środa, 20 lutego 2013

Rozdział I

Morgarath wraz ze swoim wojskiem dochodzili właśnie do Wąwozu Trzech Kroków, by stamtąd dojść do gór. Wargalowie tak, jak to mieli w zwyczaju, szli wydając charakterystyczne, rytmiczne pomruki, które niejednego przyprawiały o ciarki. Will siedział skulony na gniadym wierzchowcu, podążającym obok czarnego pana i rozmyślał nad ostatnimi wydarzeniami. Cały czas miał przed oczami postać Halta. Mimo, iż twarz mężczyzny zasłaniał kaptur, chłopak miał wrażenie, że widzi pewne rozczarowanie w jego oczach.  Mógł być pewien, że jego mentor był na niego zły. Przecież był zwiadowcą, dobrze, może jeszcze uczniem, ale jednak. Nie powinien dopuścić do tej sytuacji, a tu dał się schwytać jak małe dziecko. Wiedział, że zawiódł i to pognębiało go od środka. Dla niektórych wydałoby się to dziwne, ale uczucie bezradności sprawiało mu większy ból niż jakiekolwiek tortury. Jednakże jakiś tajemniczy płomień nadziei palił się w jego sercu, dając przekonanie, że jeszcze nie wszystko stracone. Lecz z każdym, kolejnym krokiem słabł coraz bardziej.
Dodatkowo, pesymistycznych myśli dodawał mu nieustający szczęk broni i powarkiwania bestii.
- Jesteś uczniem Halta, prawda? - zapytał nagle Morgarath, a jego głos przepełniony był chłodem.
Will aż podskoczył na dźwięk głosu czarnego pana. Starając się nie ukazywać targających nim uczuć, tylko przekręcił nieco głowę w stronę rozmówcy. Nic jednak nie powiedział. Władca Gór Deszczu i Nocy nie patrzył na niego. Jego wzrok utkwiony był w drogę przed nimi. Nie oczekiwał odpowiedzi, już ją dostał. Po samej reakcji chłopaka na dźwięk imienia szpakowatego zwiadowcy, łatwo można było się domyślić prawdy.
- Jak się nazywasz? - spytał dawny baron Gorlanu.
- Will - szepnął, co Morgarath ledwo usłyszał.
- Jednak potrafisz mówić - zakpił, po czym nieco przyspieszył swojego konia. Obecne tempo było dla niego zdecydowanie za wolne.
Również wierzchowiec młodzieńca podążył szybciej, by zrównać się z ze swoim towarzyszem. Minęło trochę czasu. Powoli, ostatnie szeregi armii Morgaratha wychodziły z Wąwozu Trzech Kroków na płaskowyż. Krajobraz tutaj bardzo różnił się od tego na polach Araluenu. Zamiast zielonych łąk, porośniętych bujnie gęstą trawą, była tu tylko szara ziemia, która przy każdym kroku uwalniała tabuny pyłu wzbijającego się w powietrze. Drzewa, na terenie królestwa tak pięknie i majestatycznie ukazujące latem swoje korony, tu stanowiły tylko suche i martwe kikuty. Nigdzie nie było widać żadnych zwierząt, poza brzęczącymi nad uchem i co chwila atakującymi owadami. Nawet słońce, mimo iż niezakryte ani jedną chmurką, zdawało się rzucać tylko nikły blask na tę pozbawioną życia krainę. Można by rzec, że miejsce to zostało zupełnie zapomniane przez matkę naturę. Nic dziwnego, że Morgarath wybrał je na swoją siedzibę. Mało kto odważyłby się przyjść tutaj z własnej woli. I o to właśnie mu chodziło. Nie chciał, by jacyś nieproszeni goście, wchodzili na jego terytorium. Teraz jednak miał inne sprawy na głowie, niż kontemplacja przyrody.
Musiał nadzorować powrót wojsk do głównej twierdzy. W obecnych warunkach, mógł on trwać nawet kilka dni.
Spojrzał w niebo. Do zmierzchu zostały już tylko ze dwie godziny. Do tego czasu powinni znaleźć jakieś miejsce odpowiednie na nocleg. Nie martwił się o żołnierzy - ci nie byli dlań zbyt wiele warci. Najważniejsze, by byli zdolni do walki, a gdzie się podzieją... to już nie jego problem.
Przechodząc przez kolejne metry płaskowyżu, w końcu zauważył idealny punkt na odpoczynek. Rozkazał służbie postawić dla siebie namiot, a żołnierzy pozostawił właściwie samym sobie. Jak chcą, mogą przygotować sobie legowiska. Nie będzie się tym przejmował.
Przypomniał sobie o jednym, drobnym szczególe. Mianowicie o młodym chłopcu nadal siedzącym na swoim koniu.               
Will z całych sił skupił uwagę na pobliskim krajobrazie, by jak najmniej odczuwać ból w nadgarstkach. Może i był w tym miejscu już drugi raz, ale nadal dostawał ciarek na samą myśl, iż będzie musiał spędzić tu noc.
Morgarath przyglądał się przez chwilę chłopakowi. Zauważył pewną zmianę w jego postawie. Nie był już tak przerażony jak na początku. W jego fizjonomii było coś, co dziwiło czarnego pana. Wytrwałość?
Czuł w duchu, że ten mały może się okazać naprawdę interesującą postacią...

****
W oddalonym o kilkaset kilometrów od płaskowyżu miejscu, odbywała się właśnie rozmowa dwóch zwiadowców. Można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, przyjaciół.
Była to niewielka polanka, otoczona zewsząd dość gęstym lasem, aby nikt niepożądany nie usłyszał prowadzonej konwersacji. Licznie porośnięte liśćmi drzewa i lekka, nocna mgła zasłaniająca leśną ściółkę, powodowały niemal mistyczny nastrój. Jasny blask ogniska dawał jedyne światło w tym miejscu. Nawet księżyc z trudem przebijał się przez roślinną tarczę. Wokół dało się słyszeć trzask palącego się w ogniu drewna oraz cichy dialog dwóch osób.
- Halt, rozumiem, że bardzo zależy ci na znalezieniu tego chłopca... Ale sam dobrze wiesz, że w obecnej chwili dużo ważniejsza jest księżniczka.
Drugi mężczyzna spojrzał na rozmówcę spod przymrużonych oczu. Zdawał sobie z tego sprawę. Był przede wszystkim zwiadowcą, a jego obowiązkiem była ochrona królestwa. Co za tym idzie również członków rodziny królewskiej. Jednak nie mógł bezczynnie stać, wiedząc, że gdzieś tam był Will i potrzebował jego pomocy
 - Jestem tego świadomy, ale Will jest jednym z nas i nie możemy go tak zostawić. W Korpusie jest jeszcze czterdziestu dziewięciu zwiadowców, możesz wybrać kogoś innego.
- Halt, proszę cię... - powiedział do niego Crowley tonem wyraźnie wskazującym, co myśli o wysyłaniu na tę niełatwą i niebezpieczną wyprawę kogoś innego. - Jesteś z nas najlepszy. To misja najwyższej wagi i tylko ty możesz ją wykonać.
Szpakowaty zwiadowca nic nie odpowiedział, zrobił tylko minę "Czemu to zawsze ja?".
Tymczasem, zaledwie kilka kroków od rozmawiających, wtopiony idealnie w tło, dzięki szaro-zielonemu płaszczowi, stał pewien obserwator. Przysłuchiwał się z uwagą konwersacji, jednocześnie starając się pozostać niezauważonym przez nikogo. Wiedział, że jeśli choć poruszy się milimetr, wszystko będzie stracone. Jako zwiadowca, nie miał z tym problemu. Potrafił stać tak godzinami. W pewnym momencie jednak jego uwagę przykuł cichy szelest dochodzący zza jego pleców. Przekręcił głowę tak, by zobaczyć, co było źródłem owego dźwięku, ale też, aby nie zwrócić na siebie uwagi dwóch mężczyzn siedzących na polanie.I w tym momencie, gdyby nie perfekcyjne wyszkolenie, jego szczęka zapewne opadłaby do ziemi.
Jakieś kilka metrów od niego stał Horace, którego tunika zahaczyła się o wystającą gałąź. Ten z wyrazem złości na twarzy próbował uwolnić się z ,,pułapki". Jak do tej pory nie zauważył stojącego parę metrów dalej zwiadowcy.Bądź, co bądź, młody rycerz nie grzeszył dużą inteligencją, więc nie było czemu się dziwić.
Gilan popatrzył na niego z politowaniem i starając się nie wydać żadnego dźwięku, ostrożnie podszedł, aby pomóc czeladnikowi. Następnie chwycił go za ramię i najciszej jak się dało, zmusił chłopaka, by skulił się za drzewem, zaraz potem sam poszedł w jego ślady.
- Gi...? - Chciał spytać rycerz, lecz natychmiast na jego twarzy pojawiła się dłoń zwiadowcy.
- Ani słowa - niemal bezgłośnie odparł wielbiciel kawy.
Spojrzał wyczekująco na Horace'a. Ten kiwnął głową, że rozumie, po czym obaj przenieśli wzrok na polanę.
- Halt? To jak? Zgadzasz się? - Usłyszeli głos dowódcy korpusu.
Właściciel Abelarda milczał przez chwilę. Zacisnął dłonie w pięści. Należał do Korpusu, złożył przysięgę i teraz musi ją przestrzegać… to było najważniejsze. Powtarzał sobie to jak mantrę. Lecz nie zdołało to zdusić owego głosu w jego sercu, który nie dawał mu spokoju.
- Co się dzieje? - spytał jak najciszej Horace, zaciekawiony zachowaniem zwiadowców.
