czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział IV


Słońce, które dopiero wznosiło się nad horyzontem, rzucało wyblakłe światło na ciemne ściany niewielkiej jaskini, położonej niedaleko zamku Morgaratha. Wewnątrz, na prowizorycznych posłaniach, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich właśnie kończył przygotowywać posiłek, złożony głównie z suszonego mięsa i owoców. Tuż obok, bliżej wejścia, trzy wierzchowce chrupały w ciszy naszykowany przez zwiadowców pokarm. Dookoła panowała wręcz niepokojąca cisza. Żadnego wiatru, żadnych śladów zwierząt. Tylko głucha pustka. 
Gilan spojrzał w kierunku wyjścia. Za chwilę miał wyruszyć na rozeznanie dookoła zamku, dopóki dziedziniec był pusty. Poprzedniego wieczoru mężczyźni uzgodnili, jak powinna wyglądać ta misja. Młody zwiadowca miał niepostrzeżenie wedrzeć się pod mury zamczyska i dowiedzieć się wszystkiego, co zdoła.
Pozornie, podejście niezauważonym tak blisko, wydawałoby się niewykonalne. Jednak dla zwiadowców należało to do części ich "rzemiosła". Przez wiele lat szkolili się w tej dziedzinie. Umiejętność bezszelestnego poruszania się - czy jak niektórzy nazywali to "niewidzialnością" - była dla łuczników równie ważna, jak strzelanie z łuku. A Gilan od początku szkolenia wykazywał wyjątkowe zdolności w tej sztuce. I właśnie na nie, liczył teraz Halt.
– Pamiętasz, co masz zrobić? – zapytał były nauczyciel, przełykając niezbyt wytrawne śniadanie.
– Podkraść się do tamtych skał, obejść urwisko i podejść pod sam mur – wyliczył młodzieniec.
Jego towarzysz kiwnął głową.
– Tylko uważaj na siebie. Nie chciałbym i ciebie ratować z rąk Morgaratha – odparł pozornie obojętnym głosem, lecz skrywała się w nim szczera troska. 
Gilan uśmiechnął się tylko, jednak w głębi ducha ciągle czuł żal do samego siebie. Nie potrafił sobie wybaczyć, że zostawił szesnastoletniego chłopca samego w Celtii. I dlaczego złożył obietnicę, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by uwolnić Willa z rąk wroga. Upewnił się, że broń znajduje się na właściwym miejscu i nie będzie przeszkadzać w skradaniu. Poprawił nieco płaszcz i założył kaptur na głowę.
– To do zobaczenia wkrótce – powiedział z uśmiechem do swojego mentora.
Wierzchowce zauważywszy, iż mężczyzna zmierza ku wyjściu, podniosły na niego wzrok, gotowe w każdej chwili zareagować na sygnał. Lecz wysoki zwiadowca podniósł dłoń, by uspokoić konie. Te rozumiejąc, że tym razem nie będą potrzebne, powróciły do poprzedniego stanu. Jednak jeden z nich nadal wpatrywał się swymi świdrującymi oczyma w sylwetkę Gilana. Wyrwij uważnie obserwował każdy ruch chłopaka, co chwilę przenosząc spojrzenie na wyjście z jaskini. Młody zwiadowca z zaskoczeniem zauważył, że mięśnie zwierzęcia były napięte jak struna. Już miał wychodzić z groty, gdy Wyrwij poderwał się do pionu i zaczął iść za nim. W następnej sekundzie koło wierzchowca pojawił się Halt, zaniepokojony jego dziwnym zachowaniem. Kiwnął głową na Gilana, by ten już wyszedł, a sam zaczął uspokajać konia. Starszy zwiadowca był naprawdę zaskoczony zachowaniem wierzchowca Willa. Czyżby konik wyczuwał w pobliżu obecność swojego pana?
– Ta więź nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.. – powiedział sam do siebie.
Tymczasem, Gilan przemierzał kolejne metry martwego terenu, wtapiając się idealnie w tło. Całą uwagę skupił na celu. Dostosowywał ruchy do wiatru, przemykając od jednej skały do drugiej. Miał tu nieco utrudnione zadanie, gdyż zieleń płaszcza nie do końca zgrywała się z szarością podłoża. W końcu dotarł pod mury zamku i skrył się za większym głazem, oddalonym o kilkanaście metrów od budynku. Ostrożnie wychylił głowę, by rozeznać się w sytuacji.
Z początku nie zauważył nikogo. Przeczekał jeszcze kilka minut, wsłuchując się w dochodzące do niego dźwięki. Kiedy miał pewność, że w pobliżu nie było nikogo, ruszył dalej. Ostrożnym, ale jednocześnie stanowczym krokiem podszedł pod ciemnoszarą, murowaną zaporę. Jeszcze raz uważnie rozejrzał się, po czym zaczął iść wolnym krokiem. Przesuwał się tuż przy ścianie, przylegając do niej na wzór mchu. Z daleka nikt nie pomyślałby, że ta zielonoszara plama to człowiek. Nagle zauważył, że na chropowatej powierzchni, gdzieniegdzie rośnie wijący się, kolczasty krzew. W jednym miejscu mur był bardziej porośnięty ową rośliną. Podszedł bliżej i odkrył, iż pozornie zwykły krzak, zakrywa niewielkie, na co najmniej, czterdzieści centymetrów szerokości, tajemne przejście. Zaciekawiony, wychylił się nieco i przyjrzał dokładniej. W tym momencie, usłyszał dziwny dźwięk. Kamienne drzwi przesuwały się, ukazując słaby cień jakiejś postaci, stojącej po drugiej stronie. 
Gilan znieruchomiał, przylegając do muru. Czuł, jak serce podchodzi mu do gardła, bijąc dwa razy szybciej niż zwykle. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spotkał się z taką sytuacją. Zwykle jego wyczulone zmysły dawały mu znać o czyjejś obecności dużo wcześniej. Jednak tym razem nic takiego nie miało miejsca. Nie poruszył nawet palcem, wiedząc, iż jeden mały ruch, a wszystko będzie stracone. Z tajemnego przejścia wyłonił się jakiś mężczyzna. Nosił prostą, czarną tunikę z herbem władcy - na piersi i plecach - pod którą ubrał zwykłą szarą koszulę. Jego jasne włosy były posklejane i wyglądały na nieczesane od wielu tygodni. Miał twarz zaznaczoną bliznami, które na ciemnej skórze były o wiele bardziej widoczne. Dla Gilana, zobaczenie ludzkiego sługi było poniekąd niespodzianką. W dodatku, mężczyzna wcale nie wyglądał na typowego niewolnika - był na to zdecydowanie zbyt dobrze odżywiony. Prawdopodobnie więc należał do jednych z bliższych współpracowników władcy. Kolejne, na co zwrócił uwagę zwiadowca, było niezbyt duże wiadro trzymane przez poddanego. Ten ominął miejsce, gdzie znajdował się Gilan i podszedł wolnym krokiem w stronę urwiska.
– Dlaczego ja to muszę robić? – burknął sam do siebie. – Czemu ja? Na zamku roi się od niepotrzebnych niewolników... A do takiego zadania musieli przydzielić mnie, zaufanego sługę wielmożnego pana!?
