości targały jego sercem, poczuł dziwny niepokój. Tak jakby zaraz miało stać się coś okropnego. Potrząsając nieznacznie głową, chcąc odegnać ponure myśli i przeniósł wzrok na najniższe piętra twierdzy, aż w pewnym momencie, poza murem, zauważył pięć postaci.
Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był ich różnorodny wzrost. Jedna, niezwykle wysoka osoba w czarnym płaszczu, trzy tylko trochę niższe oraz jedna niepozorna. Niemal od razu Halt rozpoznał, kim były.
Czerń i biel, które były kolorami charakterystycznymi dla Morgaratha, sprawiały, że starszy zwiadowca nie mógł pomylić go z nikim innym. Poza tym miał tyle razy z nim do czynienia, iż możliwością byłoby, gdyby się pomylił.
Dwie postaci były uzbrojone. W jednej z nich dało się rozpoznać sylwetkę Gilana. Nawet jako Gladiel, zwykły rozbójnik, młodzieniec ani na moment nie rezygnował z postawy wytrawnego szermierza. Mimo że przez cały czas niepokoił się o byłego ucznia, który dobrowolnie wszedł do gniazda kruka, ktoś inny zatrzymał całą jego uwagę.
Will.
W pierwszej chwili poczuł niewyobrażalną ulgę i radość na widok protegowanego, który był cały i zdrowy. Jednakże coś mu się nie zgadzało.
Chłopak stał tuż obok Morgaratha, który trzymał rękę na ramieniu chłopca. Ten zaś wydawał się dziwnie rozluźniony, zupełnie inaczej niż miało to miejsce na Równinie Uthal.
Coś tu było nie w porządku... i to bardzo.
Wszelkie wątpliwości powróciły ze zwiększoną siłą. Treść listu pojawiła się jak niechciana siła, szepcząc złowrogo.
"I zrozumiał, co jest dla niego dobre"
"Nie martw się, jako mój uczeń osiągnie więcej"
Bezwiednie zacisnął pięści, czując, jak coś w nim pęka. Nie, to nie było przecież możliwe. Will, ich Will nigdy by nie zdradził. Z zupełnym mętlikiem w głowie, przyglądał się, jak czarny pan odsuwa chłopaka za siebie, a po chwili podchodzi do nich Gilan oraz jeden z służących Morgaratha. Przez chwilę o czymś rozmawiali, jednak z tej odległości niemożliwością było zrozumienie słów. Halt powoli sięgnął po łuk i strzałę, planując strzelić w dawnego barona Gorlanu. Gdyby Gilan zobaczył czarną strzałę w jego piersi, wiedziałby, co robić. Niestety, w tym momencie młody zwiadowca oraz uzbrojony sługa stanęli naprzeciw siebie, ustawiając się dokładnie między zaczajonym Haltem a władcą zamku.
Nie mógł wykonać strzału, w obawie, że zrani przyjaciela. Rozejrzał się, chcąc przejść w bardziej odpowiednie miejsce, lecz, jak na nieszczęście, nie miał możliwości większego ruchu. Z jednej strony była przepaść, z drugiej natomiast, Halt od razu zostałby nakryty. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko przyglądać się bezczynnie, podczas gdy dwoje wojowników zaczyna walkę. Nawet z tej odległości widać było wyraźnie, że jego dawny uczeń stanowczo przewyższa przeciwnika w umiejętnościach szermierczych. Każdy ruch wykonywany był z zawodową precyzją, każda zasłona przeprowadzana wręcz mistrzowsko. Wydawać się mogło, że dla Gilana ta walka była nie była żadnym wyzwaniem. Bez problemu odbierał kolejne ciosy i sekundę później sam atakował.
Rytmiczny szczęk mieczy rozchodził się po okolicy, odbijając od skalnych ścian i mieszając z wciąż słyszalnym krakaniem. Halt widząc, że Morgarath uważnie obserwuje ruchy młodego wojownika, podejrzewał, że cała ta walka była testem. Wiedział, że były władca Gorlanu musiał sprawdzić, jak w walce radzi sobie nowy nabytek jego armii. Mimo że otaczał się wargalami, którzy nie grzeszyli wyjątkowymi umiejętnościami.
Zwiadowca był niemalże pewien, że zdolności jego byłego ucznia zrobiły wrażenie na dawnym baronie. Obawiał się tylko, czy Gilan nieco nie przesadził. W końcu jaki zbójnik potrafi walczyć mieczem z takim kunsztem?
W tym momencie jednak sługa - ze wściekłością wypisaną na twarzy - zaczął atakować agresywniej, chcąc zmusić przeciwnika do cofnięcia się. Przypadkowy widz miałby wrażenie, że poddany Morgaratha obejmuje prowadzenie i jedynie minuty dzieliły go od zwycięstwa. Lecz Halt z doświadczenia wiedział - nieraz widział takie zachowania u innych - że był to jedynie akt desperacji, który tylko spotęguje jego dekoncentrację.
Ten fakt wykorzystał Gilan. W pewnym momencie, zamiast sparować uderzenie, usunął się, sprawiając, że ostrze przeciwnika trafiło w próżnię. Kiedy ten utracił na moment równowagę, zwiadowca podłożył mu nogę, przewracając na plecy. Wydawałoby się, że zaledwie ułamek sekundy później stał już nad nim z mieczem tuż przy gardle rywala. Wystarczyłby jeden mały ruch, jedno przeciągnięcie bronią, aby pozbawić życia przegranego. Jednak młody zwiadowca stał nieruchomo przez krótką chwilą, która dla jego przeciwnika była prawdopodobnie wiecznością. Następnie zabrał miecz i włożywszy go bez pośpiechu do pochwy, odszedł parę kroków. Zapewne, gdyby była to przyjacielska walka, podszedłby do przeciwnika z uśmiechem i pomógł mu wstać. Tak zachowałby się Gilan. Jednak Halt wiedział, i jego były uczeń również zdawał sobie z tego sprawę, że Gladiel nie mógłby tak postąpić. To wzbudziłoby niepotrzebne podejrzenia Morgaratha. A jeśli chciał pomóc Willowi, nie mógł pozwolić sobie na taki błąd.
Starszy zwiadowca, trzymając wciąż łuk w dłoni, czekał na odpowiedni moment. Wystarczyłyby sekundy, aby założyć strzałę i wystrzelić prosto w serce jego wroga. Jednak, jak na złość, wciąż nie miał takiej możliwości. Przez chwilę wydawało się, że mu się uda. Czarny pan wysunął się nieco do przodu, mówiąc coś do Gilana. Jednak wciąż było to za mało. Zaraz potem, pomiędzy starszym zwiadowcą a jego celem stanął Will.
Starszy zwiadowca westchnął, zirytowany. Gdyby mógł dać jakoś znać Gilanowi, jednak to byłoby zbyt wielkie ryzyko. Istniała możliwość, że ktoś niepowołany go zobaczy, a na to nie mógł pozwolić. Nadal jednak nie zdejmując strzały z cięciwy, czekał na najmniejsze poruszenie wroga. Zdał sobie sprawę, że zostało mu mało czasu. Spotkanie wyraźnie dobiegało końca.
Cała piątka zebranych zaczęła iść z powrotem w kierunku zamku. "To moja ostatnia szansa", pomyślał i wyciągnął łuk przed siebie, gdyż czarny pan znajdował się plecami do niego. Lecz w tej samej chwili Gilan znów mu przeszkodził, idąc tuż za władcą. Will, który z początku trzymał się z tyłu, musiał chyba zostać zawołany przez Morgaratha, gdyż podbiegł szybko do niego i szedł dalej tuż przy jego boku. Na ten widok Halt ponownie poczuł, jak jego wnętrze rozrywa jakaś złowroga siła. Z zaciśniętymi na broni dłońmi, obserwował tę scenę. Jednak, kiedy tylko cała grupa zniknęła za murami zamku, odwrócił się szybko. Tysiące myśli kłębiły się w jego głowie jak rój pszczół uwięzionych w pudle. Czuł się tak, jakby ktoś odebrał mu całą siłę, którą posiadał. Zamknął na chwilę oczy, próbując się uspokoić. Pomimo setek pytań, na które nie znał odpowiedzi, zdawał sobie sprawę, że nic nie zdziała, jeśli przypadkiem zauważą go wartownicy. Obiecując sobie solennie, że przemyśli wszystko w obozie, oczyścił umysł i ruszył w drogę powrotną. Jednak wątpliwości wciąż targały jego sercem.

niedziela, 29 września 2013

Rozdział V

Cisza zatracająca zmysły.
Ciemność pożerająca każdą cząstkę dobra.
Każdy ruch był spowolniony, jakby zmuszony by poruszać się w złowrogiej smole.
Barczysty chłopak stał pośrodku pustki. Lecz to za mało powiedziane. To była otchłań. Otchłań rozpaczy i bólu, który jednak nie był na płaszczyźnie fizycznej, lecz duchowej. A to nie tak łatwo wyleczyć.
Nagle blondyn usłyszał tajemniczy dźwięk, jakby pisk. Owy odgłos był jak pająk, który złapawszy ofiarę w swe sidła, szedł powoli ku niemu, aby rozpocząć egzekucję. Obijał się o umysł chłopaka niczym metalowa piłka z zatrutymi kolcami.
Czeladnik skrzywił się i zmrużył oczy. Próbował zobaczyć cokolwiek, lecz okrutna czerń opanowała wszystko wokół. Dźwięk zwiększył się raptownie na sile. Chłopak zauważył, że z otchłani wyłania się dziwny kształt, ale nie potrafił rozpoznać, czym był. Upadł na kolana i gdy dotknął rękoma materii pod nim, wyczuł na palcach coś lepkiego i ciepłego. Przeraziwszy się tajemniczej substancji, szybko poderwał się, jednak w następnej sekundzie znów upadł, gdyż nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Odkrył, iż dziwny kształt był coraz bliżej. Emanował złem, wrogością, żądzą zemsty. Tuż obok pojawił się kolejny. I kolejny, i kolejny...
Nim się obejrzał, blondyn otoczony był ze wszystkich stron przez owe zjawy. Zbliżały się do skulonej postaci jak wygłodniałe wilki szukające pożywienia. Nie miał gdzie uciec. Niespodziewanie pojawił się słaby blask światła. Jednakże nie przyniósł chłopakowi ulgi. Wręcz przeciwnie. Dzięki niemu mógł zobaczyć więcej szczegółów. Swoje ręce pokryte szkarłatem, nieruchome ciało tuż obok niego.
Michael.
Rozpoznał go, mimo nikłego światła. Jego twarz wykrzywiona była w groteskowym wyrazie przerażenia, a ciemne włosy posklejały się od krwi z licznych, głębokich zadrapań. Horace wiedział, że jego towarzysz nie żyje. Klatka piersiowa milczała niczym zaklęta. Nie było żadnych ruchów, świadczących o tym, że serce wciąż pracowało.
Jego wzrok nagle spoczął na tajemniczych kształtach, które teraz mógł rozpoznać. Krzyknął. To był krzyk bólu i przerażenia. Wiedział, czym są. Widział ślady krwi na ich zębach i szaleństwo w czarnych oczach. Były coraz bliżej. Już prawie...
I stało się. Krwiożercze bestie rzuciły się na niego. Ostatnimi, co zobaczył, były rude ogony, a potem nastała ponownie ciemność. To koniec. Koniec wszystkiego. Jego koniec...