- Crowley chce wysłać Halta na poszukiwanie księżniczki - wyszeptał Gilan z zaciśniętymi wargami.
- Księżniczki?
- Tak, Horace. Córki króla.
- Przecież wiem, kim jest księżniczka - odparł urażonym tonem, po chwili jednak uspokoił się nieco. - A co się jej stało?
- Została porwana przez Skandian - oznajmił powoli Gilan
- Porwana? Ale jak? - spytał zdziwionym głosem.
Zwiadowca nic nie odpowiedział, tylko przejechał dłonią po twarzy.
- Porwanym jest się wtedy, gdy druga osoba uprowadza kogoś siłą, bez jego zgody, rozumiesz? - W końcu zlitował się nad młodym rycerzem. Nie mógł się zadziwić, jego braku dedukcji.
- Wiem, co to znaczy być porwa...! - powiedział, nieco za głośno, przez co na jego ustach ponownie wylądowała uciszająca dłoń starszego towarzysza.
Zamilkł, a jego twarz poczerwieniała ze złości. Przynajmniej tak Gilanowi się zdawało, bo w ciemności, rozjaśnionej jedynie blaskiem ognia, nie było tego widać.
- Crowley'u, ja... - Usłyszeli nagle głos Halta.
Wszyscy trzej przenieśli na niego spojrzenie, w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Gilanie, ale co z Willem? - szepnął nagle Horace, gdy wysoki chłopak zabrał rękę. Jego głos przepełniony był cierpieniem za swoim zaginionym przyjacielem.
- Nie wiem, Horace... Naprawdę nie wiem... - odpowiedział Gilan, a jego oczy nieco się zaszkliły. Mimo, iż nie znał Willa zbyt długo, traktował go niemalże jak młodszego brata. I może dlatego nie potrafił sobie wybaczyć, że zostawił go samego w górach Celtii. W końcu to jeszcze dziecko, może nie do końca, ale... był w jakiś sposób za niego odpowiedzialny.
Pogrążając się w rozmyślaniach, nieco zwolnił uścisk. Horace niemal od razu chciał wykorzystać sytuację. Gilanowi w ostatniej chwili udało się go powstrzymać.
- Na rozum ci padło?! Co ty chciałeś zrobić?
- Ale Gilan - zaczął z rozpaczliwym głosem. - Jeśli Halt wyjedzie na poszukiwanie tej księżniczki, co będzie z Willem? Tylko on może mu pomóc...
- Wiem, ale my na to nic nie poradzimy... - rozpoczął zwiadowca, lecz zanim zdołał powiedzieć coś więcej, otrzymał od młodego towarzysza mocnego kopniaka w piszczel. Horace zerwał się na równe nogi i pobiegł na polanę, na której siedzieli mężczyźni. Ci widząc, a raczej słysząc czyjś ruch, odwrócili się w kierunku źródła dźwięku. Halt w mgnieniu oka założył strzałę na cięciwę i wycelował. Jednak po chwili zdał sobie sprawę, kim był nieproszony gość. Ledwie młody rycerz stanął przed dwoma zwiadowcami, za nim wbiegł Gilan, lekko kulejąc.
- Horace, nie...! - przerwał, zdając sobie sprawę, co zrobił.
Crowley popatrzył nieco dziwnie na nowo przybyłych.
- Mógłbym wiedzieć, co wy tu robicie? To zamknięta narada... - odparł.
- Yyy.... - Młody zwiadowca nie za bardzo wiedział, co powiedzieć. Ze wstydem opuścił wzrok na zieloną trawę.
- Przepraszamy, nie chcieliśmy przeszkadzać...
- Halt nie może jechać! - zawołał Horace, nie zważając za bardzo na zmieszanie towarzysza.
Szpakowaty zwiadowca uniósł jedną brew, lecz nim zdążył się odezwać, wtrącił się Crowley:
- Młody człowieku, to nie twoja sprawa. Nie powinieneś wtrącać się do rozmowy.
- Ale co z Willem?! Przecież Morgarath go... - Nie potrafił dokończyć. Pochylił nieco głowę, aby nie pokazać łez napływających mu do oczu.
Gilan podszedł do niego, położył mu dłoń na ramieniu i spojrzał na niego smutno.
- Rozumiem, że martwisz się o przyjaciela, ale w obecnej sytuacji, ważniejsze jest dobro królestwa - oznajmił dowódca. Pojmował ich rozterki, jednak nic nie mógł na to poradzić. Obowiązki były obowiązkami i nikt nie mógł ich podważać, nawet dla osobistych powodów.
- A... gdyby ktoś inny poszedł szukać księżniczki?
- Kogo masz na myśli? - odezwał się Halt.
- Ja pójdę - powiedział nagle młody chłopak, zadziwiając samego siebie.
- Horace... - zaczął Halt. - Nie możesz jechać. To jest trudna i niebezpieczna misja, a ty nie jesteś na nią przygotowany.
- Ale ja... - odezwał się, lecz tym razem przerwał mu przywódca Korpusu.
- Uważasz, że poradziłbyś sobie sam? - spytał. - Nie wątpię w twoje umiejętności walki, ale jesteś jeszcze czeladnikiem. Poza tym nie znasz nawet języka, który jest niebywale potrzebny.
- A gdyby poszedł ze mną jakiś rycerz? - W głosie Horace'a dało się słyszeć błaganie.
- Rycerz? - zamyślił się Crowley. - Co o tym myślisz? - zwrócił się do Halta, który stał z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Musiałby to być bardzo zdolny rycerz... Tylko, że nie możemy narażać królestwa, wysyłając kogoś z dorosłych, doświadczonych rycerzy. Morgarath może zaatakować ponownie. Jestem tego pewien.
- Ale gdyby wybrać kogoś mniej doświadczonego, lecz utalentowanego? Kogoś, bez kogo królestwo by się obeszło? - zapytał niespodziewanie Gilan, który zdążył już pozbyć się zmieszania na twarzy. - Na przykład jakiegoś zdolnego rycerza świeżo po szkole rycerskiej...?
- Syn mojego przyjaciela z Araluenu mógłby się na to nadać. Świetnie włada bronią - oznajmił Crowley.
- Naprawdę? - spytali razem Gilan i Horace. Obu nie chciało się wierzyć, że przywódca Korpusu tak po prostu zgodził się na tę propozycję.
- O czym ty mówisz, Crowley'u? Nawet jeśli są wyszkoleni, to jeszcze dzieci... - zaprotestował Halt.
- Osoba, która ukończyła szkołę rycerską, nie jest już dzieckiem. A tym bardziej mogę to powiedzieć o Michaelu, synu sir Johna Verney.
Niski zwiadowca burknął coś pod nosem. Nie był przekonany, czy ten pomysł był dobry. Natomiast Gilan spojrzał na młodego czeladnika.
- Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? - spytał z troską w oczach. W czasie ich wyprawy nawet polubił go, a nie dało się ukryć, że ta misja zapowiadała się niebezpiecznie.
- Zrobię to. Naprawdę, poradzę sobie.
****
Na wzgórzu krainy Gór Deszczu i Nocy stał potężny, ogrodzony z jednej strony murem, a z drugiej, krawędzią urwiska zamek. Może wielkością nie dorównywał temu w królestwie Araluenu, lecz było w nim coś, co skutecznie odstraszało wszystkich tu przybyłych. Zbudowano go z ciemnoszarego kamienia, który wydawał się niemalże czarny na tle zachmurzonego nieba. Na czterech wieżach powiewały flagi z herbem barona-zdrajcy. Morgarath, bo tak miał na imię ów właściciel grodu, właśnie siedział na tronie w głównej komnacie i zastanawiał się nad tym, co najpierw powinien zrobić. Zalecił już swoim sierżantom ćwiczenia dla armii, a kowalom i płatnerzom przygotowywanie broni i zbroi.
Na razie pozostawał tylko jeden, drobny szczegół.
''Co ma zrobić z tym małym zwiadowcą?''
Póki co, rozważał kilka opcji.  Po pierwsze mógłby się go zwyczajnie pozbyć, lecz na razie, nie chciał tego robić. Najbardziej korzystną dla niego samego opcją, a zarazem zemstą, było uczynienie z chłopca niewolnika. Osobistego niewolnika, który byłby na każde jego zawołanie. Zwiadowca pracujący u swojego największego wroga...tak, to było idealne wyjście. Wyobrażał sobie, co musiałby poczuć Halt, gdyby dowiedział się o jego planach. "Czas zobaczyć, jak zadomowił się tutaj nasz gość" - pomyślał, po czym wstał z tronu.
Udał się w kierunku schodów prowadzących do najgłębszych podziemi zamku, gdzie mieściły się lochy. Wszedł na korytarz ciągnący się wzdłuż pomieszczeń, w których umieszczano więźniów. Miejsce to było przerażająco ciemne i chłodne. Jedynie słaby blask zapalonych pochodni, dawał jako taki obraz sytuacji. Sytuacji, będącej dla skazanych wyrokiem niemalże na śmierć. Ludzie często umierali tu z głodu czy wyczerpania organizmu przez różnorakie tortury.
W jednej z bardziej zatęchłych cel, na nieco zniszczonej ławce siedział skulony chłopiec. Próbował zasnąć, by choć na chwilę uciec od tej okrutnej rzeczywistości, lecz ból w nadgarstkach, na których wciąż znajdowały się kolczaste kajdany, nie dawał o sobie zapomnieć. Dodatkowo czuł ciągle skurcze w żołądku, a powodem nich był fakt, iż już od dość dawna nic nie jadł.