Na krótką chwilę zapadła cisza.
– Chyba sam nie wierzysz w to, że jesteś jego zaufanym sługą. Ty? Dobre sobie... – zakpił blondyn. 
– Ja! – odpowiedział sobie po kilku sekundach. – Jakby nie było, nasz pan zna imiona tylko swoich osobistych służących!
– I co z tego?! Myślisz, że to daje ci jakieś przywileje? Weź się nad sobą zastanów... A wiesz, czemu wybrali cię do tego zadania?
– Nie, a czemu niby?!
– Bo gadasz sam do siebie.
– Nieprawda! 
Mina Gilana była nie do opisania. Chłopak czuł się poważnie zdziwiony i zdezorientowany całą tą sytuacją. Wykorzystując nieuwagę sługi, cofnął się w bezpieczne miejsce, gdyż był w stu procentach pewny, że gdy podwładny odwróci się, w celu powrotu do zamku, od razu zauważy opierającego się o ścianę nieproszonego gościa. Może i nie był w pełni zdrowy na umyśle, ale posiadał wzrok, można powiedzieć, że podwójny.
Tymczasem, blondyn kontynuował "rozmowę"
– Ale jakby nie było, ty też mówisz do siebie!
– Ja... To nie jest to samo!
– Jak to nie?! A co ty niby teraz robisz?
– Rozmawiam z tobą, to ty ze sobą rozmawiasz!
W tym momencie Gilan o mało, co nie parsknął śmiechem. Jednak nawet pomimo swoich zdolności, nie potrafił przeszkodzić kącikom swoich ust unieść się w górę. Po kilku chwilach kłótni, jasnowłosy mężczyzna w końcu doszedł do porozumienia ze sobą i niezgrabnym ruchem wylał zawartość wiadra do przepaści.
– Ohyda. Nadal nie rozumiem, dlaczego to mnie oddelegowali do wyrzucenia tego świństwa. Muszę robić czarną robotę za innych. Mogli wziąć tego nowego, który niedawno się tu zjawił – urwał, z obrzydzeniem strzepując z rąk pozostałości breji. – Obrzydlistwo – skrzywił się. 
Zwiadowca nadstawił uszu. Słowa "tego nowego" od razu przywiodły mu na myśl Willa.
– Wiesz przecież, że nasz pan zakazał wypuszczania go na zewnątrz. On jest ważny dla naszego pana.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego! To tylko nic nie warty smarkacz – prychnął.
– A niby skąd ja mam wiedzieć? To ty niby jesteś tym bliskim sługą! I co? I nic ci pan nie powiedział!
– Zamknij się! Pewnie nie miał okazji! Jestem przekonany, że już niedługo mi powie. 
Mężczyzna po raz ostatni spojrzał w dół urwiska i odwrócił się, kierując swoje kroki do zamku, przez cały czas kłócąc się z samym sobą.
Nawet, gdy sługa Morgaratha zniknął za tajemnym przejściem, Gilan czekał około minuty, aż jego głos zupełnie ucichł. Następnie oparł się o mur i westchnął z ulgą. Odczuwał nieodpartą chęć albo przejechania sobie ręką po twarzy, albo wybuchnięcia śmiechem. Jednak szybko się opanował, gdy przypomniały mu się słowa sługi. Mógł być pewien, że chodziło o Willa. Zyskał pewność, iż chłopak jeszcze żyje. Zastanowiły go tylko słowa "ważny dla naszego pana". Czyżby treść tego listu nie była w całości zmyślona? 
Westchnął cicho. Nie chciał o tym myśleć, przynajmniej nie teraz.Ostrożnie odsunął się od ściany i ruszył ponownie w stronę tajemniczego przejścia.
Przystanął na moment i powoli wychylił głowę, by zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie przejścia. Ku swojemu zdumieniu ujrzał tam całkiem sporo ludzi. Szybko cofnął się i przycisnął do muru. Dziś raczej nie uda mu się nic więcej dowiedzieć. Postanowił wrócić tu jutro, mając nadzieję, że obejdzie się bez kolejnych niespodzianek.
Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł, uważając na osuwającą się miejscami ziemię. Gdy znalazł się już na bezpiecznym gruncie, zaczął kierować się w stronę jaskini, gdzie znajdowała się ich kryjówka. Z początku nie tak łatwo było ją dostrzec, ponieważ nie odróżniała się niczym od wszechobecnej szarości. Na szczęście, przed wyruszeniem Gilan obrał dla siebie kilka punktów orientacyjnych. Dzięki temu nie musiał się obawiać, że pójdzie złą drogą. Uśmiechnął się lekko do siebie, kiedy doszedł do groty, w której się ukrywali. Wszedł do środka. 
Zastał Halta, siedzącego pod ścianą i przyglądającego się pergaminowi, na którym znajdował się list od Morgaratha. Na widok swojego ucznia, zwiadowca odłożył wiadomość i wstał.
– I jak? Dowiedziałeś się czegoś? – spytał.
– Dowiedziałem się, że niektórzy poddani Morgaratha nie są w pełni zdrowi umysłowo – odparł, po czym usiadł na prowizorycznym posłaniu. Westchnął cicho, ujrzawszy leżący na ziemi list.
– Czemu mnie to nie dziwi? – zapytał retorycznie jego dawny mentor. – Coś jeszcze?
– Nie udało mi się podejść pod sam zamek. Przeszkodził mi w tym sługa...ale tak, jest coś jeszcze...

****

Wzdłuż ciemnego korytarza, prowadzącego do lochów szedł jasnowłosy mężczyzna, kłócąc się z kimś zawzięcie. Jednak tę kłótnię, co chwila, przerywały głośne pojękiwania więźniów. Czasami zatrzymywał się przy jakiejś celi. Nie interesowało go, czy nadal żyją. Byli tylko nic niewartymi niewolnikami. Nie to, co on. On był najbliższym sługą władcy, a oni...niczym.
– Tak... Wmawiaj sobie, wmawiaj… Teraz ten mały jest najbliższy naszemu panu...
– Zamknij się! O czym ty mówisz? – obruszył się. Zapalił niewielką pochodnię i wyciągnął ją niedbale przed siebie.
– Czy ty w ogóle myślisz?! Spójrz prawdzie w oczy! Pan wcale o ciebie nie dba!
– W ogóle się nie znasz! Siedzisz tylko w swojej skorupce i nic nie zauważasz! Sam mi powiedział, że jestem mu potrzebny. Ale ty, jak zwykle, wiesz swoje.
– Taa.. Ciekawe kiedy... Nie przypominam sobie jakoś... Przyśniło ci się chyba.
– To kup sobie jakieś leki na pamięć, jeśli nie pamiętasz. Nasz pan tak powiedział i to niedawno.
Rozmowa urwała się na chwilę, gdy blondyn doszedł do drzwi jednej z cel. Nie spiesząc się zbytnio, włożył ciężki klucz do dziurki i nacisnął klamkę. Wewnątrz niewielkiego i zatęchłego pomieszczenia, leżał wyczerpany chłopak. 