***

Młodzieniec otworzył gwałtownie oczy. Oddychał ciężko i szybko, próbując otrząsnąć się ze strasznego snu. Kiedy jego źrenice przyzwyczaiły się do ciemności, zdał sobie sprawę z obecności znienawidzonej przez niego postaci, i to w odległości zaledwie kilku centymetrów od jego twarzy.
Wiewiórka siedziała mu na klatce piersiowej i ze swoimi świdrującymi oczyma wpatrywała się w niego.
– Aaaa! – wrzasnął przerażony chłopak i zerwał się z łóżka. Rude zwierzątko zręcznie skoczyło zawczasu na niewielki stolik, stojący obok.
– Dlaczego tak krzyczysz? – Doszedł go zaspany głos Michaela, którego zbudził krzyk towarzysza.
– To przez to twoje zwierzę! – wydarł się Horace, wciąż stojąc pod ścianą.
Wiewiórka nic sobie nie robiąc z zachowania blondyna, skoczyła na łóżko Michaela i ułożyła się w kłębek, tuż obok jego poduszki.
– Przecież nic ci nie zrobiła – odparł zmęczonym głosem, niezadowolony, iż został obudzony o tej porze.
– Ech.. Nieważne, śpij dalej... – mruknął chłopak, po czym powoli usiadł na swoim łóżku, tyłem do towarzysza.
Ten chciał chyba coś powiedzieć, lecz wzruszył tylko ramionami i ułożywszy się z powrotem na posłaniu, przykrył się kocem pod szyję i zamknął oczy. Tymczasem Horace zdał sobie sprawę, że wcale nie czuje się zmęczony i, nawet pomimo chęci, nie da już rady zasnąć. Wstał i otworzył okno, wpuszczając do pokoju trochę świeżego, nocnego powietrza. Poczuł dreszcz, gdy zimny wiatr dostał się do środka. Jednak po chwili przestał się tym przejmować. Spojrzał w górę, gdzie na niebie błyszczały pojedyncze gwiazdy.
„Takie same gwiazdy świeciły, kiedy podpalaliśmy most..." - pomyślał chłopak, wracając do dawno minionych chwil. Nagle poczuł palącą złość do siebie. Gdyby wtedy zrobił coś, pomógł im, cokolwiek, może Skandianie by ich nie złapali, a co za tym idzie, Morgarath nie mógłby porwać Willa. Miał tylko nadzieję, że młody zwiadowca jakoś sobie radzi.
Zastanawiał się, co w tej chwili robi jego przyjaciel. Czy czarny pan źle go traktuje? Czy... czy Will jeszcze w ogóle żyje? Przy ostatnim pytaniu, w oczach chłopaka pojawiły się łzy. Coraz bardziej wściekły, uderzył pięścią w parapet. Gdyby tylko mógł się czegoś dowiedzieć... Gdyby tylko dostał jakiś znak... Ta niepewność rozrywała go od środka, wywołując niemalże fizyczny ból.
– Horace…? Coś nie tak...? – mruknął ospale Michael, ponownie obudzony przez młodszego kolegę. Czeladnik na ten dźwięk, aż podskoczył ze strachu. Następnie, trzymając się jedną ręką framugi okna, westchnął i spojrzał na rycerza.
– Nie, wszystko gra. Przepraszam, że cię obudziłem.
– To czemu nie śpisz? Jutro czeka nas dość długa podróż.
– Ja... po prostu nie mogę zasnąć – odparł i usiadł na swoim posłaniu. Nic więcej nie powiedział, tylko przyglądał się swoim dłoniom.
– Przecież widzę, że coś cię gryzie. Powiedz, o co chodzi. To naprawdę pomaga. – Rycerz wstał powoli i usiadł obok młodszego kolegi. Zdawał sobie sprawę, że czeladnicy nieraz przeżywają różne rozterki, których sami nie potrafią rozpoznać. Jakby nie było, sam jeszcze niedawno był uczniem szkoły rycerskiej. I dlatego potrafił to zrozumieć.
– Martwię się o Willa... – powiedział cicho Horace.
– Twojego przyjaciela, tak? Ucznia zwiadowcy? – zapytał brunet, chcąc zachęcić go do mówienia.
Ten z początku nie chciał rozmawiać z Michaelem o swoich strapieniach, jednak przyjacielski gest ze strony rycerza dodał mu odwagi.
– Tak – przyznał.
– Porwał go Morgarath, prawda?
Horace jedynie przytaknął, nie będąc pewnym swojego głosu.
– Powiedz, co dokładnie cię gnębi. Wyrzuć to z siebie, będzie ci łatwiej. – Michael uśmiechnął się.
Czeladnik odwzajemnił gest, choć trochę niepewnie.
– Wiem, że nie mogę zrobić nic, aby mu pomóc. Dlatego zgłosiłem się do tej misji, by Halt mógł wyruszyć na poszukiwanie Willa, bo jedynie on może go uratować. Tylko... – przerwał na chwilę, zaciskając pięści. – Will jest moim przyjacielem i nie cierpię stać bezczynnie i czekać, a on może już... – Nie potrafił wymówić tego słowa. Czuł, że gdyby to wypowiedział na głos, mogłoby okazać się prawdą.
– Rozumiem Cię... Wiesz, piętnaście lat temu, kiedy Araluen był pochłonięty wojną z Morgarathem, mój ojciec dowodził jednym z większych oddziałów zbrojnych. Poczynili oni niemałe szkody wśród wojsk nieprzyjaciela. Kilku ludzkich poddanych zdrajcy zaczęło się mścić na rodzinach naszych rycerzy... Przybyli też do nas, moja młodsza siostra... – tu głos Michaela jakby się załamał – Ona... Nie zdążyła się ukryć. Porwali ją na moich oczach... Chciałem za nią pobiec, ale matka mnie powstrzymała. Myśleliśmy, że to koniec... Jednak kilka dni później, do domu wrócił mój ojciec, trzymając w rękach moją siostrzyczkę. – Uśmiechnął się. – To nauczyło mnie, by tak szybko nie tracić nadziei. Zawsze jest szansa, że wszystko będzie dobrze.
– Dzięki – odparł nieśmiało Horace po chwili ciszy.
Michael zauważył, że ramiona chłopaka się nieco podniosły, a on sam zyskał więcej pewności siebie. I rzeczywiście. Horace po tej rozmowie, poczuł się lepiej.
– Z tego, co opowiadałeś mi o swoim przyjacielu, Morgarath tak szybko się go nie pozbędzie. A jeżeli to, co mówiłeś o zadawanych przez niego pytaniach, jest prawdą, to martwiłbym się raczej o mieszkańców zamku.
– Chyba masz rację – odparł z lekkim uśmiechem na twarzy. – Will da sobie radę – dodał, choć bardziej, aby przekonać siebie niż Michaela.
– To co? Wykorzystamy ten pozostały nam czas na sen? Pamiętaj, że wyruszamy o świcie.
Czeladnik przytaknął i położył się na swoim łóżku. Przez chwilę obserwował, jak towarzysz podchodzi do swojego posłania i siada na nim.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedział do szykującego się do snu bruneta.
– Nie ma sprawy. A teraz śpij już! – żartobliwie rozkazał rycerz, po czym przykrył się ciepłym kocem i po kilku chwilach oddychał już głęboko i spokojnie.
Również chłopak przewrócił się na bok i zamknął oczy. Po chwili spał już spokojnym snem.

***

W jednym z wielu pomieszczeń na zamku, na wiekowym łóżku, leżał nieprzytomny chłopak. Przykryty był starym, brązowym kocem, który jednak nie wydawał się zbyt ciepły. Wokół głowy rannego zawinięty był opatrunek, a on sam oddychał miarowo i spokojnie. Obok niego siedziała wysoka postać, spoglądająca na rannego z nieodgadniętym wyrazem twarzy.
Gdyby w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze, nie mógłby poznać, czy mężczyzna martwił się stanem chłopca, czy raczej był zdenerwowany całą sytuacją. Poza tą dwójką, w pomieszczeniu nie było już nikogo.
Z każdą kolejną chwilą, Morgarath coraz bardziej się niecierpliwił. Chłopak od dwóch dni nie wybudził się z uleczającego snu. Z początku, kiedy dowiedział się o jego ucieczce, był wściekły. Myślał nawet, czy nie ukarać chłopaka śmiercią. Jednak nie szybką, przez sen. Nie, czarny pan chciał słyszeć krzyk zwiadowcy, widzieć ból i lęk w jego oczach. Żeby do końca życia pamiętał, jakie konsekwencje niesie sprzeciwianie się jego rozkazom.
W pewnej chwili, dawny władca Gorlanu zauważył, że chłopak powoli zaczyna się budzić.
Najpierw przywitał go ostry ból w skroni, który promieniował na całą czaszkę. Z cichym jękiem zacisnął powieki jeszcze mocniej. Gdy po kilku momentach ból w pewnym stopniu ustąpił, doznał dziwnego wrażenia. Czuł się pusty, jakby odebrano mu coś ważnego, jakby...stracił cząstkę siebie... Jak przez mgłę widział oddalające się tajemnicze obrazy, których nie potrafił rozpoznać. Na ich miejsce wstąpiła pustka, ogarniająca cały jego umysł. Po chwili wszystko zlało się w jedno...
Powoli otworzył powieki. Zamrugał kilkukrotnie, starając się przywrócić ostrość widzenia. Kiedy udało mu się uzyskać w miarę wyraźny obraz, od razu zauważył pożółkły sufit. Widać było, że pomieszczenia nie odświeżano od wielu lat. Przekręcił głowę w bok, nadal czując się otępiałym przez ból. Zobaczył wysokiego mężczyznę, siedzącego na równie zaniedbanym jak reszta pokoju krześle.
– Gdzie ja jestem...? Co to za miejsce...? – spytał, rozglądając się po pomieszczeniu i unosząc się lekko na rękach.
Morgarath milczał, przeszywając młodzieńca nienawistnym wzrokiem. Chłopak poczuł ciarki na plecach. Z każdą sekundą czuł coraz większy niepokój.
– Kim pan jest? – W głosie chłopca słychać było niepewność, a także nutkę strachu.
– Kim ja jestem? Kim ja jestem?! – zdenerwował się czarny pan i uniósł rękę, by uderzyć chłopaka. – Już ja ci dam... – zaczął, jednak urwał. Jego ramię zatrzymało się kilkanaście centymetrów od twarzy zwiadowcy.
Ten wykorzystując okazję, cofnął się gwałtownie, przylegając do ściany. Drżąc, ze strachem przyglądał się mężczyźnie. Białowłosy jednak nagle zupełnie zmienił nastawienie. W jego oczach nie było już wściekłości, tylko dziwny, niepokojący błysk. Zdał sobie bowiem sprawę, co było powodem takiego zachowania chłopaka. Najwyraźniej mocne uderzenie sprawiło, że młody zwiadowca utracił pamięć. Uśmiechnął się w duchu. Właśnie nadarzyła mu się idealna okazja i wiedział, jak ją wykorzystać.
– Pytasz kim jestem, tak? Cóż, dziwię się, że zadajesz takie pytanie swojemu mistrzowi. 
– Mistrzowi? – spytał cichym i niepewnym głosem chłopak. Miał kolana przyciągnięte jak najbliżej klatki piersiowej, a w jego szeroko otwarte oczy nadal przepełnione były lękiem.
Czarny pan skinął głową, z wyraźną satysfakcją w oczach, po czym rzekł:
– Tak, jestem twoim mistrzem, nauczycielem, jak wolisz. Dwa dni temu miałeś nieszczęśliwy wypadek i wygląda na to, że musiałeś stracić pamięć. Co prawda nasz uzdrowiciel nie stwierdził poważnego urazu głowy, ale przypuszczam, iż to jest skutek uboczny.
Chłopak patrzył na niego z zainteresowaniem i łapał każde słowo wypowiedziane przez władcę. Pragnął jakoś wypełnić tę pustkę, która zrodziła się w jego głowie po przebudzeniu.
– Wiem, że to może być dla ciebie trudne do zrozumienia, ale zacznijmy od początku – mówił beznamiętnym głosem, przyglądając się fizjonomii chłopca. – Jestem Morgarath i władcą tego miejsca. A ty nazywasz się Will...
– Will… – powtórzył jak echo chłopak, jakby chciał przyzwyczaić się do własnego imienia.
Były władca Gorlanu milczał przez chwilę, analizując postawę młodego zwiadowcy. Po czym kontynuował:
– Zapewne nie pamiętasz swojej nauki tutaj. Pozwól więc, że nieco ci o tym opowiem... – oznajmił Morgarath. Wiedział już, że czeka ich teraz długa rozmowa.