Czarny pan podszedł do wargala pełniącego funkcję strażnika i myślowo nakazał mu odejść, uprzednio zostawiając klucze. Gdy bestia zniknęła, władca tego zamku zbliżył się do krat.
Will podniósł głowę słysząc nowe odgłosy po drugiej stronie lochu. I w tym momencie źrenice rozszerzyły mu się ze strachu. Zobaczył trupiobladą twarz Morgaratha w blasku pobliskiej pochodni.
Jednak po chwili zreflektował się i zamaskował strach obojętnością. W końcu przyrzekł sobie, że nie ukaże już więcej lęku przy największym wrogu swojego mentora.
- I jak się miewasz? - Usłyszał przyprawiający o ciarki głos władcy Deszczu i Nocy.
Zwiadowca nie odpowiedział. Patrzył tylko na stojącą za kratą postać. Mimo, iż starał się jak mógł, Morgarath mógł bez problemu zobaczyć strach malujący się w jego oczach.
- Jak zawsze rozmowny - zakpił mężczyzna bawiąc się kluczami. Powodowanie u kogoś strachu dawało mu niemałą satysfakcję. Gdy i tym razem nie otrzymał odpowiedzi, jego humor nieco się pogorszył.
- Widać, że ten twój mistrz nie nauczył cię dobrego wychowania. Pora to zmienić... - warknął z wyraźnym obrzydzeniem wypowiadając słowo ,,mistrz".
Włożył klucz do zamka i przekręcił go. Dało się słyszeć cichy szczęk, a następnie skrzypienie otwieranych drzwi. Czarny pan powoli wszedł do celi. Przez chwilę stał w progu, uważnie obserwując chłopaka i jego pobladłe oblicze, po czym wolno ruszył w jego stronę.
Will nawet nie drgnął, gdy Morgarath pochylił się nad nim, a jego twarz znalazła się na tym samym poziomie. Przez moment wpatrywali się w swoje tęczówki nic nie mówiąc. Wokół panowała przejmująca cisza. Czeladnika przeszył zimny dreszcz, lecz ani na chwilę nie opuścił wzroku. Nie, nie da się tak łatwo.
- Stęskniłeś się już za swoim mistrzem? - spytał ironicznie czarny pan. Gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, mocno uderzył młodego zwiadowcę pięścią w twarz.
Will upadł na ławkę, czując jak z kącika ust zaczyna lecieć drobna stróżka krwi. Na chwilę wzrok mu się zamroczył. Po kilku sekundach jednak odzyskał świadomość, niestety tylko po to, by usłyszeć kolejne pytanie.
- Czy ty musisz być taki uparty? - rzekł Morgarath łapiąc chłopca za włosy, by zobaczyć jego twarz.
- J-ja... - wyjąkał Will, lecz nie wiedział, czego może od niego chcieć władca Gór Deszczu i Nocy.
- Mam dla ciebie propozycję, dzięki której twoje życie tutaj może stać się łatwiejsze... - zaczął, rozluźniając uścisk.
Chłopak osunął się nieco po ścianie i teraz Morgarath spoglądał na niego z góry.
- Zostaniesz moim osobistym podwładnym - odparł. Will nie miał złudzeń, jak wyglądałaby rola podwładnego. - A jeśli będziesz się dobrze sprawował, może kiedyś mianuję cię na mojego ucznia - dodał czarny pan.
"U-ucznia...?" - Chłopak nie miał pojęcia, co na to rzec. W tej chwili nie potrafił przywołać innych myśli niż ta jedna. On miałby zostać czeladnikiem Morgaratha? Nie mógł wyjść z szoku. Czy on proponuje mu, aby przeszedł na jego stronę? Na stronę zła? Ma zdradzić to wszystko, w co wierzy, zdradzić Halta?
- To jak? Przyjmujesz warunki, czy też wolisz już nigdy więcej nie zobaczyć blasku słońca? - zapytał dawny baron Gorlanu ze złym błyskiem w oku.
Will pokręcił przecząco głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Choćby Morgarath miałby torturować go całymi dniami i nawet jeśli byłby na pograniczu śmierci, nie zgodzi się. Nie pozwoli zniszczyć własnego serca.
- A więc to tak... - powiedział cicho mężczyzna. W jego głosie pobrzmiewały dziwne nuty… złowrogie…
Chwycił zaskoczonego szatyna za gardło i podniósł go do góry.
- Nie chcesz?! W takim razie zobaczymy, co powiesz, jak trochę tu posiedzisz... - rzekł złowróżbnym tonem, po czym cisnął czeladnika w kąt celi.  
Ten osunął się z cichym jękiem po ścianie i upadł na wilgotną, kamienną podłogę. Patrzył lekko zamroczonym wzrokiem na Morgaratha, który stanowczym krokiem wyszedł z celi, nakazując uprzednio dwóm wargalom pod żadnym pozorem nie opuszczać stanowiska strażnika.
Nie miał siły się podnieść, zresztą nawet nie próbował. Związane ręce dawały mu we znaki, lecz próbował nie zwracać na to uwagi. Marzył tylko, by zasnąć, zemdleć, cokolwiek. Byleby tylko na chwilę zapomnieć… Poczuł, że jego powieki stają się coraz cięższe. Już prawie odpłynął w świat Morfeusza, gdy doznał skurczu żołądka. "No jasne" - pomyślał - "Nie jadłem nic od kilku dni..."
Starał się nie myśleć o głodzie, lecz jak na złość przed oczyma pojawiały mu się obrazy potrawki z kurczaka przyrządzanej w chacie Halta czy kawy z miodem.Czuł się koszmarnie. Nie do końca wiedział dlaczego, ale miał ochotę krzyczeć. Może to pomogłoby mu oderwać się od tej rzeczywistości… Zmęczony głodem, strachem oraz tęsknotą, sam do końca nie wiedząc kiedy, zapadł w sen.

****
Horace był właśnie w drodze na spotkanie ze swoim przyszłym towarzyszem podróży. Partnerowali mu dwaj mężczyźni. Jego mistrz ze szkoły rycerskiej oraz- zakryty kapturem- z ce był właśnie w drodzęć sie  nuty.na śmierć. Ludzie często umierali tu z głodu czy wycięczenia  zwiadowca.
Głupio było mu się przyznać do tego, ale nie był do końca przekonany, czy zależy mu na tym spotkaniu.
Z tego, co dowiedział się o tym chłopaku, wywnioskował, iż pewnie był on zadufany w sobie. "Syn jakiegoś znanego rycerza ze stolicy..." - myślał. - "Pewnie dostał się do szkoły tylko dlatego, że tatuś mu zapłacił." Nie miał ochoty użerać się z kimś, kto zachowuje się jak rozpieszczony jedynak z bogatej rodziny. Te pesymistyczne przemyślenia przerwał mu nagle głos sir Rodney'a.
- Znam sir Johna. To naprawdę świetny rycerz. Mam nadzieję, że jego syn odziedziczył po nim zdolności...
- Panie... - zaczął niepewnym tonem czeladnik. - Jesteś pewien, że ten Michael jest odpowiedni? - Nie był pewien, czy dobrze robi, zadając to pytanie. Zauważył, iż jego mistrz popatrzył na niego z niezrozumieniem.
- Co masz na myśli? - spytał dowódca szkoły rycerskiej.
- Przecież nie wiadomo, jaki jest. Może okazać się, że... - przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć. Jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona.
- Że..? - zainteresował się Halt, unosząc jedną brew do góry.
- Chodzi o to... - Żałował, że się w ogóle odzywał. - Nic, nie ważne. Przepraszam...
- Jak już zacząłeś, lepiej dokończ - powiedział sir Rodney.
Horace wziął głęboki oddech, po czym spuścił wzrok na ziemię. - Chodzi mi o to... on może okazać się pyszałkiem... - powiedział na jednym oddechu.
Obaj jego dorośli towarzysze z odwrócili się w jego stronę z zaskoczeniem. Po zwiadowcy jednak nie było tego zbyt widać.
- Pyszałkiem, powiadasz? - zapytał w końcu rycerz. Rosły młodzieniec nerwowo zagryzł wargę. Nie chciał, by jego kompani pomyśleli, że przedwcześnie wydaje osąd, ale nie potrafił wyrazić słowami swoich obaw. Od dziecka miał z tym problem. Mimowolnie jego myśli powędrowały do wspomnień z dzieciństwa i do jego przyjaciół, a szczególnie do jednego, który kiedyś był jego wrogiem. Gdy Horace górował nad Willem siłą i posturą, ten przewyższał go w grze słownej. Westchnął cicho, jakby z udręką. Nie mógł znieść myśli, że jego druh z sierocińca był w rękach Morgaratha. Tam, na polu bitwy, widok związanego Willa i dręczonego przez władcę wargalów, doprowadzał go do wściekłości. Ostatnimi resztkami przytomności, powstrzymywał się od rzucenia się na przeciwnika z mieczem. Wiedział, bowiem, że tylko pogorszyłby sytuację. I może dlatego zgłosił się na tę misję. Halt, jako jedyny, może pomóc młodemu zwiadowcy, a jeśli zostałby wysłany na poszukiwanie księżniczki, dla Willa praktycznie nie byłoby ratunku.
Czeladnik wziął wdech, aby coś powiedzieć, jednak w tym momencie ujrzał zbliżającego się do nich Crowley'a wraz z jakimś wysokim, przystojnym brunetem.
- Witajcie - przywitał się dowódca korpusu, gdy już spotkali się. - To jest właśnie Sir Michael Verney, syn sir Johna Verney. - Brunet zasalutował, przykładając zaciśniętą pięść do piersi. Rodney i Horace odpowiedzieli tym samym.