Will podniósł na przybysza nieprzytomne spojrzenie. Minęła chwila, kiedy wzrok wyostrzył się mu na tyle, by mógł odkryć, iż mężczyzna najwyraźniej był poddanym Morgaratha.
– Ty, mały! – zaczął oschle sługa. – Koniec wylegiwania się! Idziesz z nami!
Chłopak zamrugał ze zdziwieniem, nie zauważając nikogo innego oprócz blondyna. Po chwili jednak podniósł się z trudem na nogi. Musiał oprzeć się ręką ściany, aby nie upaść.
– No, pospiesz się! Nie mamy całego dnia...
– Przestań, widzisz, że chłopak ledwo, co się na nogach utrzymuje...
– Teraz go bronisz?!
Will obserwował kłótnię mężczyzny z niemałym zaskoczeniem. Chociaż z drugiej strony po poddanych czarnego pana wszystkiego mógł się spodziewać.
– Mógłbyś nie zachowywać się jak pępek wszechświata?!
– Zamknij się! – krzyknął w pewnym momencie sługa i z wściekłością podszedł do chłopca, chwytając go dość brutalnie za nadgarstek. – Mamy zadanie do wykonania! – odparł i pociągnął Willa za sobą, nie zważając na cichy jęk z jego strony. Chłopak o mały włos się nie przewrócił. Zacisnął wargi, czując, że gojące się rany po kolczastych kajdanach, znów dają o sobie znać.
Ruszyli ponownie wzdłuż ciemnych korytarzy, ale tym razem nie skręcili do głównej sali. Mężczyzna zabrał go na wewnętrzny dziedziniec. Już z daleka słychać było odgłosy uderzania o siebie broni. Gdy dotarli, Will zauważył, że na placu znajduje się grupka kilkunastu wargalów, w tym również ludzkich poddanych Morgaratha. Wszyscy zajęci byli treningiem. Ciężko było mu to przyznać, ale siła stworów naprawdę robiła na nim wrażenie. Nic dziwnego, że ludzie panicznie się ich bali.
– Ruszaj się! – warknął sługa, popychając go w stronę prawego rogu dziedzińca, gdzie leżały porozrzucane kłody drewna. – Masz poukładać te szczapy pod ścianą! I to równo! 
Młody zwiadowca spojrzał niepewnie na całą masę drewna, która wyglądała jakby ktoś od niechcenia wysypał to wszystko na ziemię. Po chwili poczuł uderzenie otwartą dłonią w tył głowy, więc zabrał się do pracy. Mężczyzna stanął pod ścianą i z pewną satysfakcją przyglądał się pracującemu chłopcu. Co pewien czas rzucał też uwagi w stylu "No, żwawo!", "Nie obijaj się!", "Ktoś ci pozwolił na przerwę?"
W pewnym momencie obaj usłyszeli czyjś męski, tubalny krzyk, który roznosił się po dziedzińcu.
– Seward! Chodź tu do mnie!
Blondynowi nieco zrzedła mina. Spojrzał w kierunku osoby, która go zawołała. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, na oko czterdziestoletni. Jego już postarzała twarz, wykrzywiła się w wyrazie zniecierpliwienia.
– No chodź tu! Mam dla ciebie zadanie – warknął.
Sługa ruszył w jego kierunku, jednak po chwili zatrzymał się i odwrócił głowę w stronę Willa.
– Jak wrócę, to ma być ułożone, jasne?! I nie próbuj sztuczek, będę cię obserwował – oznajmił, po czym odszedł.
Chłopak przez moment przyglądał się oddalającemu się mężczyźnie, nie wiedząc do końca, co o tym wszystkim myśleć. Wrócił jednak do pracy, co jakiś czas zerkając w stronę walczących.
Nagle, na prawym krańcu dziedzińca, zauważył Morgaratha, który ćwiczył z mieczem w ręku. Musiał przyznać sam przed sobą, iż to, co zobaczył, zupełnie go zszokowało. Płynność ruchów, zgranie z bronią... To było mistrzostwo. Will nie zdawał sobie nawet sprawy, że od kilku minut bez ruchu wpatrywał się w ćwiczenia, wyglądające pomału jak taniec. Każdy manewr wyprowadzany był instynktownie. Cios za ciosem...cios za ciosem. Młody zwiadowca miał wrażenie, jakby obserwował wszystko zwolnionym tempie, a zarazem nie potrafił dostrzec jakichkolwiek niedociągnięć w technice walki czarnego pana.
W pewnym momencie Morgarath odchylił się nieco do tyłu, po czym z niewiarygodną wręcz prędkością wykonał mordercze cięcie. Przeciwnik nie miałby żadnych szans na obronę. Will otworzył usta ze zdziwienia. Nigdy czegoś takiego nie widział na oczy. Co prawda, często podczas swojego krótkiego życia, obserwował treningi rycerzy. Jednak teraz zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie było niewiele wojowników, którzy mogliby dorównać Morgarathowi.
W tym momencie, czarny pan odwrócił się nagle i wbił wzrok w zaskoczonego chłopca. Ciężko było pojąć, jakie emocje kryją te czarne, groźne oczy. Młodzieniec mimo ogromnego wysiłku, nie potrafił oderwać oczu od tego spojrzenia. Czuł się jak zahipnotyzowany, a zwłaszcza odczuwał przerażającą bezsilność. W końcu zdołał oderwać wzrok i powrócił do swojej pracy.
Nagle jednak, jego zwiadowcze zmysły dały znać, że ktoś do niego podchodzi. Odwrócił głowę akurat, by zobaczyć zbliżającego się doń władcę. Jego twarz miała nieprzenikniony wyraz. Martwe spojrzenie nie wyrażało żadnych uczuć. Przynajmniej zwiadowca nie potrafił nic z niego wyczytać. Morgarath zatrzymał się zaledwie kilka metrów od chłopca i spoglądał na niego z dziwnym błyskiem w oku.
– Obserwowałeś mój trening? – spytał, nie spuszczając z niego wzroku.
– J-ja... – zaczął niepewnie Will. Nie wiedział, jakiej odpowiedzi oczekuje władca. – T-tak... p-panie… – ostatnie słowo wypowiedział szeptem.
Te dwa z pozoru zwykłe słowa, powodowały w nim odrazę i niechęć do samego siebie. Nie potrafił znieść myśli, że zdradził wszystko, na czym mu zależało.
Dawny baron Gorlanu tylko uśmiechnął się z satysfakcją, widząc, że z każdym dniem chłopak załamuje się coraz bardziej. Następnie, w ciszy oparł się o ścianę budynku, przy okazji wycierając ją z brudu, pyłu i resztek po delikatnych niciach pajęczyny, które zostały porzucone przez przestraszone pająki. Stworzenia te nie chciały ryzykować spotkania z czarnym panem, a raczej z jego plecami. Will przez chwilę zawahał się, lecz potem wrócił do pracy. Po wielkości stosu szczap, który pozostał mu do uporządkowania, wnioskował, że czekała go jeszcze, co najmniej, godzina żmudnej pracy. Starał się nie zwracać uwagi na to palące uczucie bycia obserwowanym. Miał wrażenie, jakby znajdował się w sali luster, gdzie każdy jego najmniejszy ruch był uważnie analizowany. 