***

W tej części zamku, która została wydzielona dla poddanych czarnego pana, Gilan wychodził właśnie ze swojej komnaty. Pozornie nie ruszając głową, zwiadowca uważnie penetrował otoczenie dokoła. Zachowywał się jednak normalnie, tak jakby po prostu gdzieś szedł, bez konkretnego celu. Wiedział, że gdyby zaczął zaglądać do każdej dziury w tym korytarzu, mogłoby wyglądać to podejrzanie. Jak na razie, nie udało mu się dowiedzieć niczego, poza tym, że Will uciekł, lecz został złapany. Raz tylko usłyszał, jak dwóch służących rozmawiało o tym, że chłopak wciąż się nie obudził. Niepokoiły go te plotki i dlatego musiał dowiedzieć się czegoś więcej.
Uznał, że nikt nie powinien mieć mu za złe, jeżeli trochę pospaceruje po zamku. W razie czego, mógł powiedzieć, że jest nowy i chce lepiej poznać otoczenie. Szedł właśnie wzdłuż pustego korytarza. Nie słyszał, żeby ktoś się znajdował w okolicy. Odruchowo poruszał się bezszelestnie, więc tym bardziej łatwo było mu usłyszeć jakieś niepokojące odgłosy.
Na korytarzu panował półmrok, gdyż światło dawały jedynie kilka niewielkich i okrągłych okien. Gilan doszedł do drewnianych, ciężkich drzwi, za którymi znajdowały się schody. Skręcił właśnie w wąską klatkę schodową, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki. Z każdą kolejną chwilą były coraz głośniejsze. Zwiadowca wiedział, że ta osoba zmierza do miejsca, w którym się znajdował.
Zawahał się. Mógł teoretycznie wycofać się pod ścianę i wtopić się w tło, lecz... ,,Do licha!" - pomyślał młodzieniec. - ,,Przecież nie mam płaszcza...". Jednak było już za późno, aby schować się do bezpiecznego miejsca, gdyż na schodach pojawił się Seward.
Gilan westchnął w myślach. Miał wyjątkowego pecha, co do tego człowieka. Niekiedy zdawało mu się wręcz, że los chce mu spłatać figla, co rusz stawiając na jego drodze tego jasnowłosego mężczyznę o podwójnej osobowości.
– Ej, ty! Co tu robisz? – spytał Seward, zauważając na swojej drodze zwiadowcę.
– Stoi, a nie widzisz? Trzeba być kompletnym idiotą, aby się tego nie domyślić – odpowiedział samemu sobie po krótkiej chwili ciszy.
– Zamknij się! Odezwał się Pan Wszystkowiedzący.
– A żebyś wiedział. Ty nawet byś drzewa na pustyni nie zobaczył, taki jesteś głupi.
– Yyyy... Przepraszam..? – zaczął Gilan, przerywając tę falę samooskarżeń. – Czy mogę coś powiedzieć..?
– NIE!
– No daj chłopakowi się wysłowić – odpowiedział sobie Seward z niezadowoloną miną. Zawsze musiał go uspokajać. Doprawdy, jak małe dziecko! "Z kim ja muszę pracować..." – Pokręcił głową z politowaniem i przeniósł wzrok ponownie na przybysza. – O co chodzi?
– Ja... – zaczął zwiadowca, nie do końca pewien, co powiedzieć. – Ja szukałem tylko...yy...wejścia do...yy... zbrojowni i zgubiłem się – wymyślił wymówkę na poczekaniu.
Blondyn spojrzał na niego podejrzliwie.
– Zbrojownia jest na dole... Dlaczego ją szukałeś?
– Szukałem... ostrzałki do miecza! – odpowiedział po krótkim wahaniu młodzieniec.
Mężczyzna pokiwał głową kilka razy, jakby w zamyśleniu. Przyłożył dłoń do ściany korytarza, jednak po chwili oderwał ją gwałtownie, z obrzydzeniem na twarzy. Na jego ręce pozostały ślady tajemniczej wilgoci. Gdy przyłożył ją do nosa, poczuł smród. Jeszcze z większym niesmakiem opuścił ją wzdłuż tułowia i wytarł dłoń o materiał spodni.
– Taak... W zbrojowni powinny się znaleźć jakieś ostrzałki – powiedział powoli Seward, tonem, który wskazywał wyraźnie, że blondyn nad czymś się zastanawia. – Chodź za mną zaprowadzę cię, yyy... – Sługa Morgaratha zawahał się, prawdopodobnie próbując przypomnieć sobie imię nowego towarzysza.
– Jestem Gladiel – odpowiedział, starając się zachować obojętność.
– Gladiel, tak właśnie... Gladiel... – mruknął mężczyzna, niezbyt przyjaznym tonem. – To w takim razie chodź, Gladielu... – Ostatnie słowo wypowiedział niczym obelgę. Prawdopodobnie nie spodobało mu się szlacheckie brzmienie tego imienia.
Gilan nawet jeśli dostrzegł w jego głosie nutę pogardy, to nie zwrócił na to uwagi.
– Więc prowadź – odparł na tyle oschle, na ile potrafił.
– Ej, ty! Trochę szacunku! – Seward odwrócił się w jego stronę z wściekłym wyrazem twarzy. Założył ręce i spojrzał wyczekująco na nowego mieszkańca zamku. – Do mnie, jako do pierwszego sługi naszego wielmożnego pana i władcy, masz się zwracać per "panie"! – zamilkł na chwilę, a gdy znów się odezwał, w jego głosie słychać było kpinę. –,,Do pierwszego sługi"? Nie za dużo sobie wymyślasz? Lepiej zejdź na ziemię i spójrz na rzeczywistość. Już ci to kiedyś tłumaczyłem.
– To, co mówisz, nie ma żadnego sensu! Na kim niby najbardziej polega nasz władca, jeśli nie na mnie?!
– Pomyśl, choć raz. Jesteś zwykłym sługą. Zwykłym sługą! Poza tym nasz pan już ma swojego zastępcę i na pewno ty nim nie jesteś.
– Masz na myśli tego całego Foldara? Gdyby był zastępcą pana, to nie zostałby wysłany nie wiadomo gdzie!
– Może pojechał z tajną misją. A to znaczy, że nasz pan darzy go zaufaniem, nieprawdaż? Ciebie nawet nie można zostawić samego!
– Akurat nigdy nie mam sposobności być sam, bo ty wiecznie się za mną wleczesz! Gdyby nie ty, to zapewne zasiadałbym teraz na tronie przy władcy!
 Gilan tymczasem ledwo powstrzymywał się od śmiechu. Tylko dzięki zwiadowczemu wyszkoleniu, potrafił zachować spokój. Nie zdziwiłby się, gdyby Seward zaczął okładać siebie pięściami.
– Przepraszam, czy mógłbym się wtrącić...? – spytał ostrożnie, za wszelką cenę starając się zachować kamienną twarz.
– Czego?! – warknął Seward, przenosząc na niego wściekłe spojrzenie. Pod wpływem gwałtownego ruchu, jasne pasma włosów opadły mu na oczy.
– Chciałem tylko przypomnieć, że miałeś mnie, panie, zaprowadzić do zbrojowni... – Gilan postanowił podlizać się nieco bardziej zarozumiałej stronie Sewarda. Zdawał sobie sprawę, że inaczej będzie stać tu w nieskończoność, wysłuchując bezsensownej kłótni.
Sługa przez chwilę milczał. Zwiadowca miał wrażenie, jakby druga jaźń blondyna, w myślach karciła go za jego wybuch wściekłości. Ten w końcu machnął z roztargnieniem ręką i odparł:
– Dobrze, już dobrze. Chodźmy...
Młodzieniec odetchnął z ulgą. Kiedy dotrą do zbrojowni, będzie mieć w końcu szansę uwolnić się od natrętnego sługi i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o Willu. Chyba, że...
Chyba, że podwładny Margaratha wiedział coś na temat jego przyjaciela. Będzie musiał tak go podejść, by dowiedzieć się jak najwięcej.
– Przepraszam, że wrócę do tematu, ale... Jak sobie teraz to przemyślałem, to miałeś rację – zaczął Gilan, starając się dotrzeć do rozsądniejszej, jak się zdawało, osobowości Sewarda. – Mimo wszystko, jest chyba ktoś oprócz Foldara, na kim władca skupia swoją uwagę.
Jego towarzysz spojrzał na niego dziwnie.
– Kogo masz na myśli?
Schodzili właśnie po ciasnych, krętych schodach, ogarniętych przez półmrok. Gilan musiał iść przy zewnętrznej ścianie, gdyż z drugiej strony stopnie były zbyt wąskie i jeden nieuważny ruch groził upadkiem.
– Słyszałem coś o jakimś chłopcu, któremu pan poświęca teraz wiele swojego czasu... – odparł niewinnym tonem były uczeń Halta.
– Głupi dzieciak – warknął Seward. – On jest nic nie wart. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nasz pan się tam nim przejmuje.
– Nie wiem o nim zbyt wiele... Mógłbyś coś więcej o nim powiedzieć? – Zwiadowca za wszelką cenę musiał ukrywać zainteresowanie, które w oczach sługi, mogłoby się wydać nad wyraz podejrzane. Jednak wyglądało na to, iż ten nic nie zauważył. Gilanowi przeszły przez myśl słowa wypowiedziane jakiś czas temu, już nie pamiętał przez kogo. ,,Słudzy Morgaratha nie są zbyt inteligentni". "Ale ten to już szczególnie..." – dodał w myślach.
– A co tu mówić? To zwykły bezwartościowy dzieciak, podobno jest uczniem zwiadowcy – odparł Seward pogardliwym tonem.
– Zwiadowcy...? – Gilan starał się, by w jego głosie słychać było lekki strach, a zarazem pogardę dla członków korpusu. – Skąd on się tu wziął?
– Pan przywiózł go tu po nieudanej bitwie na równinie Uthal. Ci, którzy byli wtedy w armii, mówili mi, że chłopak wcześniej był zakładnikiem tych obdartusów, Skandian.
– Skandian? Hmm... To ciekawe... – Na chwilę nastała cisza, w trakcie której dwaj mężczyźni przeszli wzdłuż długiego korytarza, oświetlonego przez duże, nieoszklone okna. Zwiadowca wahał się przez chwilę, po czym spytał:
– A wiadomo właściwie, jakie pan ma plany w stosunku do tego chłopca?
– Nasz władca nigdy mi nie zdradził, do czego potrzebny mu ten dzieciak. – Zacisnął pięści, niezadowolony, że Morgarath mu czegoś nie powiedział. – No tak. Przecież ty jesteś najbardziej zaufaną osobą w tym zamku i tobie można powierzyć wszystko – jego głos ociekał sarkazmem.
Gilan miał ochotę trzepnąć towarzysza. Znowu wszczyna te bezsensowne kłótnie... 
– Oczywiście, że tak! Pan mi ufa!
 – Taa, jak pies kotu. Wracając, nasz pan traktuje tego małego jak swojego osobistego sługę.
– Osobistego sługę? – wtrącił Gladiel, zanim doszło do rękoczynów. – To znaczy, że traktuje go lepiej niż innych?
– Tego bym nie powiedział. – Na jego twarzy zagościł złośliwy uśmiech, przynajmniej chciał, aby taki wyszedł. Jednak w rzeczywistości jego wyraz twarzy wyglądał dziwnie. – Ale i tak moim zdaniem, ten mały zwiadowca zasługuje na coś o wiele gorszego.
Młodzieniec nie dowiedział się jednak, na co według Sewarda zasługuje Will, gdyż w tym momencie znaleźli się przed ciężkimi drzwiami do zbrojowni. Gdy weszli do środka, sala okazała się sporej wielkości pomieszczeniem, oświetlanym przez wiszące na ścianach pochodnie. Po lewej stronie znajdowała się masa lekko zardzewiałych mieczy, kilka toporów, maczug, szabli, krótkich noży. Znalazło się też kilka łuków, lecz - jak sądził Gilan - nie nadawały się do użytku. Po drugiej stronie umieszczone były różnego rodzaju narzędzia tortur. Na drewnianych, prowizorycznych półkach leżały kajdany, bicze z kolcami i bez, noże z chropowatym ostrzem. Zwiadowca wzdrygnął się na ten widok. Na niewielkim podeście blisko wejścia, zauważył długi bicz nabijany kolcami. Wprawne oko młodzieńca dostrzegło na nim w miarę świeże ślady krwi.
W tym czasie Seward podszedł do sterty broni i zaczął szukać czegoś w niskiej skrzynce. Grzebał w niej przez jakiś czas, co chwila wyrzucając na zewnątrz rozmaite, drobne przyrządy niewiadomego przeznaczenia. Po kilku chwilach wyciągnął niewielką ostrzałkę do mieczy. Nie była jednak najlepszej jakości, gdyż korzystało z niej bardzo wiele osób. Przyjrzał się narzędziu, po czym wzruszył ramionami i wstał. Podszedł do Gilana i wręczył mu przedmiot.
– Trzymaj, tylko jej nie zgub – ostrzegł oschłym tonem.
– Oczywiście – odparł krótko młodzieniec, dobywając miecza z pochwy z charakterystycznym świstem.
Ktoś o sprawniejszym oku mógłby od razu stwierdzić, że nie ma tu do czynienia z pierwszym lepszym szermierzem. Gilan już od dziecka był szkolony, jak należycie obchodzić się z bronią. I Seward musiał to zauważyć, gdyż protekcjonalnie odwrócił wzrok i podszedł do półki, na której leżały kajdany oraz bicze, a następnie zaczął przeglądać ich stan.
– Dobra, odłóż ten bicz, bo się jeszcze skaleczysz – mruknął do siebie Seward, po krótkiej chwili milczenia. Towarzyszący mu młodzieniec westchnął tylko, zdając sobie sprawę, że zaraz będzie świadkiem kolejnej kłótni.
– Jestem ci bardzo wdzięczny, że tak się o mnie martwisz! – dodał lekko urażonym głosem, zaciskając mimowolnie dłoń na jednym z kolców bicza. – Ał! Nawet nie waż się mówić ,,A nie mówiłem"!
– W porządku, nie miałem takiego zamiaru. – Seward uśmiechnął się lekko, chwytając ostrożnie drugą dłoń. – To tylko zadrapanie, nic ci nie będzie.
– A od kiedy cię to obchodzi?!
– Mimo wszystko cię lubię i nie dałbym nikomu zrobić ci krzywdy. Nawet samemu sobie .
Gilan był całkowicie zszokowany tym, co przed chwilą usłyszał. Po kilku sekundach zdał sobie dopiero sprawę, że nieświadomie otworzył usta ze zdziwienia. Szybko zamknął je, mając nadzieję, że Seward niczego nie zauważył. Wrócił do ostrzenia miecza, choć tak naprawdę nie było to już wcale potrzebne. "A myślałem, że nic mnie już tu nie zdziwi" – westchnął w myślach. Po chwili podniósł swoją broń na wysokość oczu i sprawdził ostatni raz ostrość klingi. Następnie stanowczym i pewnym ruchem schował ją do pochwy.
Seward musiał to zauważyć, bo zaprzestał dyskusji z samym sobą i oznajmił:
– Jeśli już skończyłeś, to chodź. Zaprowadzę cię do komnaty.
Młodzieniec tylko skinął głową. Niezbyt podobało mu się, że sługa Morgaratha wszędzie go prowadzi, tak jakby on był tu tylko gościem. W końcu należał do armii i powinien być traktowani jak pozostali. Nie zauważył, żeby inni posiadali osobistą eskortę. Wolał jednak nie narażać się Sewardowi, gdyż ten mógłby powiedzieć komuś o jego zainteresowaniu Willem. A im mniej osób kojarzyło go z młodym zwiadowcą, tym lepiej.
Mężczyźni wyszli ze zbrojowni, a sługa zamknął za sobą ciężkie drzwi żelaznym kluczem, który - jak uważał Seward - otrzymał w ramach zaufania władcy w jego osobę. Nie zmienia to faktu, że posiadała je większość wojska. Gilan w tym czasie oparł się o ścianę korytarza z rękoma w kieszeniach czarnych spodni. Starał się, aby jego postawa była na tyle lekceważąca, na ile potrafił. Wciąż trochę dziwnie się czuł bez swojego szarozielonego płaszcza. Z goryczą stwierdził, że w nim bez problemu wtopiłby się w tło, które stanowiły porośnięte mchem, kamienne ściany. Jednak nie mógł go założyć, gdyż wszystkie jego starania poszłyby na marne. Musiał dalej grać rolę złodzieja i przestępcy. Od tego zależało życie nie tylko jego, ale też Willa.
– Gdziekolwiek teraz jesteś... Nie pozwolę ci zginąć... – szepnął do siebie Gilan.