Rosły młodzieniec spojrzał na chłopaka z niezbyt pewną miną. Najbardziej ubodło go, że przyszły towarzysz podróży jest od niego wyższy o jakieś pół głowy. A to zdarzało się nieczęsto.
- Ja jestem sir Rodney, mistrz Szkoły Rycerskiej - odparł, po czym pokazał na Halta wciąż przysłoniętego kapturem. - To jest zwiadowca Halt, a to... - Wskazał na Horace'a. - To jest Horace, twój kompan podczas wyprawy do Skandii.
- To dla mnie zaszczyt poznać tak wybitnego rycerza oraz zwiadowcę. Wiele o panach słyszałem i szczerze podziwiam. - Młodzieniec skłonił się lekko, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. - A więc to ty jesteś Horace. Słyszałem, że masz wyjątkowy talent we władaniu mieczem. Jestem bardzo rad, że będziemy razem podróżować.
Czeladnik zmieszał się lekko z pochwały usłyszanej z ust Michaela.
- To za dużo powiedziane. Jestem jeszcze uczniem, panie - odparł zawstydzony. Nie lubił pochwał.
- Myślę, że Michael w razie, czego udzieli ci kilku przydatnych lekcji - powiedział sir Rodney kładąc dłoń na ramieniu Horace'a.
Verney przytaknął.
 - To będzie dla mnie przyjemność. - Uśmiechnął się, po czym zwrócił się do Crowley'a. - Kiedy mamy wyruszać?
- Myślę, że jak najprędzej - oznajmił krótko dowódca Korpusu, rzucając szybkie spojrzenie swojemu przyjacielowi.
Halt kiwnął tylko na potwierdzenie głową. To była niezaprzeczalnie prawda. Z każdym dniem opóźnienia, rosło prawdopodobieństwo, że księżniczka zaginie na dobre. A zarazem, mimo iż ciemnowłosy zwiadowca nie przyznawał się do tego przed samym sobą, w głębi ducha wiedział, że zwłoka z wyruszeniem na poszukiwania królewskiej córki, jest też zwłoką z udaniem się na odnalezienie Willa. A los jego ucznia był wielce niepewny, w przeciwieństwie do księżniczki, która mimo wszystko zawsze mogła się ubiegać o okup za swoje życie.
- W takim razie nie ma na co czekać. Ustalmy, jak zamierzacie przedostać się do Galii - oświadczył mistrz szkoły rycerskiej, rozkładając ma ziemi mapę Araluenu wraz z krajami sąsiadującymi. Cała piątka przykucnęła na ziemi dookoła rozwiniętego pergaminu, przytrzymując jego końce kamieniami lub kolanami. Pierwszy odezwał się Crowley.
- Proponuję, abyście przeprawili się statkiem przez Morze Wąskie do portu La Rivage, następnie przez granicę z Gallią do Teutoni, a tam przełęczą do Skandii.
- Czy nie lepiej byłoby po prostu popłynąć do Skandii? - spytał Horace. Patrząc na mapę miał wrażenie, że tylko nadłożą drogi.
- Oczywiście, że byłoby lepiej - prychnął Halt. - Jednak samotna przeprawa przez Morze Białych Sztormów nie jest najlepszym pomysłem.
- Zwłaszcza teraz. Nie jestem ekspertem, ale z tego co mi wiadomo, to o tej porze roku nie jest to zbyt bezpieczne - dodał sir Rodney. Horace opuścił głowę.
- Poza tym nawet, jeśli jakimś cudem dopłynęlibyście do portu, istniałaby możliwość, że Skandianie przedwcześnie dowiedzą się o waszej obecności. A tego należy raczej unikać - dodał zwiadowca przyglądając się twarzy młodzieńca. Ten od razu zrozumiał, że może i rzeczywiście to nie był dobry pomysł.
- Tak, racja.. Przepraszam - powiedział cicho chłopak.
- A gdy znajdziemy już księżniczkę? - spytał Michael zwracając uwagę z Horacego na siebie.
- Musicie jak najszybciej zabrać ją z powrotem do domu. Jeżeli Skandianie nie będą chcieli jej oddać... Cóż, obawiam się, że może być potrzebny okup - odpowiedział mu dowódca Korpusu.
Rycerz przytaknął. "Czeka ich trudna i niebezpieczna wyprawa" - pomyślał.
- Okup... Najlepiej byłoby skorzystać z usług rady Sylezjańskiej... - uznał Halt.
- Rady Sylezjańskiej? - spytał zdziwiony Horace.
- To organizacja, bardzo pomocna przy tego typu transakcjach. My wpłacamy im należną kwotę, a oni gwarantują nam jej bezpieczny przewóz - wyjaśnił Michael.
- Zgadza się. To najlepsze wyjście - zgodził się Crowley. - Macie jeszcze jakieś pytania?
Młodzi rycerze pokręcili przecząco głowami. Wszystko wydawało się jasne.

niedziela, 3 lutego 2013

Prolog



Witajcie. :)
Nasze nicki to Kasumi i Yohao.
Na tym blogu pokażemy własną wersję historii z ,,Płonącego mostu", od momentu, gdy Will i Evanlyn zostali pojmani przez Skandian. Zaczniemy od fragmentu z 26 rozdziału drugiego tomu. Zapraszamy :D


Prolog


Erak odczekał, aż ostatnich kilkuset wargalów ruszyło, by przejść przez Wąwóz Trzech Kroków i wyjść na równinę. Wcisnął się z całą swoją grupką pośród biegnące stwory. Gdy Skandianie wbili się w żywy strumień płynący przez wąską, krętą przełęcz, powitały ich wrogie powarkiwania, ale kiedy w odpowiedzi skandyjscy wojownicy rzucili kilka siarczystych przekleństw i potrząsnęli groźnie bojowymi toporami o podwójnych ostrzach, nieprzychylni wargalowie wycofali się i zrobili im miejsce.
Evanlyn i Will znajdowali się pośrodku grupki, otoczeni rosłymi Skandianami. Charakterystyczny płaszcz Willa został schowany do jednego z tobołków, teraz on i Evanlyn mieli na sobie za duże kurty z owczej skóry, a jasne włosy Evanlyn ukryto pod wełnianą czapką. Jak dotąd żaden z wargalów nie zwrócił na nich uwagi. Myśleli zapewne, iż są sługami lub niewolnikami wilków morskich.
- Tylko gęby na kłódkę i głowy opuszczone, patrzeć w ziemię! - rozkazał im Erak, gdy przeciskali się pośród biegnących wargalów. Skały wznoszące się nad wąskim przejściem odbijały echem monotonne skandowanie wojowników Morgaratha.
   Plan Eraka polegał na tym, by natychmiast po wyjściu z wąwozu przemieścić się na wschód, udając, że mają zamiar zająć pozycję na prawym skrzydle armii. Następnie, gdy tylko nadarzy się okazja, Skandianie zamierzali odłączyć się i ukryć w gąszczu porastającym Mokradła, przebyć bagna i dotrzeć na wybrzeże, u którego stała na kotwicy flota Hortha.
   Biegli więc wijącą się drogą, wciąż skręcając to w prawo, to w lewo. Przez ostatnich pięć kilometrów wąski trakt prowadził już pośród urwistych skał i Will zrozumiał teraz, dlaczego od zawsze dla obu stron była to przeszkoda nie do przebycia. Wojownicy Morgaratha nie mogli przedostać się przez wąwóz, o ile Duncan nie wycofałby się, pozwalając im na to. Jednak, z tego samego powodu wojska królewskie także nie były w stanie przekroczyć przesmyku, by zaatakować Morgaratha na płaskowyżu.
   Po obu stronach wznosiły się czarne ściany nagich, lśniących od wilgoci skał. Słońce dochodziło tu jedynie koło południa, i to na krócej niż godzinę dziennie. Przez większość czasu było tu ciemno, chłodno i wilgotno. Słabe światło sprawiało, że dwoje skandyjskich jeńców nie rzucało się w oczy.
   Will poczuł, że kręta droga przestaje prowadzić w dół, a oznaczało to, że dotarli już do końcowego odcinka wąwozu i znaleźli się na poziomie równiny. Jednak przed sobą niczego nie mógł dostrzec, bo widok zasłaniali mu biegnący. A potem jeszcze jeden zakręt i nagle do wąwozu na chwilę wdarły się promienie słońca, aż musiał przysłonić oczy dłonią. Zdał sobie sprawę, że oto docierają już do końca przesmyku. Poczuł, że ktoś go popycha z lewej strony.
- Na prawo! - rozkazał Erak i czterej Skandianie utworzyli ludzki taran, przebijając się przez tłum, aż znaleźli się na prawym skraju drogi. Odpychani wargalowie pochrząkiwali i warczeli wściekle, kilku z nich przewróciło się na ziemię i zostało zdeptanych przez innych, nim zdołali wstać. Skandianie nie pozostawali dłużni, ciskając pogróżkami i przekleństwami.
  Gdy wynurzyli się z mroków wąwozu, światło słoneczne niemal uderzyło ich w twarze. Przez ułamek chwili Will i Evanlyn zawahali się, ale Erak natychmiast znów ich popchnął, tym bardziej zaniepokojony, że słyszał już znajomy głos, wydający rozkazy formującym szyki wargalom.
   Był to Morgarath, który osobiście wydawał polecenia swym poddanym.
- Niech go czort! - mruknął Erak. - Liczyłem, że znajdować się będzie na czele swojej armii. Ruszać się, wy dwoje!