Po kilku minutach, chłopak odważył się nieznacznie odwrócić głowę w stronę władcy, by sprawdzić czy ten nadal na niego patrzy. Przeszedł go dreszcz, gdy jego wzrok napotkał spojrzenie tych martwych, ciemnych oczu. Nie wiedział, co zrobić. Z całych sił pragnął odwrócić wzrok, jednak czuł się jak sparaliżowany.
– Wracaj do pracy – mruknął tylko Morgarath i skierował swoje spojrzenie w stronę grupki ćwiczących wargalów.
Will zabrał się ponownie do układania drewna, lecz w końcu nieznacznie przechylił głowę w stronę poddanych czarnego pana.
– Zadziwiająca jest ich siła, czyż nie? – spytał po pewnym czasie władca, widząc, że chłopiec przygląda się bestiom z pewnym strachem.
Młody zwiadowca nie wiedział, co odpowiedzieć. Rzeczywiście, widok trenujących wargali przyprawiał go o dreszcze i powodował, iż serce podchodziło mu do gardła.
– Zadałem ci pytanie – powiedział dawny baron Gorlanu, po kilku minutach względnej ciszy. – Oczekuję na nie odpowiedzi.
– O-oczywiście...p-przepraszam… – Ostatnie słowo powiedział prawie bezgłośnie, z całej siły ściskając w dłoni kawałek drewna. 
Morgarath skinął głową, usatysfakcjonowany, jednak w jego oczach wciąż widać było, że oczekuje opinii Willa odnośnie swoich podwładnych. Chłopak odwrócił szybko wzrok i powróciwszy do pracy, próbował ignorować czarnego pana. Ten był, delikatnie mówiąc, niezbyt zadowolony, że ten chłystek ma czelność zachowywać się w stosunku do niego, w tak bezczelny sposób. A przecież wydawało mu się, że już go złamał... Wygląda na to, iż będzie musiał dać mu nauczkę za takie zachowanie. Może w końcu nauczy się, kto tu jest panem...
– Margal! Podejdź tu! – przywołał do siebie sierżanta, który obserwował uważnie ćwiczenia oddziału wargalów. – Daj mi swój bicz.
Ten wydał rozkaz swoim podwładnym, by wykonywali dalej ćwiczenia, a sam podszedł do władcy i salutując, podał mu bat do ręki.
– Coś jeszcze pan sobie życzy? – spytał.
– Nie, to wszystko.... – powiedział powoli czarny pan ze złowróżbnym uśmiechem. – Odejdź. 
Mężczyzna skłonił się, po czym odszedł na swoje wcześniejsze stanowisko. Dało się usłyszeć jego karcący krzyk, gdy któryś z wojskowych nie wykonywał swojego zadania tak, jak należy. Tymczasem, białowłosy mężczyzna o sępiej twarzy zbliżył się do Willa, który wciąż trzymał w ręce kawałek drewna.
Młody zwiadowca wiedział, co go czeka. Jednak nie chciał się odwracać. Nie chciał patrzeć w te pełne bezwzględności oczy.
Zaledwie moment później poczuł koszmarny ból na plecach. Po kilku uderzeniach nie wytrzymał i padł na kolana. Jego ledwo, co zagojone rany, otworzyły się ponownie, a czarny materiał stroju powoli zaczął robić się coraz ciemniejszy. Chłopak z całych sił zaciskał zęby, aby tylko nie krzyczeć. Jednak mizernie mu to wychodziło. Za każdym razem, gdy Morgarath dokonywał kolejnego ciosu czuł, jak łzy napływają mu do oczu. Tortury zadawane przez władcę, trwały może dwie minuty, ale dla młodego zwiadowcy ciągnęły się w nieskończoność. W końcu Morgarath przerwał wykonywanie kary, a chłopiec opadł z cichym jękiem na chłodne podłoże. Władca spoglądał przez chwilę na rannego chłopca, po czym dość brutalnie chwycił go za kołnierz i zmusił do powstania.
– Wstawaj! – warknął były baron Gorlanu. Will zachwiał się, lecz ustał na nogach. Zauważył, iż niektórzy z obecnych na dziedzińcu, przyglądają mu się z zaciekawieniem. Wszyscy widzieli sytuację, która przed chwilą się rozegrała. Jedni ze wzruszeniem ramion powrócili do przerwanych ćwiczeń, inni nieliczni nawet pozwolili sobie na kpiący uśmiech.
– Mam nadzieję, że to cię czegoś nauczyło – mruknął czarny pan do więźnia, po czym popchnął go w stronę stosu drewna. – A teraz wracaj do pracy! 
Chłopak nie zdołał utrzymać równowagi i upadł na kolana, przy okazji ocierając ręce o chropowatą powierzchnię kory rośliny drzewiastej. Jednakże nie dał po sobie znać, że coś poczuł. Zachowując resztki godności, wrócił do pracy, nie zważając na nikogo.
Wszelako jego mózg pracował teraz na zwiększonych obrotach. Nie miał wyjścia, musiał znaleźć jakiś sposób, by się stąd wydostać. Zaczął analizować sytuację, w której się znajdował. Szukał chociażby najmniejszego punktu zaczepienia, który ułatwiłby mu ucieczkę. Wiedział, że nie będzie mu łatwo, bo zamek był bardzo dobrze pilnowany... Jednak... W tym momencie coś przyszło mu do głowy.
"Pomysł szalony, ale może się udać..." – pomyślał Will i lekko uśmiechnął się do siebie. "Pora się stąd zmywać."

****

Ta noc dla obu rycerzy była ciężka. Obaj nadal przeżywali niedawne wydarzenia, które odbiły się na ich umysłach. Horace przez pół nocy kręcił się na swoim posłaniu w pokoju, wynajętym przez Michaela w gospodzie, do której przybyli wieczorną porą. Było to nie zbyt duże pomieszczenie, mieszczące jednak dwa łóżka. Na ciemnych ścianach wisiały stare obrazy, a przy drzwiach stała mała szafka. Młody czeladnik przewrócił się na drugą stronę i spojrzawszy na śpiącego towarzysza, sam w końcu po krótkim czasie zapadł w sen. Lecz Michael nie spał. Leżał tylko z zamkniętymi oczyma, by nie prowokować blondyna do jakiekolwiek rozmowy. Nie miał nastroju. Całą uwagę poświęcił na rozmyślaniu nad tym, co się wydarzyło. Nie potrafił zmrużyć oka. Nawet nie zauważył, gdy nastał ranek... 
W końcu przyszła pora obiadowa. Młodzieńcy czekali właśnie przy stoliku, aż kelnerka podejdzie do nich. Po kilku minutach zjawiła się córka gospodyni. Była to młoda, może osiemnastoletnia dziewczyna o dużych błękitnych oczach i burzy blond włosów, które łagodnie opadały falami na jej plecy. Jak zauważyli już poprzedniego dnia, z jej twarzy właściwie ani na moment nie znikał szeroki uśmiech. Lecz wbrew pozorom, kelnerka potrafiła sobie całkiem nieźle poradzić z pijanymi klientami.
– Que puis–je vous servir? – spytała po galijsku przyjaznym tonem. Spojrzała w oczekiwaniu na rycerzy.