***

Horace i Michael wyjechali z miasteczka już kilka godzin temu. Słońce znajdowało się wysoko na nieboskłonie, lecz chmury zasłoniły ciepłe promienie, powodując, ochłodzenie powietrza. Czeladnik rycerski grzebał właśnie w swoich bagażach, szukając niewielkiej paczuszki z jedzeniem. Nie jadł nic od śniadania, co w jego przypadku było to czymś nie do pomyślenia. Jeszcze, gdy mieszkał na dworze w Redmont, wielu dziwiło się, ile zwykły chłopak może zjeść. Uśmiechnął się lekko na myśl o przepysznych potrawach, którymi zajadał się w sierocińcu. Teraz również nie mógł narzekać na kuchnię, bo – jak wiadomo – mieszkańcy Galii potrafili gotować. Z tego też powodu ślinka mu ciekła na myśl, co też może znajdować się w prezencie, który otrzymał tego samego ranka od uroczej kelnerki. Nie zatrzymując się, wyjął z torby podróżnej niewielką paczkę z białego pergaminu. Mimo upływu kilku godzin, paczka była jeszcze ciepła od spodu, więc Horace podejrzewał, że wyroby były świeżo przygotowane przed ich odjazdem.
Uśmiechnął się na wspomnienie blondynki, która tak bardzo chciała pomóc im przed odjazdem. Szkoda tylko, że nie zauważył, że dziewczyna robiła to wszystko ze względu na jego starszego towarzysza.
Co chwila zerkając na drogę przed sobą, zaczął otwierać pakunek. Z początku szło mu niezbyt dobrze, gdyż używał tylko jednej ręki, lecz w końcu udało mu się rozpakować upragniony prowiant. Do jego nosa doszedł przyjemny, ziołowy zapach. Już chciał rzucić się bezmyślnie na smaczne danie, gdy zdał sobie sprawę, że były to escargots.
– Co się stało? – spytał Michael, który zainteresował się wykrzywioną w grymasie twarzą towarzysza. Oczywiście już wcześniej zauważył starania rosłego czeladnika w dostaniu się do pożywienia.
– Ta kelnerka, Claire... Powiedziała, że ma dla mnie coś specjalnego. Mówiła, że na pewno mi zasmakuje... A to są znowu ślimaki! – wyżalił się chłopak. Ku jego zdumieniu, rycerz zaczął się głośno śmiać. Przez chwilę, nastolatek miał nawet ochotę cisnąć swoją paczuszką w tę roześmianą twarz.
– Przestań! To nie jest śmieszne – burknął, niezadowolony z zachowania bruneta. – Dlaczego ona mi to dała? – jęknął żałośnie, chowając pakunek z powrotem do torby.
– Hmm.. Nie mam pojęcia. Może po prostu uznała, że ostatnim razem ci smakowały – odparł Michael, podgryzając niewielkie bułeczki, w które wyposażyła go wcześniej dziewczyna. Uśmiechnął się w duchu, przypominając sobie ich pożegnalną rozmowę.
– Taa, umierałem z zachwytu – odparł, nie patrząc na rycerza. Ten zaśmiał się pod nosem i ułamawszy mały kawałek bułki, podał go siedzącej na jego ramieniu rudemu zwierzęciu. Wiewiórka z początku niepewnie powąchała podsunięty pod jej nos przysmak, lecz po chwili chwyciła go w łapki i wgryzła się w niego.
Horace mruknął coś pod nosem. Brzmiało to mniej więcej jak: "Nawet to głupie zwierzę dostaje lepsze jedzenie niż ja...".
– Chcesz jedną? – spytał Verney, który ulitował się nad młodszym kolegą.
Z początku chłopak chciał odmówić i nie narażać swojej dumy na uszczerbek, lecz w końcu nieprzyjemne skurcze żołądka namówiły go do zmiany decyzji.
– Właściwie..Chętnie, dzięki.
Horace pociągnął lekko swojego konia za lejce, by ten przybliżył się do wierzchowca Michaela. Następnie wyciągnął rękę, aby wziąć z pakunku towarzysza, jedną, ciepłą jeszcze bułkę. Gdy włożył ją do ust, poczuł wspaniały, lekko słodkawy smak. Galijczycy naprawdę znali się na gotowaniu. Potrafili upiec niezwykłe, kruche ciasto, zupełnie inne od tradycyjnego, spotykanego w Araluenie. Michael w tym czasie schował paczkę do swojej torby, przezornie zostawiając resztę przysmaku na potem.
– Dobrze, jedźmy dalej. Przed nami jeszcze długa droga i nie możemy sobie pozwolić na opóźnienia, które nie wynikają z konieczności – oznajmił.
– Jasne... – mruknął Horace i uderzył piętami w boki swojego wierzchowca, zmuszając go do zwiększenia tempa.
Michael zrównał się z nim, uśmiechając lekko. Po chwili musiał poprawić kołnierz swojego płaszcza, gdyż zawiał zimny wiatr. Miał wrażenie, że temperatura spadła, co by go nie zdziwiło, ponieważ powoli zbliżali się do gór. Na horyzoncie, spośród białej mgły wyłaniały się już pierwsze, ledwo dostrzegalne szczyty o charakterystycznych, stożkowatych szczytach. Obecnie pokonywali dość pagórkowaty teren, toteż ich zasięg widzenia co chwilę się zmieniał.
Po drodze spotykali coraz mniej ciepłolubnych ptaków i zwierząt, które miałyby tu utrudnione zadanie w poszukiwaniu pożywienia. Niemniej jednak młodemu czeladnikowi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Z jego szczęściem, pewnie by znowu spadło na niego jakieś stworzenie. Już i tak miał utrapienie z jednym szkodnikiem, którego Michael zadziwiająco polubił.
Nie rozumiał, jak jego towarzysz pozwalał temu rudemu potworowi spać razem z nim. Nie rozumiał wcale, dlaczego to małe stworzenie w ogóle się do nich przywiązało.
To nie tak, że nie lubił zwierząt. Zawsze było pozytywnie nastawiony do tych domowych, łagodnych istnień. Jednak dzikie stworzenia go trochę przerażały. To uczycie trochę zmalało od czasu spotkania z dwoma odyńcami, podczas którego o mały włos, a razem z Willem staliby się pożywieniem. W tym dniu pokonał swój strach i... i znalazł przyjaciela. "Ciekawe, co teraz robisz, Willu... Czy spotkałeś już Halta i Gilana...?" – spytał w myślach rycerski czeladnik. Spojrzał w niebo, gdzie promienie słońca z trudem przebijały się przez chmury. Wiedział, ż droga przed nimi nie będzie prostsza, niż wcześniej. Wręcz przeciwnie. Zastanawiał się, w jaki sposób przedostaną się przez wysokie góry w Teutonii. Nie mogli ich w żaden sposób okrążyć, gdyż ciągnęły się długim pasem aż do północnych krańców Skandii. Chłopak obawiał się nieco, że ich wierzchowce mogą nie znieść trudów górskiej przeprawy. Sam nie był jej zbyt pewien. Jeszcze jako wychowanek sierocińca, słyszał wiele legend o niezwykle niebezpiecznych przełęczach i wysokich, skalistych szczytach pełnych jaskiń, zamieszkiwanych przez tajemnicze, groźne plemiona. Wzdrygnął się na samą myśl. Jego wyobraźnia bezczelnie podsunęła mu obrazy bezwzględnych, nie znających cywilizacji tubylców, którzy mieli kanibalistyczne zapędy.
Z ponurych myśli wyrwał go głos Michaela:
– Przyspiesz trochę swojego konia, Horace! Wkrótce się ściemni, a wolałbym dotrzeć do miasta przed zmrokiem. Podobno w nocy grasują tu bandyci.
Po tych słowach, brunet wysunął się do przodu, zmuszając wierzchowca do kłusa. Po krótkim ociąganiu, dołączył do niego młodszy kolega. I tak, dwaj towarzysze podróży rozpoczęli mozolną, długotrwałą wędrówkę po nieznanych im terenach Galii, nie wiedząc jeszcze, gdzie tak naprawdę zaprowadzi ich los.

czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział IV


Słońce, które dopiero wznosiło się nad horyzontem, rzucało wyblakłe światło na ciemne ściany niewielkiej jaskini, położonej niedaleko zamku Morgaratha. Wewnątrz, na prowizorycznych posłaniach, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich właśnie kończył przygotowywać posiłek, złożony głównie z suszonego mięsa i owoców. Tuż obok, bliżej wejścia, trzy wierzchowce chrupały w ciszy naszykowany przez zwiadowców pokarm. Dookoła panowała wręcz niepokojąca cisza. Żadnego wiatru, żadnych śladów zwierząt. Tylko głucha pustka. 
Gilan spojrzał w kierunku wyjścia. Za chwilę miał wyruszyć na rozeznanie dookoła zamku, dopóki dziedziniec był pusty. Poprzedniego wieczoru mężczyźni uzgodnili, jak powinna wyglądać ta misja. Młody zwiadowca miał niepostrzeżenie wedrzeć się pod mury zamczyska i dowiedzieć się wszystkiego, co zdoła.
Pozornie, podejście niezauważonym tak blisko, wydawałoby się niewykonalne. Jednak dla zwiadowców należało to do części ich "rzemiosła". Przez wiele lat szkolili się w tej dziedzinie. Umiejętność bezszelestnego poruszania się - czy jak niektórzy nazywali to "niewidzialnością" - była dla łuczników równie ważna, jak strzelanie z łuku. A Gilan od początku szkolenia wykazywał wyjątkowe zdolności w tej sztuce. I właśnie na nie, liczył teraz Halt.
– Pamiętasz, co masz zrobić? – zapytał były nauczyciel, przełykając niezbyt wytrawne śniadanie.
– Podkraść się do tamtych skał, obejść urwisko i podejść pod sam mur – wyliczył młodzieniec.
Jego towarzysz kiwnął głową.
– Tylko uważaj na siebie. Nie chciałbym i ciebie ratować z rąk Morgaratha – odparł pozornie obojętnym głosem, lecz skrywała się w nim szczera troska. 
Gilan uśmiechnął się tylko, jednak w głębi ducha ciągle czuł żal do samego siebie. Nie potrafił sobie wybaczyć, że zostawił szesnastoletniego chłopca samego w Celtii. I dlaczego złożył obietnicę, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by uwolnić Willa z rąk wroga. Upewnił się, że broń znajduje się na właściwym miejscu i nie będzie przeszkadzać w skradaniu. Poprawił nieco płaszcz i założył kaptur na głowę.
– To do zobaczenia wkrótce – powiedział z uśmiechem do swojego mentora.
Wierzchowce zauważywszy, iż mężczyzna zmierza ku wyjściu, podniosły na niego wzrok, gotowe w każdej chwili zareagować na sygnał. Lecz wysoki zwiadowca podniósł dłoń, by uspokoić konie. Te rozumiejąc, że tym razem nie będą potrzebne, powróciły do poprzedniego stanu. Jednak jeden z nich nadal wpatrywał się swymi świdrującymi oczyma w sylwetkę Gilana. Wyrwij uważnie obserwował każdy ruch chłopaka, co chwilę przenosząc spojrzenie na wyjście z jaskini. Młody zwiadowca z zaskoczeniem zauważył, że mięśnie zwierzęcia były napięte jak struna. Już miał wychodzić z groty, gdy Wyrwij poderwał się do pionu i zaczął iść za nim. W następnej sekundzie koło wierzchowca pojawił się Halt, zaniepokojony jego dziwnym zachowaniem. Kiwnął głową na Gilana, by ten już wyszedł, a sam zaczął uspokajać konia. Starszy zwiadowca był naprawdę zaskoczony zachowaniem wierzchowca Willa. Czyżby konik wyczuwał w pobliżu obecność swojego pana?
– Ta więź nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.. – powiedział sam do siebie.
Tymczasem, Gilan przemierzał kolejne metry martwego terenu, wtapiając się idealnie w tło. Całą uwagę skupił na celu. Dostosowywał ruchy do wiatru, przemykając od jednej skały do drugiej. Miał tu nieco utrudnione zadanie, gdyż zieleń płaszcza nie do końca zgrywała się z szarością podłoża. W końcu dotarł pod mury zamku i skrył się za większym głazem, oddalonym o kilkanaście metrów od budynku. Ostrożnie wychylił głowę, by rozeznać się w sytuacji.
Z początku nie zauważył nikogo. Przeczekał jeszcze kilka minut, wsłuchując się w dochodzące do niego dźwięki. Kiedy miał pewność, że w pobliżu nie było nikogo, ruszył dalej. Ostrożnym, ale jednocześnie stanowczym krokiem podszedł pod ciemnoszarą, murowaną zaporę. Jeszcze raz uważnie rozejrzał się, po czym zaczął iść wolnym krokiem. Przesuwał się tuż przy ścianie, przylegając do niej na wzór mchu. Z daleka nikt nie pomyślałby, że ta zielonoszara plama to człowiek. Nagle zauważył, że na chropowatej powierzchni, gdzieniegdzie rośnie wijący się, kolczasty krzew. W jednym miejscu mur był bardziej porośnięty ową rośliną. Podszedł bliżej i odkrył, iż pozornie zwykły krzak, zakrywa niewielkie, na co najmniej, czterdzieści centymetrów szerokości, tajemne przejście. Zaciekawiony, wychylił się nieco i przyjrzał dokładniej. W tym momencie, usłyszał dziwny dźwięk. Kamienne drzwi przesuwały się, ukazując słaby cień jakiejś postaci, stojącej po drugiej stronie. 
Gilan znieruchomiał, przylegając do muru. Czuł, jak serce podchodzi mu do gardła, bijąc dwa razy szybciej niż zwykle. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spotkał się z taką sytuacją. Zwykle jego wyczulone zmysły dawały mu znać o czyjejś obecności dużo wcześniej. Jednak tym razem nic takiego nie miało miejsca. Nie poruszył nawet palcem, wiedząc, iż jeden mały ruch, a wszystko będzie stracone. Z tajemnego przejścia wyłonił się jakiś mężczyzna. Nosił prostą, czarną tunikę z herbem władcy - na piersi i plecach - pod którą ubrał zwykłą szarą koszulę. Jego jasne włosy były posklejane i wyglądały na nieczesane od wielu tygodni. Miał twarz zaznaczoną bliznami, które na ciemnej skórze były o wiele bardziej widoczne. Dla Gilana, zobaczenie ludzkiego sługi było poniekąd niespodzianką. W dodatku, mężczyzna wcale nie wyglądał na typowego niewolnika - był na to zdecydowanie zbyt dobrze odżywiony. Prawdopodobnie więc należał do jednych z bliższych współpracowników władcy. Kolejne, na co zwrócił uwagę zwiadowca, było niezbyt duże wiadro trzymane przez poddanego. Ten ominął miejsce, gdzie znajdował się Gilan i podszedł wolnym krokiem w stronę urwiska.
– Dlaczego ja to muszę robić? – burknął sam do siebie. – Czemu ja? Na zamku roi się od niepotrzebnych niewolników... A do takiego zadania musieli przydzielić mnie, zaufanego sługę wielmożnego pana!?
Na krótką chwilę zapadła cisza.
– Chyba sam nie wierzysz w to, że jesteś jego zaufanym sługą. Ty? Dobre sobie... – zakpił blondyn. 
– Ja! – odpowiedział sobie po kilku sekundach. – Jakby nie było, nasz pan zna imiona tylko swoich osobistych służących!
– I co z tego?! Myślisz, że to daje ci jakieś przywileje? Weź się nad sobą zastanów... A wiesz, czemu wybrali cię do tego zadania?
– Nie, a czemu niby?!
– Bo gadasz sam do siebie.
– Nieprawda! 
Mina Gilana była nie do opisania. Chłopak czuł się poważnie zdziwiony i zdezorientowany całą tą sytuacją. Wykorzystując nieuwagę sługi, cofnął się w bezpieczne miejsce, gdyż był w stu procentach pewny, że gdy podwładny odwróci się, w celu powrotu do zamku, od razu zauważy opierającego się o ścianę nieproszonego gościa. Może i nie był w pełni zdrowy na umyśle, ale posiadał wzrok, można powiedzieć, że podwójny.
Tymczasem, blondyn kontynuował "rozmowę"
– Ale jakby nie było, ty też mówisz do siebie!
– Ja... To nie jest to samo!
– Jak to nie?! A co ty niby teraz robisz?
– Rozmawiam z tobą, to ty ze sobą rozmawiasz!
W tym momencie Gilan o mało, co nie parsknął śmiechem. Jednak nawet pomimo swoich zdolności, nie potrafił przeszkodzić kącikom swoich ust unieść się w górę. Po kilku chwilach kłótni, jasnowłosy mężczyzna w końcu doszedł do porozumienia ze sobą i niezgrabnym ruchem wylał zawartość wiadra do przepaści.
– Ohyda. Nadal nie rozumiem, dlaczego to mnie oddelegowali do wyrzucenia tego świństwa. Muszę robić czarną robotę za innych. Mogli wziąć tego nowego, który niedawno się tu zjawił – urwał, z obrzydzeniem strzepując z rąk pozostałości breji. – Obrzydlistwo – skrzywił się. 
Zwiadowca nadstawił uszu. Słowa "tego nowego" od razu przywiodły mu na myśl Willa.
– Wiesz przecież, że nasz pan zakazał wypuszczania go na zewnątrz. On jest ważny dla naszego pana.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego! To tylko nic nie warty smarkacz – prychnął.
– A niby skąd ja mam wiedzieć? To ty niby jesteś tym bliskim sługą! I co? I nic ci pan nie powiedział!
– Zamknij się! Pewnie nie miał okazji! Jestem przekonany, że już niedługo mi powie. 
Mężczyzna po raz ostatni spojrzał w dół urwiska i odwrócił się, kierując swoje kroki do zamku, przez cały czas kłócąc się z samym sobą.
Nawet, gdy sługa Morgaratha zniknął za tajemnym przejściem, Gilan czekał około minuty, aż jego głos zupełnie ucichł. Następnie oparł się o mur i westchnął z ulgą. Odczuwał nieodpartą chęć albo przejechania sobie ręką po twarzy, albo wybuchnięcia śmiechem. Jednak szybko się opanował, gdy przypomniały mu się słowa sługi. Mógł być pewien, że chodziło o Willa. Zyskał pewność, iż chłopak jeszcze żyje. Zastanowiły go tylko słowa "ważny dla naszego pana". Czyżby treść tego listu nie była w całości zmyślona? 
Westchnął cicho. Nie chciał o tym myśleć, przynajmniej nie teraz.Ostrożnie odsunął się od ściany i ruszył ponownie w stronę tajemniczego przejścia.
Przystanął na moment i powoli wychylił głowę, by zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie przejścia. Ku swojemu zdumieniu ujrzał tam całkiem sporo ludzi. Szybko cofnął się i przycisnął do muru. Dziś raczej nie uda mu się nic więcej dowiedzieć. Postanowił wrócić tu jutro, mając nadzieję, że obejdzie się bez kolejnych niespodzianek.
Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł, uważając na osuwającą się miejscami ziemię. Gdy znalazł się już na bezpiecznym gruncie, zaczął kierować się w stronę jaskini, gdzie znajdowała się ich kryjówka. Z początku nie tak łatwo było ją dostrzec, ponieważ nie odróżniała się niczym od wszechobecnej szarości. Na szczęście, przed wyruszeniem Gilan obrał dla siebie kilka punktów orientacyjnych. Dzięki temu nie musiał się obawiać, że pójdzie złą drogą. Uśmiechnął się lekko do siebie, kiedy doszedł do groty, w której się ukrywali. Wszedł do środka. 
Zastał Halta, siedzącego pod ścianą i przyglądającego się pergaminowi, na którym znajdował się list od Morgaratha. Na widok swojego ucznia, zwiadowca odłożył wiadomość i wstał.
– I jak? Dowiedziałeś się czegoś? – spytał.
– Dowiedziałem się, że niektórzy poddani Morgaratha nie są w pełni zdrowi umysłowo – odparł, po czym usiadł na prowizorycznym posłaniu. Westchnął cicho, ujrzawszy leżący na ziemi list.
– Czemu mnie to nie dziwi? – zapytał retorycznie jego dawny mentor. – Coś jeszcze?
– Nie udało mi się podejść pod sam zamek. Przeszkodził mi w tym sługa...ale tak, jest coś jeszcze...