   Zmusił Willa i Evanlyn do nieco szybszego biegu. Will rzucił okiem za siebie. Ponad głowami wargalów ujrzał wysoką, kościstą sylwetkę władcy Deszczu i Nocy, teraz zakrytą całkowicie czarną kolczugą i płaszczem. Nadal dosiadał tego samego trupiobladego konia - i wykrzykiwał rozkazy do kłębiącego się i skandującego tłumu wargalów.
   Motłoch stopniowo ustawiał się w karne szeregi, które następnie zajmowały wyznaczone im pozycje, dołączając do głównych sił. W tej samej chwili, gdy Will się obejrzał, blade oblicze zwróciło się ku grupce biegnących Skandian. Morgarath spiął ostrogami konia i ruszył w ich stronę, nie zważając na to, że tratuje po drodze swoich wargalów.
- Kapitanie Eraku! - zawołał, niezbyt głośno, ale jego syczący głos odcinał się wyraźnie od gardłowego skandowania bestii.
- Dalej, naprzód! - rozkazał im Erak półgłosem. - Ruszać się.
- Stać! - ta komenda padła już podniesionym głosem, a lodowata wściekłość pobrzmiewająca w nim natychmiast uciszyła i unieruchomiła wargalów. Skoro wszyscy wokół nich zatrzymali się w miejscu, Skandianie, choć niechętnie, również uczynili to samo. Erak odwrócił się twarzą w stronę Morgaratha.
   Władca Deszczu i Nocy ruszył przez tłum, wargalowie odskakiwali na boki, aby zejść mu z drogi, ci, którzy nie zdążyli umknąć, padali, odepchnięci końską piersią. Powoli, wciąż patrząc w oczy Erakowi, zsiadł z konia. Nawet wtedy górował wzrostem nad barczystym Skandianinem.
- A dokąd to dziś zmierzasz ze swymi ludźmi, kapitanie? - spytał jedwabistym tonem. Erak wskazał ręką:
- Ja i moi ludzie będziemy walczyć na prawym skrzydle, tak jak było ustalone - odparł, starając się przemawiać tak swobodnym tonem, na jaki było go stać. - Ale, rzecz jasna, udam się, dokądkolwiek jego wysokość każe.
- Doprawdy? - głos Morgaratha ociekał wprost sarkazmem. - A więc doprawdy tak uczynisz? Cóż za niesłychana uprzejmość z twojej strony. Wszak... - urwał nagle, bo wzrok jego spoczął na dwóch drobniejszych postaciach, które Skandianie bezskutecznie próbowali zasłonić sobą. - Kto to taki? - spytał.
   Erak machnął ręką.
- Celtowie - odparł lekceważąco. - Pojmaliśmy ich w Celtii i zamierzamy sprzedać Oberjarlowi Ragnakowi jako niewolników.
- Celtia należy do mnie, kapitanie. A więc niewolnicy z Celtii także. Nie będziesz ich sprzedawał swojemu barbarzyńskiemu królowi.
   Na te słowa Skandianie otaczający Willa i Evanlyn poruszyli się gniewnie. Morgarath zwrócił ku nim spojrzenie zimnych oczu, a potem popatrzył znacząco w stronę tysięcy wargalów stojących za nim i wokół nich, z których każdy gotów był bez chwili wahania wykonać jakikolwiek jego rozkaz. Nietrudno było zrozumieć, co chce przez to powiedzieć.
   Erak próbował jakoś wybrnąć z opresji.
- Umowa była taka, że walczymy o łupy, a niewolnicy to też łupy - stwierdził.
- Walczycie?! - wrzasnął wściekle Morgarath. - A kiedy to walczyliście, jeśli można spytać? Staliście tylko z opuszczonymi rękami i pozwoliliście zniszczyć mój most!
- Tam dowódcą był Chirath! - odpalił Erak. - Poddany waszej wysokości, o ile się nie mylę. On właśnie podjął decyzję, by nie wystawiać straży. Natomiast my próbowaliśmy ocalić most, podczas gdy Chirath krył się tchórzliwie za skałami!
Spojrzenie Morgaratha znów padło na Eraka, a głos mrocznego władcy odezwał się cicho, prawie niedosłyszalnie:
- Jakim prawem odzywasz się do mnie tym tonem, kapitanie Eraku? - syknął. - Natychmiast wyrazisz swą skruchę. A potem...
   Przerwał w pół zdania. Wydawało się, że dostrzegł lub dosłyszał w jakiś nadnaturalny sposób coś, czego nikt inny nie zauważył. Rzeczywiście, choć wciąż bez mrugnięcia okiem wpatrywał się w Eraka, najwyraźniej wyczuł, że jakieś inne wydarzenia domagają się jego uwagi. Teraz jednak musiał zakończyć sprawę z Erakiem. Nagle czarne oczy spoczęły na postaci Willa. Biały, kościsty palec uniósł się, wskazując na gardło chłopaka.
- Co to jest?
   Erak spojrzał i zrozumiał, że wszystko przepadło.
   Spod rozchełstanej koszuli Willa połyskiwała brązowa odznaka. Morgarath pchnął Eraka na bok i przypadł niczym atakujący wąż do chłopca, chwytając za łańcuszek wiszący na jego szyi.
   Will cofnął się o krok, przerażony bezlitosną furią w tych martwych oczach i niezdrowym rumieńcem, który wykwitł nagle na trupiej twarzy. Usłyszał, że stojąca obok niego Evanlyn wstrzymuje oddech, podczas gdy Morgarath wpatrywał się w mały liść dębu z brązu leżący na jego dłoni.
- Zwiadowca! - krzyknął Morgarath. - To jest zwiadowca! Znak zwiadowcy!
- To tylko dzieciak - zaczął Erak, ale wskórał jedynie tyle, że gniew Morgaratha zwrócił się przeciw niemu. Wierzch kościstej dłoni trzasnął Skandianina w policzek.
- To nie żaden dzieciak! To zwiadowca!
   Pozostali trzej Skandianie postąpili do przodu z bronią gotową do uderzenia. Morgarath nawet nie musiał wydawać rozkazu. Popatrzył tylko na nich nienawistnymi oczyma, a w tej samej chwili dwudziestu wargalów otoczyło ich, wydając z siebie gardłowy, złowrogi pomruk, dzierżąc w łapskach maczugi i żelazne włócznie.
   Erak ruchem ręki powstrzymał swoich ludzi. Na jego twarzy pojawił się czerwony ślad po uderzeniu Morgaratha.
- Wiedziałeś - wysyczał Morgarath. - Wiedziałeś. - Nagle zrozumiał i krzyknął: - To on! Mówiłeś o strzałach z łuku. Moi wargalowie kryli się przed strzałami z łuku, podczas gdy most płonął! Łuk to broń zwiadowcy. Ten nędznik zniszczył mój most! - głos jego wzniósł się do przenikliwego krzyku.
   Czarny pan zacisnął mocno dłoń, w której nadal znajdował się wisiorek zwiadowcy. Will ze strachem patrzył na pełną nienawiści twarz władcy Deszczu i Nocy. Mimo, iż najbardziej na świecie chciał spuścić wzrok, martwe oczy stojącego przed nim mężczyzny zdawały się przyciągać jak u kalkara.
- Ty mały, nędzny... - warknął Morgarath. - Jak śmiałeś spalić mój most? - Jego złowrogie spojrzenie przewiercało na wylot brązowe tęczówki chłopca. Ten nie mógł wydusić z siebie ani słowa.
Naszyjnik, na którym zawieszona była odznaka młodego czeladnika, pod wpływem mocnego uścisku, zaczął wżynać się w skórę na szyi. Pojedyncza łza spłynęła po policzku, mimo, iż zwiadowca za wszelką cenę próbował ją powstrzymać. Czuł coraz większy nacisk, lecz w pewnej chwili usłyszał cichy dźwięk pękania metalowych oczek łańcuszka i ból raptem ustał. Morgarath przyjrzał się brązowemu Liściowi Dębu, po czym z całej siły cisnął go na pobliską skałę. Chwycił bezbronnego chłopaka za koszulę i uniósł lekko w górę. Zaraz potem, nie puszczając go, odwrócił się w stronę zaskoczonych Skandian i rozkazał:
- Przygotujcie mi jeszcze jednego konia i to szybko! Wybieramy się na małą wycieczkę. - Z jego kościstej twarzy biła nienawiść, skierowana do całego korpusu zwiadowców. Jednakowoż czuł również swego rodzaju satysfakcję, iż zdobył taką kartę przetargową.
   Erak wydawał się co najmniej oburzony.
- Wybacz panie, ale nie możesz go zabrać - odparł nader spokojnie. - To jest nasz niewolnik i zgodnie ze skandiańskim prawem jest naszą własnością.
Morgarath nie zwrócił uwagi na jego słowa. Chwycił Willa za ramię i pociągnął go w kierunku służących, którzy już przygotowali dla niego wierzchowce.
W tym czasie Evanlyn z przerażeniem przyglądała się tej scenie, czując pieczenie w kącikach oczu. Nie wiedziała co robić, nawet chciała pobiec za swoim przyjacielem, ale jeden z wilków morskich powstrzymał ją.
- Will... - powiedziała cicho, lecz chłopak tego nie usłyszał. Jej słowa nie uszły jednak uwadze Eraka. Spojrzał na dziewczynę, która bezradnie zaciskała pięści.
 - Przykro mi... już nic nie da się zrobić - odparł cichym głosem, w którym dało się wyczuć współczucie. - Skoro ON się nim zainteresował, możesz być pewna, że już więcej nie zobaczysz swojego przyjaciela...