– Jesteśmy Aralueńczykami – powiedział we wspólnej mowie Michael, uśmiechając się do dziewczyny.
Ta zarumieniła się delikatnie, jednak w następnej chwili przybrała profesjonalny wyraz twarzy. – W takim razie, w czym mogę służyć?
– Co poleca pani na obiad? – spytał grzecznie brunet.
– Nasz mistrz kuchni robi wyśmienite escargots – odparła, a widząc, że jeden z klientów podnosi niedbale rękę, aby przywołać dziewczynę do swojego stolika, kiwnęła głową na znak, by poczekał.
– Brzmi smakowicie! – zawołał Horace. – Ja chętnie wezmę!
Kelnerka przytaknęła i zapisawszy w małym notesie, wyciągniętym z kieszeni białego fartucha, zwróciła się do Michaela:
– A pan, co sobie życzy?
– Hmm... Wezmę może Poulet à la sauce, jeśli można.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Zechcą panowie, zamówić coś do picia?
– Dla mnie kieliszek wina, a dla towarzysza woda – powiedział Michael, a Horace tylko przytaknął.
Dziewczyna skłoniła się, po czym odeszła od ich stolika. Gdy była już na tyle daleko, by ich nie słyszeć, Horace zwrócił się do kompana:
– Mam nadzieję, że tym razem zapanujesz nad swoim zwierzakiem.
– Mógłbyś w końcu przestać? To tylko wiewiórka, nic takiego nie zrobi... – Mówiąc to, rycerz rozejrzał się po sali. Była dość wczesna pora, toteż jak na razie zeszło się niewielu gości. Mając pewność, że nikt go nie obserwuje, ostrożnie odpiął zamek torby, pozwalając swojej rudej przyjaciółce wyjrzeć na zewnątrz.
Ta wychyliła niepewnie główkę, jakby obawiając się jakiegoś niebezpieczeństwa. Zbadała swoimi dużymi oczyma czy nic jej nie zagraża i nieznacznie wysunęła się ze swojego tymczasowego transportu. Na jej widok Horace tylko ostentacyjnie odwrócił głowę, kierując swoje spojrzenie na krajobraz za oknem. Pogoda była dość pochmurna, jednak wysoka temperatura trzymała się właściwie cały czas. Gdyby nie obecność dość sporej rzeki w pobliżu, trudno byłoby tu przetrwać. Miało to jednak też nieco gorsze strony - do najbliższego mostu musieli jechać dodatkowe kilka kilometrów. Lecz jeśli chcieli dalej podążać obraną drogą, nie mieli wyjścia. Musieli wypełnić misję, która została im powierzona, a drobne niewygody zepchnąć w dalszy plan. W grę wchodziło dobro królestwa... 
Te rozmyślania przerwało blondynowi przybycie kelnerki, która postawiła na ich stoliku dwa talerze z gorącymi, parującymi potrawami.
– Dziękujemy – odparł z uśmiechem Michael. – Wygląda pysznie – dodał przyglądając się daniu. Świeżo upieczone części kurczaka, przybrały złocisty kolor, a delikatny, kremowy sos, idealnie komponował się z białym mięsem. Na talerzu nie zabrakło również małej porcji sałatki z warzyw.
– Życzę smacznego – odpowiedziała blondynka, nieznacznie się rumieniąc.
– Merci – powiedział Horace, dość kiepsko naśladując galijski akcent. Dziewczyna przeniosła na niego spojrzenie, w którym widać było lekkie rozbawienie.
– Co was sprowadza w te strony? – spytała. W pomieszczeniu było mało gości, więc błękitnooka postanowiła sobie zrobić małą przerwę na rozmowę z klientem.
– Razem z moim kuzynem udajemy się do naszego wuja. – Michael naprędce wymyślił jakąś historię, jednak wiedział, że nie zabrzmiała ona do końca wiarygodnie.
Mimo to, dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. Wiedziała, że zbytnia nachalność może odstraszyć klienta. A przecież nie chciała, aby przystojny, młody rycerz o zagranicznym akcencie wyjechał tak szybko. Zwłaszcza, że w jej małej wiosce nie mieszka zbyt dużo młodych mężczyzn. Chciała coś powiedzieć, lecz nagle usłyszała czyjś krzyk.
– Proszę tu podejść! – Była to niska, postawna kobieta w średnim wieku. Je twarz prawie poczerwieniała ze zniecierpliwienia, gdy podnosiła do góry rękę, aby kelnerka ją zauważyła.
– Już idę! – zawołała kelnerka, po czym zwróciła się jeszcze do Aralueńczków. – Muszę lecieć, bon appétit! 
Rycerze podziękowali z uśmiechem na ustach, obserwując, jak dziewczyna podchodzi do stolika naprzeciwko, by odebrać zamówienie. Michael widział, że lekkim krokiem przemierza pomieszczenie jakby unosiła się tuż nad ziemią. Kiedy brunet przyglądał się nowo poznanej blondynce, jego towarzysz zachwycał się zapachem swojego obiadu.
– Ciekawe, co to jest? Ładnie pachnie – westchnął z entuzjazmem, chwytając za widelec.
W tym momencie, na stół wskoczyła wiewiórka. Zwabiona zapachem, przydreptała bliżej talerza Horace'a. Nachyliła się nad potrawą i zaczęła ją obwąchiwać. Po kilku sekundach jednak uciekła z głośnym piskiem i wskoczyła zaskoczonemu Michaelowi do kieszeni tuniki.
– Yyy... co to miało być? – spytał zdezorientowany Horace. Nie rozumiał zachowania tego stworzenia. "Czyżby coś było nie tak z moim daniem? Wygląda normalnie..." – zastanawiał się. Potrawa, przygotowana z kruchego ciasta, trochę przypominała wyglądem walcowate babeczki. Na czubku każdej z nich, umieszczona została zielona masa z pietruszki. Horace nie wiedział, co znajduje się wewnątrz dania, ale z wierzchu wyglądało smacznie.
– Najwyraźniej naszej przyjaciółce nie spodobał się zapach escargots – uśmiechnął się Michael, gładząc wypukłą kieszeń, w której siedziała wiewiórka.
– Taa...bo ona się tam zna. Cały dzień je tylko robaki i orzechy – burknął ze złością, po czym wbił widelec w kawałek ciasta i wziął go do ust.
Brunet przyglądał się temu z wyczekiwaniem. Nawet jego rude zwierzątko wychyliło łepek. Horace tymczasem skosztował dania. Z początku miało niezły, słodkawy smak, jednak wnętrze zdawało się dziwnie obślizgłe.. Jakby to były...
– Tfu! – Czeladnik wypluł kęs z powrotem na talerz. – To smakuje jak ślimaki!
– Bo to są ślimaki – odparł ze spokojem Michael i zabrał się za swoje danie. Z trudem powstrzymywał się przed wybuchnięciem ze śmiechu.
Mina jego towarzysza była nie do opisania. Chłopak w jednej chwili pozieleniał na twarzy, a jego źrenice gwałtownie się rozszerzyły. Przyłożył dłoń do ust i szybko wstał, po czym wybiegł na zewnątrz.