****

Wzdłuż ciemnego korytarza, prowadzącego do lochów szedł jasnowłosy mężczyzna, kłócąc się z kimś zawzięcie. Jednak tę kłótnię, co chwila, przerywały głośne pojękiwania więźniów. Czasami zatrzymywał się przy jakiejś celi. Nie interesowało go, czy nadal żyją. Byli tylko nic niewartymi niewolnikami. Nie to, co on. On był najbliższym sługą władcy, a oni...niczym.
– Tak... Wmawiaj sobie, wmawiaj… Teraz ten mały jest najbliższy naszemu panu...
– Zamknij się! O czym ty mówisz? – obruszył się. Zapalił niewielką pochodnię i wyciągnął ją niedbale przed siebie.
– Czy ty w ogóle myślisz?! Spójrz prawdzie w oczy! Pan wcale o ciebie nie dba!
– W ogóle się nie znasz! Siedzisz tylko w swojej skorupce i nic nie zauważasz! Sam mi powiedział, że jestem mu potrzebny. Ale ty, jak zwykle, wiesz swoje.
– Taa.. Ciekawe kiedy... Nie przypominam sobie jakoś... Przyśniło ci się chyba.
– To kup sobie jakieś leki na pamięć, jeśli nie pamiętasz. Nasz pan tak powiedział i to niedawno.
Rozmowa urwała się na chwilę, gdy blondyn doszedł do drzwi jednej z cel. Nie spiesząc się zbytnio, włożył ciężki klucz do dziurki i nacisnął klamkę. Wewnątrz niewielkiego i zatęchłego pomieszczenia, leżał wyczerpany chłopak. 
Will podniósł na przybysza nieprzytomne spojrzenie. Minęła chwila, kiedy wzrok wyostrzył się mu na tyle, by mógł odkryć, iż mężczyzna najwyraźniej był poddanym Morgaratha.
– Ty, mały! – zaczął oschle sługa. – Koniec wylegiwania się! Idziesz z nami!
Chłopak zamrugał ze zdziwieniem, nie zauważając nikogo innego oprócz blondyna. Po chwili jednak podniósł się z trudem na nogi. Musiał oprzeć się ręką ściany, aby nie upaść.
– No, pospiesz się! Nie mamy całego dnia...
– Przestań, widzisz, że chłopak ledwo, co się na nogach utrzymuje...
– Teraz go bronisz?!
Will obserwował kłótnię mężczyzny z niemałym zaskoczeniem. Chociaż z drugiej strony po poddanych czarnego pana wszystkiego mógł się spodziewać.
– Mógłbyś nie zachowywać się jak pępek wszechświata?!
– Zamknij się! – krzyknął w pewnym momencie sługa i z wściekłością podszedł do chłopca, chwytając go dość brutalnie za nadgarstek. – Mamy zadanie do wykonania! – odparł i pociągnął Willa za sobą, nie zważając na cichy jęk z jego strony. Chłopak o mały włos się nie przewrócił. Zacisnął wargi, czując, że gojące się rany po kolczastych kajdanach, znów dają o sobie znać.
Ruszyli ponownie wzdłuż ciemnych korytarzy, ale tym razem nie skręcili do głównej sali. Mężczyzna zabrał go na wewnętrzny dziedziniec. Już z daleka słychać było odgłosy uderzania o siebie broni. Gdy dotarli, Will zauważył, że na placu znajduje się grupka kilkunastu wargalów, w tym również ludzkich poddanych Morgaratha. Wszyscy zajęci byli treningiem. Ciężko było mu to przyznać, ale siła stworów naprawdę robiła na nim wrażenie. Nic dziwnego, że ludzie panicznie się ich bali.
– Ruszaj się! – warknął sługa, popychając go w stronę prawego rogu dziedzińca, gdzie leżały porozrzucane kłody drewna. – Masz poukładać te szczapy pod ścianą! I to równo! 
Młody zwiadowca spojrzał niepewnie na całą masę drewna, która wyglądała jakby ktoś od niechcenia wysypał to wszystko na ziemię. Po chwili poczuł uderzenie otwartą dłonią w tył głowy, więc zabrał się do pracy. Mężczyzna stanął pod ścianą i z pewną satysfakcją przyglądał się pracującemu chłopcu. Co pewien czas rzucał też uwagi w stylu "No, żwawo!", "Nie obijaj się!", "Ktoś ci pozwolił na przerwę?"
W pewnym momencie obaj usłyszeli czyjś męski, tubalny krzyk, który roznosił się po dziedzińcu.
– Seward! Chodź tu do mnie!
Blondynowi nieco zrzedła mina. Spojrzał w kierunku osoby, która go zawołała. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, na oko czterdziestoletni. Jego już postarzała twarz, wykrzywiła się w wyrazie zniecierpliwienia.
– No chodź tu! Mam dla ciebie zadanie – warknął.
Sługa ruszył w jego kierunku, jednak po chwili zatrzymał się i odwrócił głowę w stronę Willa.
– Jak wrócę, to ma być ułożone, jasne?! I nie próbuj sztuczek, będę cię obserwował – oznajmił, po czym odszedł.
Chłopak przez moment przyglądał się oddalającemu się mężczyźnie, nie wiedząc do końca, co o tym wszystkim myśleć. Wrócił jednak do pracy, co jakiś czas zerkając w stronę walczących.
Nagle, na prawym krańcu dziedzińca, zauważył Morgaratha, który ćwiczył z mieczem w ręku. Musiał przyznać sam przed sobą, iż to, co zobaczył, zupełnie go zszokowało. Płynność ruchów, zgranie z bronią... To było mistrzostwo. Will nie zdawał sobie nawet sprawy, że od kilku minut bez ruchu wpatrywał się w ćwiczenia, wyglądające pomału jak taniec. Każdy manewr wyprowadzany był instynktownie. Cios za ciosem...cios za ciosem. Młody zwiadowca miał wrażenie, jakby obserwował wszystko zwolnionym tempie, a zarazem nie potrafił dostrzec jakichkolwiek niedociągnięć w technice walki czarnego pana.
W pewnym momencie Morgarath odchylił się nieco do tyłu, po czym z niewiarygodną wręcz prędkością wykonał mordercze cięcie. Przeciwnik nie miałby żadnych szans na obronę. Will otworzył usta ze zdziwienia. Nigdy czegoś takiego nie widział na oczy. Co prawda, często podczas swojego krótkiego życia, obserwował treningi rycerzy. Jednak teraz zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie było niewiele wojowników, którzy mogliby dorównać Morgarathowi.
W tym momencie, czarny pan odwrócił się nagle i wbił wzrok w zaskoczonego chłopca. Ciężko było pojąć, jakie emocje kryją te czarne, groźne oczy. Młodzieniec mimo ogromnego wysiłku, nie potrafił oderwać oczu od tego spojrzenia. Czuł się jak zahipnotyzowany, a zwłaszcza odczuwał przerażającą bezsilność. W końcu zdołał oderwać wzrok i powrócił do swojej pracy.
Nagle jednak, jego zwiadowcze zmysły dały znać, że ktoś do niego podchodzi. Odwrócił głowę akurat, by zobaczyć zbliżającego się doń władcę. Jego twarz miała nieprzenikniony wyraz. Martwe spojrzenie nie wyrażało żadnych uczuć. Przynajmniej zwiadowca nie potrafił nic z niego wyczytać. Morgarath zatrzymał się zaledwie kilka metrów od chłopca i spoglądał na niego z dziwnym błyskiem w oku.
– Obserwowałeś mój trening? – spytał, nie spuszczając z niego wzroku.
– J-ja... – zaczął niepewnie Will. Nie wiedział, jakiej odpowiedzi oczekuje władca. – T-tak... p-panie… – ostatnie słowo wypowiedział szeptem.
Te dwa z pozoru zwykłe słowa, powodowały w nim odrazę i niechęć do samego siebie. Nie potrafił znieść myśli, że zdradził wszystko, na czym mu zależało.
Dawny baron Gorlanu tylko uśmiechnął się z satysfakcją, widząc, że z każdym dniem chłopak załamuje się coraz bardziej. Następnie, w ciszy oparł się o ścianę budynku, przy okazji wycierając ją z brudu, pyłu i resztek po delikatnych niciach pajęczyny, które zostały porzucone przez przestraszone pająki. Stworzenia te nie chciały ryzykować spotkania z czarnym panem, a raczej z jego plecami. Will przez chwilę zawahał się, lecz potem wrócił do pracy. Po wielkości stosu szczap, który pozostał mu do uporządkowania, wnioskował, że czekała go jeszcze, co najmniej, godzina żmudnej pracy. Starał się nie zwracać uwagi na to palące uczucie bycia obserwowanym. Miał wrażenie, jakby znajdował się w sali luster, gdzie każdy jego najmniejszy ruch był uważnie analizowany. 
Po kilku minutach, chłopak odważył się nieznacznie odwrócić głowę w stronę władcy, by sprawdzić czy ten nadal na niego patrzy. Przeszedł go dreszcz, gdy jego wzrok napotkał spojrzenie tych martwych, ciemnych oczu. Nie wiedział, co zrobić. Z całych sił pragnął odwrócić wzrok, jednak czuł się jak sparaliżowany.
– Wracaj do pracy – mruknął tylko Morgarath i skierował swoje spojrzenie w stronę grupki ćwiczących wargalów.
Will zabrał się ponownie do układania drewna, lecz w końcu nieznacznie przechylił głowę w stronę poddanych czarnego pana.
– Zadziwiająca jest ich siła, czyż nie? – spytał po pewnym czasie władca, widząc, że chłopiec przygląda się bestiom z pewnym strachem.
Młody zwiadowca nie wiedział, co odpowiedzieć. Rzeczywiście, widok trenujących wargali przyprawiał go o dreszcze i powodował, iż serce podchodziło mu do gardła.
– Zadałem ci pytanie – powiedział dawny baron Gorlanu, po kilku minutach względnej ciszy. – Oczekuję na nie odpowiedzi.
– O-oczywiście...p-przepraszam… – Ostatnie słowo powiedział prawie bezgłośnie, z całej siły ściskając w dłoni kawałek drewna. 
Morgarath skinął głową, usatysfakcjonowany, jednak w jego oczach wciąż widać było, że oczekuje opinii Willa odnośnie swoich podwładnych. Chłopak odwrócił szybko wzrok i powróciwszy do pracy, próbował ignorować czarnego pana. Ten był, delikatnie mówiąc, niezbyt zadowolony, że ten chłystek ma czelność zachowywać się w stosunku do niego, w tak bezczelny sposób. A przecież wydawało mu się, że już go złamał... Wygląda na to, iż będzie musiał dać mu nauczkę za takie zachowanie. Może w końcu nauczy się, kto tu jest panem...
– Margal! Podejdź tu! – przywołał do siebie sierżanta, który obserwował uważnie ćwiczenia oddziału wargalów. – Daj mi swój bicz.
Ten wydał rozkaz swoim podwładnym, by wykonywali dalej ćwiczenia, a sam podszedł do władcy i salutując, podał mu bat do ręki.
– Coś jeszcze pan sobie życzy? – spytał.
– Nie, to wszystko.... – powiedział powoli czarny pan ze złowróżbnym uśmiechem. – Odejdź. 
Mężczyzna skłonił się, po czym odszedł na swoje wcześniejsze stanowisko. Dało się usłyszeć jego karcący krzyk, gdy któryś z wojskowych nie wykonywał swojego zadania tak, jak należy. Tymczasem, białowłosy mężczyzna o sępiej twarzy zbliżył się do Willa, który wciąż trzymał w ręce kawałek drewna.
Młody zwiadowca wiedział, co go czeka. Jednak nie chciał się odwracać. Nie chciał patrzeć w te pełne bezwzględności oczy.
Zaledwie moment później poczuł koszmarny ból na plecach. Po kilku uderzeniach nie wytrzymał i padł na kolana. Jego ledwo, co zagojone rany, otworzyły się ponownie, a czarny materiał stroju powoli zaczął robić się coraz ciemniejszy. Chłopak z całych sił zaciskał zęby, aby tylko nie krzyczeć. Jednak mizernie mu to wychodziło. Za każdym razem, gdy Morgarath dokonywał kolejnego ciosu czuł, jak łzy napływają mu do oczu. Tortury zadawane przez władcę, trwały może dwie minuty, ale dla młodego zwiadowcy ciągnęły się w nieskończoność. W końcu Morgarath przerwał wykonywanie kary, a chłopiec opadł z cichym jękiem na chłodne podłoże. Władca spoglądał przez chwilę na rannego chłopca, po czym dość brutalnie chwycił go za kołnierz i zmusił do powstania.
– Wstawaj! – warknął były baron Gorlanu. Will zachwiał się, lecz ustał na nogach. Zauważył, iż niektórzy z obecnych na dziedzińcu, przyglądają mu się z zaciekawieniem. Wszyscy widzieli sytuację, która przed chwilą się rozegrała. Jedni ze wzruszeniem ramion powrócili do przerwanych ćwiczeń, inni nieliczni nawet pozwolili sobie na kpiący uśmiech.
– Mam nadzieję, że to cię czegoś nauczyło – mruknął czarny pan do więźnia, po czym popchnął go w stronę stosu drewna. – A teraz wracaj do pracy! 
Chłopak nie zdołał utrzymać równowagi i upadł na kolana, przy okazji ocierając ręce o chropowatą powierzchnię kory rośliny drzewiastej. Jednakże nie dał po sobie znać, że coś poczuł. Zachowując resztki godności, wrócił do pracy, nie zważając na nikogo.
Wszelako jego mózg pracował teraz na zwiększonych obrotach. Nie miał wyjścia, musiał znaleźć jakiś sposób, by się stąd wydostać. Zaczął analizować sytuację, w której się znajdował. Szukał chociażby najmniejszego punktu zaczepienia, który ułatwiłby mu ucieczkę. Wiedział, że nie będzie mu łatwo, bo zamek był bardzo dobrze pilnowany... Jednak... W tym momencie coś przyszło mu do głowy.
"Pomysł szalony, ale może się udać..." – pomyślał Will i lekko uśmiechnął się do siebie. "Pora się stąd zmywać."