   Evanlyn poczuła, że łza spływa jej po policzku. Bezradnie patrzyła, jak władca Deszczu i Nocy brutalnie ciągnie za sobą młodego zwiadowcę. Gdy Morgarath doszedł do czekających do drogi koni, niezbyt delikatnym ruchem wykręcił ręce Willa za plecy, by związać je grubym sznurem. Zaraz potem, jeden z wargalów dosłownie "wsadził" chłopaka na wierzchowca.  Młody zwiadowca poruszył się niespokojnie, lecz zaraz zaniechał prób uwolnienia się z krępujących go więzów, czując, że to i tak nic by nie dało. Spojrzał na Evanlyn, która stała obok Eraka i ze strachem przyglądała się mu. Wódz armii wargalów również dosiadł swojego straszliwego konia. Miał zamiar dokądś się udać, jednak w tym momencie zjawił się jeden z ludzkich towarzyszy czarnego pana. Wśród ogólnego hałasu, Willowi trudno było rozróżnić jego słowa, lecz po gestach wnioskował, że coś wydarzyło się na polu walki. Świadczyła o tym niezadowolona mina podwładnego.
    Morgarath zawołał kilku swoich ludzi i wydał im rozkaz. Ci przytaknęli, następnie pojechali za przybyłym przed chwilą posłańcem. Władca Deszczu i Nocy zbliżył się do rumaka, na którym siedział chłopiec, chwycił za wodze zwierzęcia i pociągnął tak, by ten zaczął galopować tuż obok niego.
- Pojedziemy teraz na małą wycieczkę - oznajmił złowrogo. - Zapewne tęsknisz za swoimi plugawymi pobratymcami.
   Will zagryzł wargę i odwrócił wzrok od kościstej twarzy. Nie chciał, żeby mężczyzna zobaczył w jego oczach strach. Wiedział, dokąd zmierzają. Tak bardzo pragnął, by Halt był teraz przy nim i zapewnił, że wszystko jest w porządku. Przy nim czuł się bezpiecznie i pewnie.  Jednak miał świadomość, iż Morgarath nienawidzi starego zwiadowcy. Błagał więc w myślach, aby jego mistrz nie dał się sprowokować.
   Evanlyn nie mogła patrzeć na oddalającego się przyjaciela. Teraz była zupełnie sama. I to w niewoli u Skandian. Nie zważała już na to, czy ktoś ją widział. Bała się. Okropnie się bała. Nagle poczuła, że czyjaś wielka dłoń zaciska się na jej drobnej rączce. Wyczuła coś metalowego między palcami. Łańcuszek z tak dobrze znaną jej zawieszką. Spojrzała w górę na twarz Eraka. Ten nie okazując żadnych emocji po prostu oddalił się nieco, wykrzykując jakieś rozkazy do swojej drużyny. Przyjrzała się bliżej brązowej odznace, po czym przytuliła ją do serca. Miała nadzieję, iż dzięki temu poczuje się mniej samotna. Myślała, że ten metalowy Liść Dębu doda jej, choć minimalną część odwagi, którą posiadał młody zwiadowca, lecz na nic się to zdało.
- I co ja teraz bez ciebie zrobię, Willu?


٭٭٭٭٭

   W tym samym czasie niedaleko równiny Uthal, król Duncan opracowywał razem ze swoimi doradcami dalszy plan działania. Nikt nie był do końca pewien, co robić. Przygotowywać plan zakładając, że Haltowi się uda? A co, jeśliby tak nie było...? Jednak żaden z wielmoży nie chciał wypowiedzieć tych obaw na głos. W końcu szpakowaty zwiadowca nigdy dotąd nie zawiódł...
Wszystkich ogarnęło nagłe poruszenie. Na wzgórzu pojawiła się pierwsza linia Skandian. Ich rogate hełmy odbijały refleksy światła słonecznego, które widoczne były już z daleka. A przed nimi, w pewnej odległości, znajdowała się samotna szaro-zielona postać na niewielkim koniku. Kilkoro wojowników biegło za nią unosząc wysoko topory. W pewnym momencie wielkie ostrze śmignęło zaledwie kilka centymetrów od końskiego ogona. Jednak zwierzak nie miał zamiaru tak szybko się poddać i przyspieszył, zostawiając zaskoczonych wilków morskich z tyłu.
- Czy to zwiadowca Halt? - spytał jeden z żołnierzy, stojący obok sir Vincenta - dowódcy korpusu obserwatorów. Ten nie odpowiedział, lecz wytężył wzrok, by przyjrzeć się jeźdźcowi. Zauważył, że postura zbliżającego się osobnika nie przypominała niskiego zwiadowcy, jakim był Halt.
- Nie, to raczej jego były uczeń... Syn sir Davida... Przepuście go i zawołajcie króla! - krzyknął jeszcze do wojskowych. Podszedł bliżej, a tuż przed nim zatrzymał się Gilan, lekko zdyszany.
- Mam... przekazać... wiadomość... od Halta... Halt... mówi....że.... - Młodzieniec próbował coś powiedzieć, jednak zmęczenie brało górę.
 - Chłopcze, weź głęboki oddech i powiedz co się stało - odparł niemalże ojcowskim tonem baron Arald, który pojawił się razem z władcą Araluenu.
- Dziękuję, panie - odrzekł Gilan, nie zwracając już nawet uwagi, że wielmoża nazwał go "chłopcem". Przez moment starał się uspokoić serce, które z emocji biło mu chyba dwa razy szybciej niż normalnie. - Halt prosi...
- Halt? Jednak przeżył. - Arald uśmiechnął się jakby do siebie. Mógł się domyślić, że kto, jak kto, ale ten gburowaty zwiadowca nie da się tak łatwo zabić. Był na to zbyt uparty.
- Ale... W takim razie, kim są ci Skandianie? - zapytał król, obserwując niepewnie zbliżające się oddziały wojowników w rogatych hełmach.
Gilan poprawił się nerwowo na swoim kudłatym koniu i spojrzał na władcę, jednocześnie mając nadzieję, iż tym razem nikt mu nie przerwie.
- To pomysł Halta. Zaskoczyliśmy w lesie Skandian i roznieśliśmy ich. A ci ludzie to po prostu nasi łucznicy, którzy ubrali skandyjskie hełmy i zabrali tarcze. Dzięki temu Morgarath tak szybko się nie połapie. - Uśmiechnął się, dopiero po kilku sekundach zdając sobie sprawę, że przecież rozmawia z królem.
Duncan widząc zmieszanie zwiadowcy machnął na to ręką i uśmiechnął się.
- Świetny plan - pochwalił z entuzjazmem i zaprosił gestem dłoni do namiotu Rady Wojennej.
Zaledwie chwilę później Gilan wraz z baronem Araldem, baronem Fergusem i królem stali nad wielką mapą równiny Uthal.
- Halt i nasze oddziały wkrótce tu będą - powiedział władca, pokazując na mapie trasę, którą mniej więcej musiały jeszcze pokonać wojska. - My utworzymy szyk obronny, pozornie dając Morgarathowi przewagę.
- A gdy wyprowadzi swoje wojska na równinę, spotka go niemiła niespodzianka. - Wyszczerzył się Gilan, powodując u barona Aralda niekontrolowany chichot.
Niedługo potem jeden z królewskich posłańców przybył, by poinformować swojego kapitana o zbliżającej się armii Skandian.
Jednak ledwie dowódcy zdołali przyswoić sobie tę informację, do namiotu dosłownie wleciał inny informator, krzycząc na cały głos:
- Morgarath prowadzi całą armię na równinę!
Duncan zatarł ręce i zacięciem na twarzy odparł:
- Zaczynamy!
Widząc ogromny zapał na twarzy króla, podobny do wyrazu twarzy dziecka, które po długim oczekiwaniu mogło wreszcie pobawić się ukochaną zabawką, Arald ponownie wybuchł śmiechem.
Poklepał go przyjacielsko po plecach, po czym wyszedł razem z innymi na zewnątrz. Gilan poprawiał właśnie noże przy pasie, by w razie czego, z łatwością je użyć, kiedy usłyszał za sobą czyjś niski głos.
- Na twoim miejscu poprawiałbym raczej miecz, w walce z wargalami noże na niewiele się zdadzą.
- Halt! - Młody zwiadowca odwrócił się w mgnieniu oka i na widok swojego dawnego mistrza uśmiechnął się szeroko. - Przezorny zawsze ubezpieczony - oznajmił.
Ciemnowłosy zwiadowca pokręcił tylko z politowaniem głową.
- Lepiej chodź, bo zanim skończysz przygotowania, może braknąć wargalów.
   Dołączyli do reszty, którzy stali z głównodowodzącymi aralueńskiej armii i omawiali ostatnie poprawki oraz przekazywali rozkazy podwładnym.
Z oddali słychać było groźny pomruk wargalów. Potężna armia z Gór Deszczu i Nocy zbliżała się z każdą sekundą.
Wszyscy w napięciu czekali na ten moment. Pierwsza linia wojska pojawiła się na równinie, lecz wyraźnie było widać, że na coś czekają. W pewnym momencie czujne oczy Halta zauważyły nieznaczne poruszenie u wroga.
- Coś jest nie tak… - powiedział cicho starszy zwiadowca.
Gilan, który usłyszał słowa towarzysza również przyjrzał się uważniej przeciwnikowi. - Myślisz, że coś kombinują?
- Możliwe. Na razie jedyne, co nam pozostaje to czekać. Mam jednak wrażenie, że wargalowie są jacyś niespokojni... - odpowiedział, po czym zwrócił się do Duncana. - Czy zdali sobie sprawę, że przeprowadzamy tylko pozorowaną obronę przed Skandianami?