– Jak widać, jednak coś tam się znasz, nie? – mruknął wesoło Michael, a wiewiórka jakby zadowolona z siebie, odpowiedziała piskiem, następnie ku zaskoczeniu swojego pana, wyskoczyła z jego kieszeni i pobiegła za Horace'm. Brunet przez moment zastanawiał się, czy podążyć za nimi, lecz w końcu wzruszył jedynie ramionami i powrócił do jedzenia.
Sam nie miał żadnych powodów do narzekania. Jego kurczak był bardzo dobrze upieczony, a kremowy sos dodatkowo podkreślał delikatną konsystencję potrawy. Wino również nie było byle jakie. Młodzieniec musiał przyznać, że pomimo wielu wad, Galijczycy jak nikt znali się na produkcji rubinowego trunku.
– Twój kuzyn już poszedł? – Nagle usłyszał łagodny głos kelnerki. Dziewczyna przechodząc obok jego stolika, zatrzymała się, widząc, iż był sam. Nie chciała, aby pomyślał, że się narzuca, ale jeśli gość czegoś potrzebował, ona musi - jako kelnerka - służyć pomocą, prawda? I to nie ma nic wspólnego z tym, iż przybysz posiadał wyjątkowo ładne oczy, nie mówiąc o uśmiechu…
– Nie, myślę, że zaraz wróci... – odpowiedział Michael, spoglądając przez okno na oddalającego się w kierunku rzeki przyjaciela. Nie był do końca pewien zamiarów rycerskiego czeladnika. Zauważył również biegnące za blondynem rude zwierzątko. Uśmiechnął się pod nosem, po czym ponownie przeniósł wzrok na niebieskooką. Na jej twarzy gościł uroczy uśmiech. Jednak po chwili dziewczyna lekko opuściła wzrok, a rycerz był niemalże pewien, iż zauważył lekko zarumienione policzki.
– Jeżeli nie jesteś teraz zajęta, może się przysiądziesz...? – zaproponował w końcu. Nie był pewien, co czynić w takiej sytuacji.
– Nie wiem, czy mi wypada... jestem w pracy, mój szef nie będzie zadowolony – odparła z zakłopotaniem.
– W porządku, nie chcę, byś miała przeze mnie kłopoty. – Uśmiechnął się, a blondynka odwzajemniła gest. Po chwili usłyszała głośne wołanie karczmarza, który nie wyglądał na zadowolonego.
– Przepraszam, muszę iść. Życzysz sobie czegoś jeszcze? – spytała, lecz słysząc odmowę, kiwnęła głową i szybkim krokiem podeszła do baru.
Następnych kilka minut minęło rycerzowi w względnej ciszy. Kiedy młodzieniec brał do ust ostatni kęs, powrócił Horace. Jego włosy były nieco mokre, a twarz nienaturalnie blada.
– Wszystko gra? – spytał, gdy czeladnik opadł zmęczony na swoje krzesło. Ten spojrzał na niego jakby miał zabić wzrokiem.
Po chwili, na ramieniu chłopaka pojawiła się wiewiórka, piszcząc radośnie. Wyglądała na zadowoloną,  jak gdyby zjadła miskę orzechów.
– Odejdź ode mnie, ty mały potworze! – warknął ze złością Horace, próbując ją zgonić. Lecz ta nic sobie nie robiąc z pogróżek blondyna, weszła mu na głowę.
– No złaź! – Chłopak denerwował się coraz bardziej. Uniósł rękę, by pozbyć się intruza. Szczerze mówiąc, najchętniej wrzuciłby to wredne, rude stworzenie do miski z gorącymi escargots... Michael w końcu zlitował się nad przyjacielem i wyciągnął rękę przed siebie, a wtedy wiewiórka skoczyła na nią, przy okazji wbijając małe pazurki w skórę na głowie Horace'a.
– Uduszę to stworzenie! – mruknął tylko naburmuszony czeladnik. Spoglądał na gryzonia z chęcią mordu w oczach.
Brunet uśmiechnął się lekko na widok obrażonego towarzysza. Przysunął bliżej niego szklankę z wodą, aby się uspokoił, następnie spojrzał na krajobraz. Wiedział, że czeka ich długa wędrówka. Choć tym razem wolałby, aby obyło się bez przykrych niespodzianek. "Niedługo musimy wyruszać" – westchnął w myślach.
Jakby na potwierdzenie jego myśli, Horace mruknął:
– Długo jeszcze będziemy tu siedzieć...?

****

W niedużej jaskini na odległym płaskowyżu, dwaj zwiadowcy prowadzili właśnie poważną rozmowę. Trwała już jakiś czas, lecz obaj wiedzieli, iż muszą wszystko dopracować.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – spytał Halt, nie pierwszy już raz tego dnia.
– Na sto procent – zapewnił Gilan. – To jest najlepszy pomysł, na jaki do tej pory wpadliśmy. – Wiedział, że to nie spodoba się starszemu zwiadowcy, lecz musiał to zrobić. Nie było innego wyjścia.
– Pamiętaj, miej oczy i uszy otwarte. Zachowuj się naturalnie. No, w miarę naturalnie – prychnął jego były mentor. Nie był zadowolony, że jego uczeń chce zrobić coś takiego. Miał świadomość, że to było bardzo ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Sam nie był pewny, czy zniósłby utratę drugiego ucznia. "Nie! Nie może tak myśleć" Skarcił siebie w duchu. ,,Jeśli zastanawiasz się czy przegrasz, przegrasz na pewno" Nieraz powtarzał to Willowi, a teraz sam musiał się do tego zastosować. – I jeszcze jedno...
– Wiem, Halt. Obiecuję, że zrobię wszystko, byś się na mnie nie zawiódł – przerwał mu Gilan, po czym dodał z uśmiechem. – Coś tam jednak zapamiętałem z tych pięciu lat szkolenia.
– W to nie wątpię. Nie po to męczyłem się z tobą przez tyle czasu, byś teraz wszystko zapomniał – burknął.
Jego towarzysz tylko uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że te docinki nie mają na celu obrażenia adresata. Zresztą, Gilan sam chętnie odpowiadał podobnie.
– To zaraz... Nóż się trzyma za to takie, co nie jest ostre, nie? – zapytał młodzieniec ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy. Jednak, pomimo jego usilnych starań, po kilku sekundach kąciki jego ust uniosły się nieco. Halt przewrócił oczyma.
Po chwili wyczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Obrócił głowę, by spojrzeć w czarne oczy Blaze'a.
Nie podoba mi się to.
Gilan wstał i podszedł do konika, po czym pogłaskał go po grzywie.
– Nic mi nie będzie – zapewnił wesołym głosem i zwrócił się do starszego zwiadowcy. – Do zobaczenia, Halt.

****

To było niewielkie, zatęchłe pomieszczenie, gdzie wilgotne ściany zaczynała pokrywać warstwa mchu. Nie znajdowało się tu właściwie nic godnego uwagi - kilka mioteł, jakieś wiadro oraz cała sterta brudnych szmat. Pokój oświetlało jedynie małe okienko, przez które światło wpadało słabym promieniem. Nagle rozległy się odgłosy otwierania zardzewiałych drzwi, a następnie do środka wszedł, a właściwie został wepchnięty przez strażnika, młody chłopak.