****

Ta noc dla obu rycerzy była ciężka. Obaj nadal przeżywali niedawne wydarzenia, które odbiły się na ich umysłach. Horace przez pół nocy kręcił się na swoim posłaniu w pokoju, wynajętym przez Michaela w gospodzie, do której przybyli wieczorną porą. Było to nie zbyt duże pomieszczenie, mieszczące jednak dwa łóżka. Na ciemnych ścianach wisiały stare obrazy, a przy drzwiach stała mała szafka. Młody czeladnik przewrócił się na drugą stronę i spojrzawszy na śpiącego towarzysza, sam w końcu po krótkim czasie zapadł w sen. Lecz Michael nie spał. Leżał tylko z zamkniętymi oczyma, by nie prowokować blondyna do jakiekolwiek rozmowy. Nie miał nastroju. Całą uwagę poświęcił na rozmyślaniu nad tym, co się wydarzyło. Nie potrafił zmrużyć oka. Nawet nie zauważył, gdy nastał ranek... 
W końcu przyszła pora obiadowa. Młodzieńcy czekali właśnie przy stoliku, aż kelnerka podejdzie do nich. Po kilku minutach zjawiła się córka gospodyni. Była to młoda, może osiemnastoletnia dziewczyna o dużych błękitnych oczach i burzy blond włosów, które łagodnie opadały falami na jej plecy. Jak zauważyli już poprzedniego dnia, z jej twarzy właściwie ani na moment nie znikał szeroki uśmiech. Lecz wbrew pozorom, kelnerka potrafiła sobie całkiem nieźle poradzić z pijanymi klientami.
– Que puis–je vous servir? – spytała po galijsku przyjaznym tonem. Spojrzała w oczekiwaniu na rycerzy.
– Jesteśmy Aralueńczykami – powiedział we wspólnej mowie Michael, uśmiechając się do dziewczyny.
Ta zarumieniła się delikatnie, jednak w następnej chwili przybrała profesjonalny wyraz twarzy. – W takim razie, w czym mogę służyć?
– Co poleca pani na obiad? – spytał grzecznie brunet.
– Nasz mistrz kuchni robi wyśmienite escargots – odparła, a widząc, że jeden z klientów podnosi niedbale rękę, aby przywołać dziewczynę do swojego stolika, kiwnęła głową na znak, by poczekał.
– Brzmi smakowicie! – zawołał Horace. – Ja chętnie wezmę!
Kelnerka przytaknęła i zapisawszy w małym notesie, wyciągniętym z kieszeni białego fartucha, zwróciła się do Michaela:
– A pan, co sobie życzy?
– Hmm... Wezmę może Poulet à la sauce, jeśli można.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Zechcą panowie, zamówić coś do picia?
– Dla mnie kieliszek wina, a dla towarzysza woda – powiedział Michael, a Horace tylko przytaknął.
Dziewczyna skłoniła się, po czym odeszła od ich stolika. Gdy była już na tyle daleko, by ich nie słyszeć, Horace zwrócił się do kompana:
– Mam nadzieję, że tym razem zapanujesz nad swoim zwierzakiem.
– Mógłbyś w końcu przestać? To tylko wiewiórka, nic takiego nie zrobi... – Mówiąc to, rycerz rozejrzał się po sali. Była dość wczesna pora, toteż jak na razie zeszło się niewielu gości. Mając pewność, że nikt go nie obserwuje, ostrożnie odpiął zamek torby, pozwalając swojej rudej przyjaciółce wyjrzeć na zewnątrz.
Ta wychyliła niepewnie główkę, jakby obawiając się jakiegoś niebezpieczeństwa. Zbadała swoimi dużymi oczyma czy nic jej nie zagraża i nieznacznie wysunęła się ze swojego tymczasowego transportu. Na jej widok Horace tylko ostentacyjnie odwrócił głowę, kierując swoje spojrzenie na krajobraz za oknem. Pogoda była dość pochmurna, jednak wysoka temperatura trzymała się właściwie cały czas. Gdyby nie obecność dość sporej rzeki w pobliżu, trudno byłoby tu przetrwać. Miało to jednak też nieco gorsze strony - do najbliższego mostu musieli jechać dodatkowe kilka kilometrów. Lecz jeśli chcieli dalej podążać obraną drogą, nie mieli wyjścia. Musieli wypełnić misję, która została im powierzona, a drobne niewygody zepchnąć w dalszy plan. W grę wchodziło dobro królestwa... 
Te rozmyślania przerwało blondynowi przybycie kelnerki, która postawiła na ich stoliku dwa talerze z gorącymi, parującymi potrawami.
– Dziękujemy – odparł z uśmiechem Michael. – Wygląda pysznie – dodał przyglądając się daniu. Świeżo upieczone części kurczaka, przybrały złocisty kolor, a delikatny, kremowy sos, idealnie komponował się z białym mięsem. Na talerzu nie zabrakło również małej porcji sałatki z warzyw.
– Życzę smacznego – odpowiedziała blondynka, nieznacznie się rumieniąc.
– Merci – powiedział Horace, dość kiepsko naśladując galijski akcent. Dziewczyna przeniosła na niego spojrzenie, w którym widać było lekkie rozbawienie.
– Co was sprowadza w te strony? – spytała. W pomieszczeniu było mało gości, więc błękitnooka postanowiła sobie zrobić małą przerwę na rozmowę z klientem.
– Razem z moim kuzynem udajemy się do naszego wuja. – Michael naprędce wymyślił jakąś historię, jednak wiedział, że nie zabrzmiała ona do końca wiarygodnie.
Mimo to, dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. Wiedziała, że zbytnia nachalność może odstraszyć klienta. A przecież nie chciała, aby przystojny, młody rycerz o zagranicznym akcencie wyjechał tak szybko. Zwłaszcza, że w jej małej wiosce nie mieszka zbyt dużo młodych mężczyzn. Chciała coś powiedzieć, lecz nagle usłyszała czyjś krzyk.
– Proszę tu podejść! – Była to niska, postawna kobieta w średnim wieku. Je twarz prawie poczerwieniała ze zniecierpliwienia, gdy podnosiła do góry rękę, aby kelnerka ją zauważyła.
– Już idę! – zawołała kelnerka, po czym zwróciła się jeszcze do Aralueńczków. – Muszę lecieć, bon appétit! 
Rycerze podziękowali z uśmiechem na ustach, obserwując, jak dziewczyna podchodzi do stolika naprzeciwko, by odebrać zamówienie. Michael widział, że lekkim krokiem przemierza pomieszczenie jakby unosiła się tuż nad ziemią. Kiedy brunet przyglądał się nowo poznanej blondynce, jego towarzysz zachwycał się zapachem swojego obiadu.
– Ciekawe, co to jest? Ładnie pachnie – westchnął z entuzjazmem, chwytając za widelec.
W tym momencie, na stół wskoczyła wiewiórka. Zwabiona zapachem, przydreptała bliżej talerza Horace'a. Nachyliła się nad potrawą i zaczęła ją obwąchiwać. Po kilku sekundach jednak uciekła z głośnym piskiem i wskoczyła zaskoczonemu Michaelowi do kieszeni tuniki.
– Yyy... co to miało być? – spytał zdezorientowany Horace. Nie rozumiał zachowania tego stworzenia. "Czyżby coś było nie tak z moim daniem? Wygląda normalnie..." – zastanawiał się. Potrawa, przygotowana z kruchego ciasta, trochę przypominała wyglądem walcowate babeczki. Na czubku każdej z nich, umieszczona została zielona masa z pietruszki. Horace nie wiedział, co znajduje się wewnątrz dania, ale z wierzchu wyglądało smacznie.
– Najwyraźniej naszej przyjaciółce nie spodobał się zapach escargots – uśmiechnął się Michael, gładząc wypukłą kieszeń, w której siedziała wiewiórka.
– Taa...bo ona się tam zna. Cały dzień je tylko robaki i orzechy – burknął ze złością, po czym wbił widelec w kawałek ciasta i wziął go do ust.
Brunet przyglądał się temu z wyczekiwaniem. Nawet jego rude zwierzątko wychyliło łepek. Horace tymczasem skosztował dania. Z początku miało niezły, słodkawy smak, jednak wnętrze zdawało się dziwnie obślizgłe.. Jakby to były...
– Tfu! – Czeladnik wypluł kęs z powrotem na talerz. – To smakuje jak ślimaki!
– Bo to są ślimaki – odparł ze spokojem Michael i zabrał się za swoje danie. Z trudem powstrzymywał się przed wybuchnięciem ze śmiechu.
Mina jego towarzysza była nie do opisania. Chłopak w jednej chwili pozieleniał na twarzy, a jego źrenice gwałtownie się rozszerzyły. Przyłożył dłoń do ust i szybko wstał, po czym wybiegł na zewnątrz.
– Jak widać, jednak coś tam się znasz, nie? – mruknął wesoło Michael, a wiewiórka jakby zadowolona z siebie, odpowiedziała piskiem, następnie ku zaskoczeniu swojego pana, wyskoczyła z jego kieszeni i pobiegła za Horace'm. Brunet przez moment zastanawiał się, czy podążyć za nimi, lecz w końcu wzruszył jedynie ramionami i powrócił do jedzenia.
Sam nie miał żadnych powodów do narzekania. Jego kurczak był bardzo dobrze upieczony, a kremowy sos dodatkowo podkreślał delikatną konsystencję potrawy. Wino również nie było byle jakie. Młodzieniec musiał przyznać, że pomimo wielu wad, Galijczycy jak nikt znali się na produkcji rubinowego trunku.
– Twój kuzyn już poszedł? – Nagle usłyszał łagodny głos kelnerki. Dziewczyna przechodząc obok jego stolika, zatrzymała się, widząc, iż był sam. Nie chciała, aby pomyślał, że się narzuca, ale jeśli gość czegoś potrzebował, ona musi - jako kelnerka - służyć pomocą, prawda? I to nie ma nic wspólnego z tym, iż przybysz posiadał wyjątkowo ładne oczy, nie mówiąc o uśmiechu…
– Nie, myślę, że zaraz wróci... – odpowiedział Michael, spoglądając przez okno na oddalającego się w kierunku rzeki przyjaciela. Nie był do końca pewien zamiarów rycerskiego czeladnika. Zauważył również biegnące za blondynem rude zwierzątko. Uśmiechnął się pod nosem, po czym ponownie przeniósł wzrok na niebieskooką. Na jej twarzy gościł uroczy uśmiech. Jednak po chwili dziewczyna lekko opuściła wzrok, a rycerz był niemalże pewien, iż zauważył lekko zarumienione policzki.
– Jeżeli nie jesteś teraz zajęta, może się przysiądziesz...? – zaproponował w końcu. Nie był pewien, co czynić w takiej sytuacji.
– Nie wiem, czy mi wypada... jestem w pracy, mój szef nie będzie zadowolony – odparła z zakłopotaniem.
– W porządku, nie chcę, byś miała przeze mnie kłopoty. – Uśmiechnął się, a blondynka odwzajemniła gest. Po chwili usłyszała głośne wołanie karczmarza, który nie wyglądał na zadowolonego.
– Przepraszam, muszę iść. Życzysz sobie czegoś jeszcze? – spytała, lecz słysząc odmowę, kiwnęła głową i szybkim krokiem podeszła do baru.
Następnych kilka minut minęło rycerzowi w względnej ciszy. Kiedy młodzieniec brał do ust ostatni kęs, powrócił Horace. Jego włosy były nieco mokre, a twarz nienaturalnie blada.
– Wszystko gra? – spytał, gdy czeladnik opadł zmęczony na swoje krzesło. Ten spojrzał na niego jakby miał zabić wzrokiem.
Po chwili, na ramieniu chłopaka pojawiła się wiewiórka, piszcząc radośnie. Wyglądała na zadowoloną,  jak gdyby zjadła miskę orzechów.
– Odejdź ode mnie, ty mały potworze! – warknął ze złością Horace, próbując ją zgonić. Lecz ta nic sobie nie robiąc z pogróżek blondyna, weszła mu na głowę.
– No złaź! – Chłopak denerwował się coraz bardziej. Uniósł rękę, by pozbyć się intruza. Szczerze mówiąc, najchętniej wrzuciłby to wredne, rude stworzenie do miski z gorącymi escargots... Michael w końcu zlitował się nad przyjacielem i wyciągnął rękę przed siebie, a wtedy wiewiórka skoczyła na nią, przy okazji wbijając małe pazurki w skórę na głowie Horace'a.
– Uduszę to stworzenie! – mruknął tylko naburmuszony czeladnik. Spoglądał na gryzonia z chęcią mordu w oczach.
Brunet uśmiechnął się lekko na widok obrażonego towarzysza. Przysunął bliżej niego szklankę z wodą, aby się uspokoił, następnie spojrzał na krajobraz. Wiedział, że czeka ich długa wędrówka. Choć tym razem wolałby, aby obyło się bez przykrych niespodzianek. "Niedługo musimy wyruszać" – westchnął w myślach.
Jakby na potwierdzenie jego myśli, Horace mruknął:
– Długo jeszcze będziemy tu siedzieć...?