- Nie. Myślę, że nie. Przynajmniej nie wygląda na to, aby odkryli nasz podstęp.
Dowódcy zwrócili głowy w kierunku pola bitwy. Wojska aralueńskie ruszyły. Jednak z obecnej pozycji wyglądało, że zostały otoczone przez oddziały wroga. "Halt miał świetny pomysł" - pomyślał Gilan, po czym wskoczył na grzbiet Blaze'a.
- Dokąd się wybierasz? - zdziwił się Halt.
- Jak to ,,dokąd"? Nie chcę, aby ominęła mnie najlepsza zabawa. - Wyszczerzył się, po czym ruszył przed siebie, prosto na oddalonych wargalów.
   Starszy zwiadowca tylko westchnął. Niektórzy najwidoczniej nigdy nie dorastają... Myśl o tym przypomniała mu jednak o pewnym czeladniku, porwanym przez Skandian...
Spojrzał w górę, gdzie jasne promienie słońca przebijały się przez delikatne obłoki chmur, sprawiając, iż ten dzień zapowiadał się pogodnie. Zerwał się łagodny wiatr, który ochładzał znajdujących się na równinie wojowników. Mężczyzna zastanawiał się, czy u Willa wszystko w porządku. Miał nadzieję, że sobie jakoś radzi. W końcu, mimo niepozornego wyglądu, chłopak posiadał niesamowitą chęć życia i odwagę.
Jednak świadomość, iż jego uczeń znajdował się w obozie wroga nie dodawała otuchy.
- Znajdę cię, Willu. Obiecuję - szepnął do siebie Halt.
Te rozmyślania przerwał mu sygnał gotowości do walki.
"Już czas" - pomyślał i wskoczył na grzbiet Abelarda.
   Na równinie zapanował chaos. Armia Morgaratha natarła na królewskie siły. Rozpętała się krwiożercza burza. Miecze uderzały o miecze, bojowe okrzyki rycerzy i wargalów mieszały się ze szczękiem oręża. Trudno było stwierdzić, kto miał przewagę. W owej chwili nie liczyło się nic, poza przeciwnikiem. To nie czas na myślenie o litości. To prawdziwa wojna. Brutalna, okrutna, krwawa.
Z każdą kolejną minutą pojawiało się coraz więcej ofiar. Słychać było jęki rannych, zagłuszane jednak przez coraz głośniejsze dźwięki walki. Wydawało się, że szala zwycięstwa przychylała się na stronę Morgaratha, lecz ostateczny wynik bitwy nie był przesądzony.
Wtem, gdy cała armia wargalów znajdowała się na równinie, rozległ się specyficzny tętent. Zaledwie moment później żołnierze Duncana rozstąpili się, pozwalając wjechać konnicy w sam środek bitwy.
Jeźdźcy atakowali zaskoczonych przeciwników. Doskonale wiedzieli, że armia władcy Gór Deszczu i Nocy, odczuwała niechęć, a nawet lęk do koni.
Minęło kilka minut, po których było już niemalże jasne, kto zostanie zwycięzcą tej bitwy. Władca Araluenu obserwujący wydarzenia ze wzgórza, pokiwał głową. Mimo, iż ich wygrana była prawie pewna, on sam nie czuł się z tym zbyt dobrze. Po pierwsze, wielu jego żołnierzy zginie, a po drugie... nie wiadomo czy tam, wśród nich, nie ma przypadkiem jego córki.
Nagle, z przeciwległego obozu, z punktu dowodzenia Morgaratha, dało się słyszeć charakterystyczny ciąg dźwięków.
- Zarządzają odwrót...? - zdziwił się król.
- To zrozumiałe, panie - zaczął Halt, który siedział na swoim kudłatym wierzchowcu. - Są na przegranej pozycji. Atak jazdy konnej zdemobilizował ich, tak jak przeczuwałeś.
- Lepiej byłoby dzisiaj raz na zawsze z tym skończyć. Ta wojna trwa już zdecydowanie za długo. A tak? Morgarath znowu wycofa się ze swoja armią. I wkrótce znów trzeba będzie zbierać wojska.
- W takim razie, co zamierzasz zrobić, panie? - spytał baron Arald.
- Chyba nie muszę się o to martwić - rzekł władca, obserwując, jak konnica i piechota gonią za wycofującymi się wargalami. - Jednak coś mi tu nie pasuje. Morgarath nie wycofałby się tak prędko.
- Też mam takie wrażenie - zgodził się starszy zwiadowca. I nie pomylili się. W namiocie wroga zaistniało wyraźnie poruszenie, a chwilę potem jeden z podanych czarnego pana wywiesił na maszcie wojennym białą flagę.
- Chcą pertraktować - powiedział cicho lennik, na co zwiadowca tylko pokręcił głową.
- On coś szykuje...
- Przekonamy się - odparł Duncan, po czym zwrócił się do swojego trębacza. - Daj im odpowiedź.
Słysząc sygnał, rycerze Araluenu zatrzymali się niechętnie. Chyba równie mocno jak król, pragnęli już skończyć tę wojnę. Nieco się ociągając, rozstąpili szeregi tworząc przejście dla parlamentariuszy.
Władca królestwa podjechał bliżej, by wyjść im na przeciw. Tuż za nim jechali dwaj zwiadowcy, baron Arald oraz Sir David.
   Z daleka widać było niewielki oddział składający się z czterech osób, w tym dwóch wargalów. Jedna osoba, prawdopodobnie pan Deszczu i Nocy we własnej osobie, jechała na przeraźliwie białym koniu.
Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, jedynie nieznaczny uśmiech świadczył, iż czarny władca coś kombinuje.
Lecz wśród strasznych, budzących grozę postaci znajdowała się jeszcze jedna, niepozorna.
Will, który do tej pory jechał z opuszczoną głową, by okazywać jak najmniej strachu, co notabene, mizernie mu wychodziło, podniósł wzrok i od razu zauważył niskiego mężczyznę w zielono-szarym płaszczu. W jego oczach pojawiły się łzy.
Czuł się potwornie. Nie dość, że Morgarath związał go i mógł z nim zrobić, co mu się żywnie podoba, to w dodatku Halt wszystko to widzi...
"Nie" - pomyślał chłopak. - "On nie może się dowiedzieć, że Halt..."
Gdyby tylko miał przy sobie nóż. Mógłby spróbować przeciąć więzy, a tak? Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezbronny. Wiedział, że jedno słowo, a jego mistrz znajdzie się w niebezpieczeństwie. I to przez niego.
Opuścił głowę pragnąc całym sercem znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle tylko nie tu. Ten strach, ten wstyd... Gdyby miał chociaż na sobie płaszcz, który zakrywałaby mu twarz...
Halt tymczasem z niedowierzaniem wpatrywał się w swojego ucznia. Nie mógł się ruszyć, a jego twarz przypominała białą kartkę papieru.
Tego nie spodziewał się nawet w najgorszych wyobrażeniach. Gilan, który stał obok niego, musiał na pewno czuć się tak samo. Nawet baron Arald nerwowo ścisnął rękojeść swojego miecza.
Wodzowi wargalów oczy zaświeciły się z podniecenia. Postawa jego przeciwników potwierdziła go w przekonaniu, iż ten mały był dla nich ważny.
"Ciekawe..." - pomyślał - "Kim jest dla nich ten chłopak…? Czyżby...? Nie, to niemożliwe... Czy on mógłby być uczniem samego Halta?"
Gdyby to była prawda, nie pohamowałby się z radości. Wreszcie miałby okazję, na którą czekał przez tyle lat.
- Morgarath! - zawołał Duncan donośnym głosem. - Czego od nas żądasz? Nie masz już żadnych praw!
- Chcę złożyć ci pewną propozycję. Korzystną dla obu stron - oznajmił.
- Dla obu stron, powiadasz...?
- Mogę odstąpić od atakowania twojego kraju. - W jego głosie słychać było pogardę. Spojrzał na Halta, następnie z powrotem przeniósł wzrok na króla. - W zamian oczekuję tylko drobnej rzeczy.
''Drobnej?'' - pomyślał Halt - ''Tak drobnej jak połowa królestwa?''
- Czego chcesz? - wysyczał władca Araluenu. Nie podobał mu się ton jak i cała postawa jego przeciwnika. Był zbyt pewny siebie.
- Nic specjalnego. - Morgarath uśmiechnął się z dozą satysfakcji. - Jedynie lenno Westhall i... immunitet.
- Immunitet? Jaki immunitet? Nic ci się nie należy, a już najmniej jakiekolwiek lenno - orzekł ze złością Sir David.
- Och, należy, należy... - powiedział spokojnie czarny pan, po czym odwrócił głowę w bok, nie przestając jednak uważnie obserwować starszego zwiadowcy. - Myślę, że mój towarzysz się ze mną zgodzi...
Will zadrżał nieznacznie, zacisnął zęby i jakby bardziej skulił się w sobie. Nic nie odpowiedział. Halt na ten widok zacisnął z gniewem palce na swoim łuku.
   Morgarath, widząc to, kontynuował:
- Dziś mało rozmowny jest, prawda? - zwrócił się do starszego zwiadowcy. - On zawsze taki? - spytał z wyraźną kpiną. Jego celem było jedynie podjudzenie Halta do żywszej reakcji. Od lat marzył, aby zemścić się na nim za wszystkie krzywdy, jakie przez niego doznał, a teraz los uśmiechnął się do niego, ukazując szansę pod postacią małego smarkacza.
   Will poczuł, jak do oczu napływa mu coraz więcej łez. Był pewny, że nie wytrzyma. Nie mógł słuchać, jak Morgarath stara się za wszelką cenę podburzyć jego mentora.