– I jak wrócę, wszystko ma lśnić! – zawołał do niego jasnowłosy mężczyzna o krzywo podciętych końcówkach włosów, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami. 
Will rozejrzał się po pomieszczeniu i od razu wyczuł stęchliznę w powietrzu. Podszedł do okna, by zaczerpnąć w miarę świeżego powietrza. Niebo przysłoniły szare chmury, z których lał się deszcz. Chłopak poczuł na swojej twarzy zimny powiew wiatru. Przez chwilę miał wrażenie, że pośród szumu wichru słyszy odgłosy kamiennych fletni... "Ciekawe, gdzie są teraz Halt i Gilan..." – pomyślał chłopak, przypominając sobie chwile, kiedy razem tropili kalkary.
Na myśl o swoich przyjaciołach, poczuł ukłucie w sercu. Tak bardzo za nimi tęsknił. Choć nie był pewny, czy potrafiłby im spojrzeć teraz w twarz, to ostatnie wydarzenia uświadomiły mu, że nie może bezczynnie czekać, aż Morgarath go zabije. Poczuł, jak na nowo wzbiera się w nim siła i chęć walki. "Gdyby tylko znalazła się sytuacja..." – myślał, jednak niespodziewanie jego uwagę zwrócił charakterystyczny odgłos, pochodzący z sali wejściowej zamku.
Bezszelestnie podszedł do drzwi, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Usłyszał głosy strażników, pośród których istniało poruszenie. Po chwili do jego uszu doszło nieprzyjemne skrzypienie drzwi wejściowych. A następnie kroki. Wiedział, że to nie mogła być kobieta. Odgłosy te były mocniejsze, cięższe. Zanim jednak zdołał się nad tym zastanowić, usłyszał czyjś stanowczy głos. Jego posiadacz musiał być przyzwyczajony do wydawania poleceń.
– Ej, wy dwaj! Zaprowadzić tego tu do pana!
Potem rozległy się szybkie kroki, jakby ktoś pośpiesznie oddalał się od pokoju, w którym znajdował się Will. Chłopak wiedział, że to strażnik, który miał za zadanie go pilnować, został przydzielony do odprowadzenia tajemniczego gościa. Zwiadowca nie słyszał też charakterystycznego szczęku zamka w drzwiach. Oznaczało to, że prawdopodobnie nikt nie znajdował się teraz w sali wyjściowej, a drzwi pozostawały otwarte.
W tym momencie zaświtało mu w głowie. Jeśli nikt go nie pilnował, on miał wolną drogę do ucieczki.
W jednym momencie podjął decyzję. Teraz albo nigdy!
Przyległ na chwilę do ściany, by upewnić się, czy na pewno nikogo nie ma na korytarzu. Następnie złapał za klamkę i najciszej jak mógł, zaczął otwierać drzwi. Przegryzł wargę, gdy zardzewiałe zawiasy przypomniały o swoim istnieniu. Modląc się w duchu, by nikt go nie usłyszał, prześlizgnął się przez wąską szparę. Zaraz potem szybko ukrył się za filarem. Zastygł w miejscu, czekając na jakikolwiek dźwięk, świadczący, iż ktoś się zbliża. Na szczęście nic takiego nie słyszał. Przywarł do ściany i powoli, prawie, że bezszelestnie przesuwał się w stronę drzwi. Przemieszczał się w miarę szybko, stawiając automatycznie całe stopy na podłodze. W jego myślach pojawiła się jakaś myśl, jednak chłopak początkowo nie wiedział, z czym ją skojarzyć. Przypomniał sobie tajemniczego gościa, który przybył do Morgaratha.
Ciekawiło go, kim był ów przybysz. Przez ten okres, który spędził w tym miejscu, mało kto przyjeżdżał do zamku. Lecz wiedział, że musi jak najszybciej się stąd wydostać, zanim strażnicy zorientują się, że ich więzień uciekł.Wyrzucił więc tymczasowo tajemniczą postać z głowy i skupił się na swoim zadaniu. Jeszcze parę kroków i będzie przy drzwiach. Tylko, co dalej? Nie może tak po prostu podejść do bramy i zapukać, by go wypuścili. Jedynym wyjściem było przejście ponad murem. Wiedział, że byłby do tego zdolny. Tylko jak ominąć strażników pilnujących bramy? Z wcześniejszych obserwacji wywnioskował, że jeden stróż patroluje plac, co trzy minuty.
Od ostatniego patrolu minęło już trochę czasu, więc Will na wszelki wypadek postanowił poczekać, aż strażnik przejdzie kolejny raz. Przylgnął do drzwi i nasłuchiwał. Po chwili rozległy się ciche odgłosy powarkiwania i uderzania ciężkimi stopami o martwą glebę. Gdy znowu ucichły, zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wypuścił więc spokojnie powietrze, oczyszczając umysł. Następnie, starając się nie wydać żadnego dźwięku, ruszył dalej.
Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Ciemne chmury nadal pokrywały nieboskłon, lecz ulewa ustała. Zaczerpnął tchu dla dodania sobie otuchy. Zawsze lubił zapach świeżego powietrza po deszczu, jednak w tym miejscu, nawet on zdawał się być jakby martwy. Teraz pozostawało tylko jedno pytanie pytanie:
"Co dalej?"

****

Było deszczowe popołudnie, gdy do zamku zbliżała się tajemnicza postać. Ubrana w szary płaszcz, podobny do tych, które nosili mężczyźni na północnych obrzeżach królestwa. U boku, pod materiałem, wisiał miecz, schowany w skórzanej pochwie. Przybysz szedł dumnie, rozglądając się uważnie po otaczającym go terenie. Kierował swoje kroki w stronę górującego nad urwiskiem zamczyska. Z każdą kolejną chwilą był coraz bliżej. W końcu dotarł pod drewnianą bramę, na której u góry widniał herb czarnego pana. Wysunął rękę spod płaszcza i kilkakrotnie dość mocno uderzył w drewno. Wiedział, że przy takiej pogodzie zwykłe pukanie na nic się nie zda. Przez moment nic się nie stało, jednak po chwili rozległy się głuche kroki i dźwięk otwierania zasuwy w drewnianym okienku na drzwiach.
– Czego?! – zawołał strażnik, niezbyt zadowolony z konieczności wyjścia na deszcz.
– Chcę się widzieć z waszym panem! – odparł stanowczo nieznajomy. Na jego twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia. Nie miał ochoty stać tu przez całą wieczność.
– Ktoś ty? – spytał krótko stróż, zgodnie ze znaną wszystkim formułką. Niekiedy była ona rzecz jasna wypowiadana z większą galanterią, jednak czego spodziewać się po zwykłych opryszkach?
– Nazywam się Gladiel Duran i lepiej wpuść mnie, bo inaczej twoja buźka zmieni swój dotychczasowy wygląd – warknął.
Strażnik przez chwile przyglądał się mu, lecz potem szybko zasunął małe okienko i wykrzyknął coś, co brzmiało mniej więcej jak "Otworzyć bramę!".