****

W niedużej jaskini na odległym płaskowyżu, dwaj zwiadowcy prowadzili właśnie poważną rozmowę. Trwała już jakiś czas, lecz obaj wiedzieli, iż muszą wszystko dopracować.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – spytał Halt, nie pierwszy już raz tego dnia.
– Na sto procent – zapewnił Gilan. – To jest najlepszy pomysł, na jaki do tej pory wpadliśmy. – Wiedział, że to nie spodoba się starszemu zwiadowcy, lecz musiał to zrobić. Nie było innego wyjścia.
– Pamiętaj, miej oczy i uszy otwarte. Zachowuj się naturalnie. No, w miarę naturalnie – prychnął jego były mentor. Nie był zadowolony, że jego uczeń chce zrobić coś takiego. Miał świadomość, że to było bardzo ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Sam nie był pewny, czy zniósłby utratę drugiego ucznia. "Nie! Nie może tak myśleć" Skarcił siebie w duchu. ,,Jeśli zastanawiasz się czy przegrasz, przegrasz na pewno" Nieraz powtarzał to Willowi, a teraz sam musiał się do tego zastosować. – I jeszcze jedno...
– Wiem, Halt. Obiecuję, że zrobię wszystko, byś się na mnie nie zawiódł – przerwał mu Gilan, po czym dodał z uśmiechem. – Coś tam jednak zapamiętałem z tych pięciu lat szkolenia.
– W to nie wątpię. Nie po to męczyłem się z tobą przez tyle czasu, byś teraz wszystko zapomniał – burknął.
Jego towarzysz tylko uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że te docinki nie mają na celu obrażenia adresata. Zresztą, Gilan sam chętnie odpowiadał podobnie.
– To zaraz... Nóż się trzyma za to takie, co nie jest ostre, nie? – zapytał młodzieniec ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy. Jednak, pomimo jego usilnych starań, po kilku sekundach kąciki jego ust uniosły się nieco. Halt przewrócił oczyma.
Po chwili wyczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Obrócił głowę, by spojrzeć w czarne oczy Blaze'a.
Nie podoba mi się to.
Gilan wstał i podszedł do konika, po czym pogłaskał go po grzywie.
– Nic mi nie będzie – zapewnił wesołym głosem i zwrócił się do starszego zwiadowcy. – Do zobaczenia, Halt.

****

To było niewielkie, zatęchłe pomieszczenie, gdzie wilgotne ściany zaczynała pokrywać warstwa mchu. Nie znajdowało się tu właściwie nic godnego uwagi - kilka mioteł, jakieś wiadro oraz cała sterta brudnych szmat. Pokój oświetlało jedynie małe okienko, przez które światło wpadało słabym promieniem. Nagle rozległy się odgłosy otwierania zardzewiałych drzwi, a następnie do środka wszedł, a właściwie został wepchnięty przez strażnika, młody chłopak.
– I jak wrócę, wszystko ma lśnić! – zawołał do niego jasnowłosy mężczyzna o krzywo podciętych końcówkach włosów, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami. 
Will rozejrzał się po pomieszczeniu i od razu wyczuł stęchliznę w powietrzu. Podszedł do okna, by zaczerpnąć w miarę świeżego powietrza. Niebo przysłoniły szare chmury, z których lał się deszcz. Chłopak poczuł na swojej twarzy zimny powiew wiatru. Przez chwilę miał wrażenie, że pośród szumu wichru słyszy odgłosy kamiennych fletni... "Ciekawe, gdzie są teraz Halt i Gilan..." – pomyślał chłopak, przypominając sobie chwile, kiedy razem tropili kalkary.
Na myśl o swoich przyjaciołach, poczuł ukłucie w sercu. Tak bardzo za nimi tęsknił. Choć nie był pewny, czy potrafiłby im spojrzeć teraz w twarz, to ostatnie wydarzenia uświadomiły mu, że nie może bezczynnie czekać, aż Morgarath go zabije. Poczuł, jak na nowo wzbiera się w nim siła i chęć walki. "Gdyby tylko znalazła się sytuacja..." – myślał, jednak niespodziewanie jego uwagę zwrócił charakterystyczny odgłos, pochodzący z sali wejściowej zamku.
Bezszelestnie podszedł do drzwi, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Usłyszał głosy strażników, pośród których istniało poruszenie. Po chwili do jego uszu doszło nieprzyjemne skrzypienie drzwi wejściowych. A następnie kroki. Wiedział, że to nie mogła być kobieta. Odgłosy te były mocniejsze, cięższe. Zanim jednak zdołał się nad tym zastanowić, usłyszał czyjś stanowczy głos. Jego posiadacz musiał być przyzwyczajony do wydawania poleceń.
– Ej, wy dwaj! Zaprowadzić tego tu do pana!
Potem rozległy się szybkie kroki, jakby ktoś pośpiesznie oddalał się od pokoju, w którym znajdował się Will. Chłopak wiedział, że to strażnik, który miał za zadanie go pilnować, został przydzielony do odprowadzenia tajemniczego gościa. Zwiadowca nie słyszał też charakterystycznego szczęku zamka w drzwiach. Oznaczało to, że prawdopodobnie nikt nie znajdował się teraz w sali wyjściowej, a drzwi pozostawały otwarte.
W tym momencie zaświtało mu w głowie. Jeśli nikt go nie pilnował, on miał wolną drogę do ucieczki.
W jednym momencie podjął decyzję. Teraz albo nigdy!
Przyległ na chwilę do ściany, by upewnić się, czy na pewno nikogo nie ma na korytarzu. Następnie złapał za klamkę i najciszej jak mógł, zaczął otwierać drzwi. Przegryzł wargę, gdy zardzewiałe zawiasy przypomniały o swoim istnieniu. Modląc się w duchu, by nikt go nie usłyszał, prześlizgnął się przez wąską szparę. Zaraz potem szybko ukrył się za filarem. Zastygł w miejscu, czekając na jakikolwiek dźwięk, świadczący, iż ktoś się zbliża. Na szczęście nic takiego nie słyszał. Przywarł do ściany i powoli, prawie, że bezszelestnie przesuwał się w stronę drzwi. Przemieszczał się w miarę szybko, stawiając automatycznie całe stopy na podłodze. W jego myślach pojawiła się jakaś myśl, jednak chłopak początkowo nie wiedział, z czym ją skojarzyć. Przypomniał sobie tajemniczego gościa, który przybył do Morgaratha.
Ciekawiło go, kim był ów przybysz. Przez ten okres, który spędził w tym miejscu, mało kto przyjeżdżał do zamku. Lecz wiedział, że musi jak najszybciej się stąd wydostać, zanim strażnicy zorientują się, że ich więzień uciekł.Wyrzucił więc tymczasowo tajemniczą postać z głowy i skupił się na swoim zadaniu. Jeszcze parę kroków i będzie przy drzwiach. Tylko, co dalej? Nie może tak po prostu podejść do bramy i zapukać, by go wypuścili. Jedynym wyjściem było przejście ponad murem. Wiedział, że byłby do tego zdolny. Tylko jak ominąć strażników pilnujących bramy? Z wcześniejszych obserwacji wywnioskował, że jeden stróż patroluje plac, co trzy minuty.
Od ostatniego patrolu minęło już trochę czasu, więc Will na wszelki wypadek postanowił poczekać, aż strażnik przejdzie kolejny raz. Przylgnął do drzwi i nasłuchiwał. Po chwili rozległy się ciche odgłosy powarkiwania i uderzania ciężkimi stopami o martwą glebę. Gdy znowu ucichły, zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wypuścił więc spokojnie powietrze, oczyszczając umysł. Następnie, starając się nie wydać żadnego dźwięku, ruszył dalej.
Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Ciemne chmury nadal pokrywały nieboskłon, lecz ulewa ustała. Zaczerpnął tchu dla dodania sobie otuchy. Zawsze lubił zapach świeżego powietrza po deszczu, jednak w tym miejscu, nawet on zdawał się być jakby martwy. Teraz pozostawało tylko jedno pytanie pytanie:
"Co dalej?"