Gdyby z jego winy Halt zrobił coś głupiego, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Był dla niego jak ojciec, którego nie miał. To on dał mu nadzieję, że do czegoś się jednak nadawał. Jak ma mu teraz spojrzeć w oczy?
- Przepraszam, Halt... Tak strasznie cię przepraszam... - szepnął niemal bezgłośnie.
Lecz ten cichy głos dobiegł do uszu starszego zwiadowcy. Ten wciąż zasłonięty kapturem spojrzał nieprzeniknionym wzrokiem na swojego ucznia. W jego oczach błyszczała troska oraz żal, zapewne do siebie samego. Musi go uwolnić. Złożył przysięgę i nie zawiedzie…
   Władca Gór Deszczu i Nocy przez cały czas obserwował tę dwójkę. Teraz miał już pewność, iż ten mały był kimś ważnym dla jego największego wroga. Oj tak... Zemsta będzie słodka…
- To jak, Duncanie? Przystaniesz na moją propozycję, czy nadal będziesz się sprzeciwiał? Pozwolisz, by twoi ludzi ginęli za ciebie, wiedząc, że miałeś szansę powstrzymać tę rzeź? - zapytał Morgarath.
Król nie wiedział, co ma zrobić. Zachowując kamienną twarz, spojrzał na swoich najbliższych doradców.
Ci stali w milczeniu, w myślach analizując wszystkie za i przeciw.
- Pozwolę odejść tobie i twoim wojskom, jednak tylko pod przysięgą, że nie powrócisz już na tereny Araluenu. Lenna Westhall ci nie oddam - powiedział w końcu władca.
- Naprawdę tak nisko cenisz sobie życie swoich poddanych? - Właściciel trupiej twarzy mówił pogardliwym głosem.
- Wiesz, że i tak twoja armia nie ma szans na wygraną. I jeszcze stawiasz warunki? - spytał nieco zdenerwowany sir David.
Na twarzy Morgaratha odbił się gniew. Miał świadomość, że jego podwładni nie byli obecnie w dobrej formie do kontynuowania bitwy. ,,Jeszcze mnie popamiętają. Za wszystko." - pomyślał, po czym mimowolnie spojrzał na Halta. On już się postara, by zaznał takiego cierpienia, jakiego jeszcze nigdy w życiu. Już nawet wie, w jaki sposób się na nim zemści.
Bezwiednie zmrużył nieco oczy starając się dojrzeć twarz ukrytą pod cieniem kaptura.
Jednak na nic się to zdało. Nakrycie płaszcza skutecznie zakrywało wymowne spojrzenie zwiadowcy, pełne goryczy, żalu, ale również wściekłości.
Ten machinalnie zacisnął dłoń na strzale, która od dawna założona była na cięciwie łuku.
- Halt, nie rób tego - ostrzegł Gilan, widząc kątem oka zachowanie swojego mentora.
- Cóż, przyjmijmy nawet, że zgodzę się na twoją propozycję, Duncanie. Mam rozumieć, że pozwolisz moim wojskom tak po prostu odejść? I nie wyślesz za nimi żadnych żołnierzy? - zakpił Morgarath.
Władca Araluenu przez chwilę milczał zdegustowany tym, na co się zgadzał.
- Będziesz miał moje słowo - odparł przez zaciśnięte zęby. - Ale musisz złożyć przysięgę, że nie zaatakujesz mojego kraju już nigdy - dodał.
Czarny pan tylko uśmiechnął się ironicznie. Taka "przysięga" nie stanowiła zbyt dużego problemu. Nie, on nie był jednym z tych staroświeckich rycerzy, którzy przede wszystkim walczyli o swój "honor". Dla niego już dawno stało się jasne, że te całe pogaduszki o wspaniałych wojownikach to stek bzdur i bajki dla dzieci.
- Panie... - Halt podszedł do Duncana i powiedział ściszonym głosem - Naprawdę wierzysz, że on zrezygnuje ze swych zamierzeń? Nie możemy pozwolić mu odejść...
Król chciał chyba coś odpowiedzieć, lecz w tym samym czasie odezwał się Morgarath:
- Zgodnie z prawem, wobec wszystkich tu obecnych, przysięgam uroczyście na swój honor, iż nie zaatakuję Araluenu.
- Na swój honor? Dobre sobie… - prychnął pod nosem baron Arald, ale nikt go nie usłyszał.
- Ty nie masz honoru - krzyknął któryś z rycerzy, jednak trudno było rozróżnić, kto to dokładnie był.
Władca Deszczu i Nocy nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Kiedyś pożałują swoich słów...kiedyś. Na razie jednak należałoby się skupić na powrocie i jak najszybszym powiększeniu wojsk.
- W takim razie, jeśli już wszystko mamy ustalone, pozwolisz, że wrócę już na swoje tereny - oświadczył niewinnym tonem, w którym dla wytrawnego ucha słyszalna była drwina.
Zaraz potem, niepowstrzymywany przez nikogo zawrócił swojego konia i nieco mocniej chwycił sznur, którym przywiązany był wierzchowiec Willa.
- Morgarathcie! - krzyknął baron Arald widząc, że ten szykuje się do odwrotu. - Wypuść chłopca, on nie jest ci potrzebny.
- A czemuż to niby miałbym go wypuścić? - spytał czarny pan z jadem w głosie. - To teraz jest mój towarzysz - dodał, kładąc szczególny nacisk na słowo "mój".
Halt w napadzie wściekłości i nienawiści, wyciągnął łuk i z przygotowaną strzałą, wycelował w Morgaratha.
- Wypuść go - odparł zimnym głosem.
- Halt! - krzyknął zaskoczony król. - Nie możesz tego zrobić! Zagwarantowaliśmy mu bezpieczeństwo!
Gilan widząc, że jego mentor nie ma zamiaru opuścić broni, podszedł do niego i położył mu uspokajająco dłoń na ramieniu. Starszy zwiadowca jakby oprzytomniał. Spojrzał na towarzysza oczyma przepełnionymi gniewem, smutkiem i bezsilnością. Spojrzenie Gilana wyrażało te same uczucia.
- Uwolnimy go, Halt. Nie martw się. Zrobię wszystko, aby sprowadzić go z powrotem do domu - zapewnił cicho wysoki zwiadowca.
Mimo pewności w jego głosie, Halt nie poczuł ulgi. Świadomość, że jego uczeń był w rękach wroga, sprawiała, że żal ogarniał każdą komórkę ciała. Wiedział, iż ani on, ani Gilan nie odpuszczą, dopóki nie uwolnią Willa, ale jednak...
Jednak ten chłopak był dla niego jak syn, a chyba żaden ojciec nie chciałby, aby jego dziecko zostało zabrane.
Morgarath pełen satysfakcji podjechał bliżej młodego czeladnika, na co ten wzdrygnął się lekko.
Twarz okrutnego władcy armii wargalów za każdym razem go przerażała.  Kiedy właściciel trupiobiałego konia zbliżył się do niego, zauważył, iż wyciąga on coś z sakwy zza pleców. Okazał się to być przedmiot, nieco przypominający wyglądem kajdany. Z tą tylko różnicą, że od wewnętrznej strony metalowych obręczy, wystawały małe, może półcentymetrowe kolce.
- Ten sznur musi być pewnie bardzo niewygodny - powiedział z wręcz mistrzowsko udawaną troską. - Mam tu coś lepszego.
Chłopak początkowo spojrzał na niewielkie narzędzie tortur ze strachem, jednak po chwili przyjął nieulękły wyraz twarzy. Nie, nie da się pokonać tak łatwo.
Morgarath kątem oka uważnie obserwując zgromadzonych wokół ludzi, a szczególnie jednego, niewysokiego mężczyznę, rozciął krepujący Willa sznur i na to miejsce założył owe kajdany.
Czeladnik wciągnął gwałtownie powietrze, gdy kolce wbiły się w skórę na jego nadgarstkach. Lecz przyrzekł sobie, że nie uroni już przy tej sępiej postaci żadnej łzy.
Nie da mu tej satysfakcji. Choć na tym polu odniesie zwycięstwo.
Wódz wrogiego wojska tylko uśmiechnął się z satysfakcją na widok stróżki krwi spływającej po ręce chłopca.
Wszyscy wpatrywali się zszokowani, nie wiedząc, co zrobić. Jedynie kilka osób najchętniej wypatroszyłoby czarnego pana ze skóry.
Gilan i baron Arald na wszelki wypadek chwycili wściekłego Halta za ramiona.
- Pożegnaj się - odrzekł trupioblady władca do Willa, który ostatni raz spojrzał na swojego mentora.
Młody zwiadowca, mimo iż czuł, że setki słów cisną mu się na usta, nie potrafił niczego powiedzieć.
Uśmiechnął się jedynie, zapewniając tym samym, że sobie poradzi. Przez cały czas próbował ignorować bolesny skurcz żołądka i dudniące jak młot serce.
- Już? Czy ty się w ogóle odzywasz? - spytał czarny pan jakby z lekką pretensją w głosie. Will nawet na niego nie spojrzał. Nie ważne, co sobie o nim myśli, on nie podda się tak łatwo. Udowodni, że jest godnym uczniem wielkiego Halta.
Morgarath poczekał jeszcze kilka sekund, po czym chwycił za linę, którą przywiązany był koń chłopca i ruszył w drogę powrotną.
Najstarszy zwiadowca długo po tym, jak wroga armia odeszła poza równinę, wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą z zaciśniętymi pięściami.
- Uratuję cię. Obiecuję... - szepnął w głuchą przestrzeń.