****

Było deszczowe popołudnie, gdy do zamku zbliżała się tajemnicza postać. Ubrana w szary płaszcz, podobny do tych, które nosili mężczyźni na północnych obrzeżach królestwa. U boku, pod materiałem, wisiał miecz, schowany w skórzanej pochwie. Przybysz szedł dumnie, rozglądając się uważnie po otaczającym go terenie. Kierował swoje kroki w stronę górującego nad urwiskiem zamczyska. Z każdą kolejną chwilą był coraz bliżej. W końcu dotarł pod drewnianą bramę, na której u góry widniał herb czarnego pana. Wysunął rękę spod płaszcza i kilkakrotnie dość mocno uderzył w drewno. Wiedział, że przy takiej pogodzie zwykłe pukanie na nic się nie zda. Przez moment nic się nie stało, jednak po chwili rozległy się głuche kroki i dźwięk otwierania zasuwy w drewnianym okienku na drzwiach.
– Czego?! – zawołał strażnik, niezbyt zadowolony z konieczności wyjścia na deszcz.
– Chcę się widzieć z waszym panem! – odparł stanowczo nieznajomy. Na jego twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia. Nie miał ochoty stać tu przez całą wieczność.
– Ktoś ty? – spytał krótko stróż, zgodnie ze znaną wszystkim formułką. Niekiedy była ona rzecz jasna wypowiadana z większą galanterią, jednak czego spodziewać się po zwykłych opryszkach?
– Nazywam się Gladiel Duran i lepiej wpuść mnie, bo inaczej twoja buźka zmieni swój dotychczasowy wygląd – warknął.
Strażnik przez chwile przyglądał się mu, lecz potem szybko zasunął małe okienko i wykrzyknął coś, co brzmiało mniej więcej jak "Otworzyć bramę!".
Następnie, wejście rozsunęło się, ukazując zamkowy plac i ciemnoszare mury. Nieznajomy podążył za poddanym władcy. Ten poprowadził go przez zewnętrzny dziedziniec aż do wielkich, potężnych drzwi. Strażnik uchylił je z niemałym trudem, po czym zaprosił gościa do środka.
Mężczyzna zobaczył ogromny korytarz, gdzie tuż przy suficie można było zauważyć ślady pleśni, a niżej - brudu. Wzdłuż przejścia, po obu stronach, znajdowało się kilka żelaznych drzwi. Gadiel nie chciał nawet myśleć, co może się za nimi znajdować. Przez moment miał nawet dziwne wrażenie, że usłyszał zza jednych jakieś krzyki i jęki. Zauważył również jasnowłosego mężczyznę, który stał przed innymi drzwiami. Ubrany był tak samo jak strażnik, który go tu wpuścił i ze znużeniem opierał się o ścianę. Kilka metrów od niego stał jeden z wargalów Morgaratha. Rozglądał się dokoła niezbyt przytomnym wzrokiem, jak gdyby czegoś szukał.
– Ej, wy dwaj! – krzyknął strażnik, który przyprowadził gościa. – Zaprowadzić tego tu do pana!
Po chwili Duran szedł za dwoma podwładnymi byłego barona Gorlanu, mimowolnie zerkając na otoczenie wokół.
Zamek nie sprawiał wrażenia gościnnego. Wszystko miało tu szaro-czarne barwy. Nudną monotonię od czasu do czasu urozmaicał tylko mech porastający bardziej zaniedbane fragmenty ścian. Idąc wzdłuż korytarza, nie raz zostali opryskani przez krople deszczu, wpadające do środka przez nieoszklone okna. Przechodzili właśnie obok kolejnych drzwi. Wyglądały inaczej niż do tej pory. Wisiały na nich zardzewiałe łańcuchy. Gladiel zauważył, iż były zamknięte na kłódkę. "Zapewne wejście do lochów.." – pomyślał. – "Ciekawe, czy tu..."
Nie dokończył swojej myśli, gdyż w tym momencie, prowadzący go strażnicy zatrzymali się przed wysokimi drzwiami ze zdobioną, mosiężną klamką. Ludzki podwładny nakazał im zostać przed wejściem, a sam zapukał i po uzyskaniu pozwolenia wszedł do sali. Po chwili pojawił się ponownie i spojrzał na gościa.
– Pan cię przyjmie – odparł krótko i otworzył szerzej drzwi.
Wysoki mężczyzna skinął tylko głową i wszedł do środka. Znalazł się w dość dużej, aczkolwiek bardzo pustej sali. Najważniejszym elementem wyposażenia było wysokie krzesło, stylizowane na tron, nad którym wisiał herb władcy - biały, przyczajony lis na czarnym tle.
Niedaleko stał blondyn w tradycyjnym ubraniu strażnika i założonymi za plecy rękoma, podejrzliwie badał przybysza. Duran zauważył, iż momentami jego źrenice dziwnie drgają. Długo nie utrzymywał na nim wzroku, gdyż przyciągnął go Morgarath, który znajdował się przy oknie, odwrócony tyłem do Gladiela.
Gość odchrząknął cicho, chcąc zwrócić na siebie uwagę pana zamku.
– Czego tu szukasz? – spytał były baron Gorlanu zimnym głosem, nie ruszając się z miejsca.
– Jaśnie panie – zaczął Gladiel z przesadnym ukłonem. – Chciałbym spytać czy nie znalazłoby się dla mnie miejsce wśród szeregów armii wielmożnego pana.
– Dlaczego miałbym się zgodzić?
– Szanowny panie, wiem, że nie mogę równać się z waszą wysokością, jednakże zakładam, że każdy miecz się przyda. A mój miecz zdołał już poczynić lekkie spustoszenie wśród oddziałów lenna Greenfield...
– Tak? – Głos czarnego pana nadal nie wyrażał żadnych uczuć. – Wydajesz się zbyt pewny siebie... Jak się nazywasz?
– Gladiel Duran, wielmożny panie – rzekł mężczyzna, kłaniając się ponownie.
Dopiero w tym momencie, czarny pan odwrócił się i zlustrował gościa wzrokiem. Miał przed sobą młodzieńca, który mógł mieć nie więcej niż 25 lat. Z jego postawy emanowała pewna godność, a także lekka arogancja - cechy typowe dla hersztów zbójeckich band. Broń także nie była byle jaka - miecz wyglądał na bardzo porządny. Morgarath miał wrażenie, że przybysz ukradł go komuś wysoko postawionemu. Ogółem, zarozumiały młokos, który całkiem nieźle poradził sobie w zbójeckim świecie...
Musiał przyznać, że ktoś taki przydałby się w szeregach jego armii. Młody mężczyzna, silny, radzący sobie w każdej sytuacji... "Ten chłopak ma w sobie potencjał" – pomyślał. Przeczuwał, że w przyszłości, przy odpowiednim wyszkoleniu, mógłby okazać się doskonałym sprzymierzeńcem. Rzecz jasna, nie miał zamiaru mu tego okazywać.
– Za co konkretnie cię wygnali..? – spytał bez owijania w bawełnę.
Przybysz nieco się zmieszał.
– Nic szczególnego... parę grabieży, napaści... zmniejszyłem również nieco liczebność tamtejszego oddziału wojska... To nie było takie trudne. Byli nieudolni – dodał z arogancją z głosie, dając wyraz tego, jak cenił sobie armię króla.
W tym momencie za drzwiami dało się słyszeć jakieś hałasy. Po kilku sekundach do sali bez pukania wpadło kilku strażników.
– Panie! Zwiadowca uciekł!
Na twarzy Morgaratha pojawił się gniew.
– Nieudacznicy! Nie potraficie nawet upilnować jednego dzieciaka! Macie go złapać, bo skrócę was o głowę! – warknął i pomaszerował szybkim krokiem w stronę drzwi, jednak po chwili zatrzymał się. – Seward, zajmij się naszym gościem i pokaż mu jego posłanie – dodał zimnym głosem, po czym wyszedł. 
"Co? Will uciekł? Nie zrobiłby tego, gdyby list Morgaratha mówił prawdę... Czyli niepotrzebnie się obawialiśmy… Jak mogłem w niego zwątpić..." – pomyślał Gladiel, nam lepiej znany jako Gilan.
Wiedział, że w tej sytuacji, jego dalsze przebywanie na zamku było raczej bezcelowe, lecz chciał mieć pewność, iż Will się wydostał. Gdyby tylko mógł, pobiegłby zobaczyć, co się dzieje, jednakże zdawał sobie sprawę, że jego uwaga powinna teraz skierować się ku słudze czarnego pana, który miał mu pokazać jego lokum. Zatem przeniósł wzrok na strażnika, stającego do tej pory w tym samym miejscu. Miał wrażenie, że już go kiedyś widział, jednak nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Po chwili rozjaśniło mu się w głowie.
Seward, jak nazwał go dawny baron Gorlanu, był tym samym sługą, którego Gilan spotkał podczas swojego zwiadu. Miał ochotę wybuchnąć śmiechem, wspominając jego kłótnię z samym sobą. Tymczasem, strażnik z groźnym wyrazem twarzy, przynajmniej starał się, aby taki był, podszedł do drzwi i krzyknął do Gilana:
- No, chodź, nie mam całego dnia! – Następnie jego wyraz twarzy nieco się zmienił i rozpoczęła się "rozmowa" z samym sobą.
- Przestań się tak drzeć, nikt tu nie jest głuchy.
- Zamknij się, co? Nikt cię o zdanie nie pytał! – dodał i wyszedł z sali.
Gilan podążył za nim, mając ochotę przejechać dłonią po twarzy. "Gdzie ja trafiłem?"

****

Will przebiegł szybko przez niewielki plac, raz po raz ukrywając się w cieniu rzucanym przez mury i wieżyczki. Zatrzymał się dopiero pod samą kamienną ścianą. Spojrzał w górę. Kamienie, z których zbudowano zewnętrzny mur, były wygładzone przez częste deszcze. Dzisiejsza mżawka sprawiła tylko, że stały się dodatkowo bardziej śliskie. Cóż, wspinaczka nie zapowiadała się łatwo.
Lecz nie było innego wyjścia, jeśli chciał się wydostać z tego miejsca. Wyciągnął ręce do góry i chwyciwszy się za niewielkie zgłębienia, zaczął się wspinać. Każdy krok był przemyślany i ostrożny. Mimo, iż chciał już znaleźć się po drugiej stronie, wiedział, że zbytni pośpiech może go tylko zgubić.
"Trzy z czterech, trzy z czterech" – powtarzał w myślach zasadę tak, jak to robił w tę pamiętną noc, kiedy wspinał się do gabinetu barona Aralda po tajemniczą kartkę. 
Owy dzień odmienił całe jego życie. I choć wtedy miał wątpliwości, to dziś nie żałował, że zdecydował się odkryć, co było napisane na tej wiadomości. Nie żałował też, że przyznał się do winy, gotów na przyjęcie kary. Kiedy teraz o tym myślał, miał wrażenie, że było to całe wieki temu. Cały czas starał się nie poślizgnąć na mokrym i gładkim od deszczu murze. W pewnym momencie był niemalże pewny, iż spadnie, gdyż prawa noga straciła punkt oporu, jednak szybko udało mu się znaleźć kolejne zgłębienie. Znajdował się już całkiem wysoko, ponad cztery metry nad ziemią. Tak na oko, do samej góry pozostało mu mniej niż połowa, może 3 metry. Nagle usłyszał czyjś alarmujący krzyk, którego sens zmroził mu krew w żyłach.
- Tutaj, szybko! On jest na murze!
Poczuł, jak dreszcz przechodzi mu po całym ciele. Zaraz go złapią, a znając pana zamku, kara będzie wyjątkowo okrutna... Zapewne, gdyby miał więcej czasu, to zdałby sobie sprawę, że zbytni pośpiech nie pomoże, jednak kiedy przyszło mu podjąć decyzję tak nagle, nie było czasu na kumulowanie plusów i minusów. Starając się, jak najszybciej dotrzeć na górę, coraz mniej uważnie stawiał kolejne kroki. W pewnym momencie poślizgnął się i przez kilka strasznych sekund wisiał tylko na jednej ręce. Jednak udało mu się opanować. Chwyciwszy się ściany, wspinał się dalej ku górze. Cały czas słyszał podniesione głosy i wiedział, że za chwilę strażnicy ściągną go na ziemię. Raptownie usłyszał dziwny dźwięk, a potem zobaczył, jak w miejsce - niebezpiecznie blisko niego - uderza włócznia, zakończona bardzo ostrym metalem. Z bijącym jak młot sercem, Will przyspieszył jeszcze bardziej. Niemalże jednym susem pokonał ostatnie półtora metra i znalazł się na górze. Normalnie, zatrzymałby się tam, by zaczerpnąć oddech i rozejrzeć się. Jednak teraz nie było na to czasu. Wiedział, że jak odpocznie, wystawi się i automatycznie stanie się łatwym celem dla włóczni.
Kucnął i obróciwszy się, wypuścił nogi w dół tak, że teraz wisiał jedynie na rękach. Następnie zaczepił palcami stóp o skalną ścianę i zaczął pośpiesznie schodzić w dół. Będąc w połowie drogi, postanowił zaryzykować i skoczyć. Jego stopy uderzyły ciężko o ziemię, a on sam upadł na kolana. Skrzywił się, czując ból w lekko zdartych kolanach.
"To jednak nie był dobry pomysł" – pomyślał, wstając powoli. W pewnym momencie poczuł dość ostry ból w kostce, lecz nie zważał na to. Wiedział, że to jego jedyna szansa.
Słysząc, jak ludzie Morgaratha dobiegli do bramy i próbują ją otworzyć, pobiegł przed siebie, gorączkowo rozglądając się po okolicy. Niestety, jak na złość nie widział w pobliżu żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę. Mógł tylko biec wzdłuż płaskowyżu lub skoczyć w przepaść. Lecz druga opcja nie wchodziła w grę. Mimowolnie przypomniały mu się słowa przyjaciela. ,,Skacz do przepaści. Tak będzie prościej i schludniej". Jednak wtedy Gilan nie wspominał o chordzie wargalów. Will biegł więc dalej, nie zważając na pulsujący ból w kostce. 
Usłyszał za sobą skrzypienie otwieranej bramy. Po kilku chwilach do jego uszu doszły też nawoływania ścigających go ludzi Morgaratha. Odwrócił głowę, by zobaczyć, jak kilkunastu strażników podąża za nim. Mimo, iż robił wszystko, co w jego mocy, to nie mógł zwiększyć dystansu między nimi. Wycieńczenie organizmu, żmudna praca, a teraz jeszcze skręcona kostka, spowodowały, iż stracił sprawność fizyczną, którą posiadał dzięki treningom Halta. Zmęczenie coraz bardziej dawało mu się we znaki, przez co chłopak tracił koncentrację. Obejrzał się raz jeszcze, by sprawdzić odległość od pogoni. Oddział był coraz bliżej. Zdesperowany chłopak przyspieszył jeszcze bardziej, przez co nie zauważył na swojej drodze wystającego z ziemi korzenia martwej rośliny. Will z cichym okrzykiem upadł na podłoże i nie zdążywszy nawet pomyśleć o zabezpieczeniu się rękoma, uderzył przerażająco mocno głową o pobliską skałę. Z początku poczuł tylko ogromny ból, jednak po chwili zniknął on, bo chłopakowi zaczęło się robić ciemno przed oczyma. Kilka sekund później leżał już na ziemi nieprzytomny.
Strażnicy, którzy ścigali Willa, teraz zgromadzili się wokół nieruchomej postaci, jakby zastanawiając się, co zrobić. Jeden z nich nogą przewrócił zwiadowcę na plecy. Chłopak nie ruszał się. Z rany na skroni spłynęła po policzku stróżka krwi. Jeden z ludzkich poddanych Morgaratha rozkazał wargalowi, aby ten podniósł zbiega, w celu zaniesienia go do zamku. Stwór niezgrabnym krokiem podszedł do Willa, podniósł go i przerzucił bezwładne ciało przez ramię. Zaraz potem cała grupka ruszyła z powrotem w stronę mrocznej siedziby czarnego pana.