Następnie, wejście rozsunęło się, ukazując zamkowy plac i ciemnoszare mury. Nieznajomy podążył za poddanym władcy. Ten poprowadził go przez zewnętrzny dziedziniec aż do wielkich, potężnych drzwi. Strażnik uchylił je z niemałym trudem, po czym zaprosił gościa do środka.
Mężczyzna zobaczył ogromny korytarz, gdzie tuż przy suficie można było zauważyć ślady pleśni, a niżej - brudu. Wzdłuż przejścia, po obu stronach, znajdowało się kilka żelaznych drzwi. Gadiel nie chciał nawet myśleć, co może się za nimi znajdować. Przez moment miał nawet dziwne wrażenie, że usłyszał zza jednych jakieś krzyki i jęki. Zauważył również jasnowłosego mężczyznę, który stał przed innymi drzwiami. Ubrany był tak samo jak strażnik, który go tu wpuścił i ze znużeniem opierał się o ścianę. Kilka metrów od niego stał jeden z wargalów Morgaratha. Rozglądał się dokoła niezbyt przytomnym wzrokiem, jak gdyby czegoś szukał.
– Ej, wy dwaj! – krzyknął strażnik, który przyprowadził gościa. – Zaprowadzić tego tu do pana!
Po chwili Duran szedł za dwoma podwładnymi byłego barona Gorlanu, mimowolnie zerkając na otoczenie wokół.
Zamek nie sprawiał wrażenia gościnnego. Wszystko miało tu szaro-czarne barwy. Nudną monotonię od czasu do czasu urozmaicał tylko mech porastający bardziej zaniedbane fragmenty ścian. Idąc wzdłuż korytarza, nie raz zostali opryskani przez krople deszczu, wpadające do środka przez nieoszklone okna. Przechodzili właśnie obok kolejnych drzwi. Wyglądały inaczej niż do tej pory. Wisiały na nich zardzewiałe łańcuchy. Gladiel zauważył, iż były zamknięte na kłódkę. "Zapewne wejście do lochów.." – pomyślał. – "Ciekawe, czy tu..."
Nie dokończył swojej myśli, gdyż w tym momencie, prowadzący go strażnicy zatrzymali się przed wysokimi drzwiami ze zdobioną, mosiężną klamką. Ludzki podwładny nakazał im zostać przed wejściem, a sam zapukał i po uzyskaniu pozwolenia wszedł do sali. Po chwili pojawił się ponownie i spojrzał na gościa.
– Pan cię przyjmie – odparł krótko i otworzył szerzej drzwi.
Wysoki mężczyzna skinął tylko głową i wszedł do środka. Znalazł się w dość dużej, aczkolwiek bardzo pustej sali. Najważniejszym elementem wyposażenia było wysokie krzesło, stylizowane na tron, nad którym wisiał herb władcy - biały, przyczajony lis na czarnym tle.
Niedaleko stał blondyn w tradycyjnym ubraniu strażnika i założonymi za plecy rękoma, podejrzliwie badał przybysza. Duran zauważył, iż momentami jego źrenice dziwnie drgają. Długo nie utrzymywał na nim wzroku, gdyż przyciągnął go Morgarath, który znajdował się przy oknie, odwrócony tyłem do Gladiela.
Gość odchrząknął cicho, chcąc zwrócić na siebie uwagę pana zamku.
– Czego tu szukasz? – spytał były baron Gorlanu zimnym głosem, nie ruszając się z miejsca.
– Jaśnie panie – zaczął Gladiel z przesadnym ukłonem. – Chciałbym spytać czy nie znalazłoby się dla mnie miejsce wśród szeregów armii wielmożnego pana.
– Dlaczego miałbym się zgodzić?
– Szanowny panie, wiem, że nie mogę równać się z waszą wysokością, jednakże zakładam, że każdy miecz się przyda. A mój miecz zdołał już poczynić lekkie spustoszenie wśród oddziałów lenna Greenfield...
– Tak? – Głos czarnego pana nadal nie wyrażał żadnych uczuć. – Wydajesz się zbyt pewny siebie... Jak się nazywasz?
– Gladiel Duran, wielmożny panie – rzekł mężczyzna, kłaniając się ponownie.
Dopiero w tym momencie, czarny pan odwrócił się i zlustrował gościa wzrokiem. Miał przed sobą młodzieńca, który mógł mieć nie więcej niż 25 lat. Z jego postawy emanowała pewna godność, a także lekka arogancja - cechy typowe dla hersztów zbójeckich band. Broń także nie była byle jaka - miecz wyglądał na bardzo porządny. Morgarath miał wrażenie, że przybysz ukradł go komuś wysoko postawionemu. Ogółem, zarozumiały młokos, który całkiem nieźle poradził sobie w zbójeckim świecie...
Musiał przyznać, że ktoś taki przydałby się w szeregach jego armii. Młody mężczyzna, silny, radzący sobie w każdej sytuacji... "Ten chłopak ma w sobie potencjał" – pomyślał. Przeczuwał, że w przyszłości, przy odpowiednim wyszkoleniu, mógłby okazać się doskonałym sprzymierzeńcem. Rzecz jasna, nie miał zamiaru mu tego okazywać.
– Za co konkretnie cię wygnali..? – spytał bez owijania w bawełnę.
Przybysz nieco się zmieszał.
– Nic szczególnego... parę grabieży, napaści... zmniejszyłem również nieco liczebność tamtejszego oddziału wojska... To nie było takie trudne. Byli nieudolni – dodał z arogancją z głosie, dając wyraz tego, jak cenił sobie armię króla.
W tym momencie za drzwiami dało się słyszeć jakieś hałasy. Po kilku sekundach do sali bez pukania wpadło kilku strażników.
– Panie! Zwiadowca uciekł!
Na twarzy Morgaratha pojawił się gniew.
– Nieudacznicy! Nie potraficie nawet upilnować jednego dzieciaka! Macie go złapać, bo skrócę was o głowę! – warknął i pomaszerował szybkim krokiem w stronę drzwi, jednak po chwili zatrzymał się. – Seward, zajmij się naszym gościem i pokaż mu jego posłanie – dodał zimnym głosem, po czym wyszedł. 
"Co? Will uciekł? Nie zrobiłby tego, gdyby list Morgaratha mówił prawdę... Czyli niepotrzebnie się obawialiśmy… Jak mogłem w niego zwątpić..." – pomyślał Gladiel, nam lepiej znany jako Gilan.
Wiedział, że w tej sytuacji, jego dalsze przebywanie na zamku było raczej bezcelowe, lecz chciał mieć pewność, iż Will się wydostał. Gdyby tylko mógł, pobiegłby zobaczyć, co się dzieje, jednakże zdawał sobie sprawę, że jego uwaga powinna teraz skierować się ku słudze czarnego pana, który miał mu pokazać jego lokum. Zatem przeniósł wzrok na strażnika, stającego do tej pory w tym samym miejscu. Miał wrażenie, że już go kiedyś widział, jednak nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Po chwili rozjaśniło mu się w głowie.
Seward, jak nazwał go dawny baron Gorlanu, był tym samym sługą, którego Gilan spotkał podczas swojego zwiadu. Miał ochotę wybuchnąć śmiechem, wspominając jego kłótnię z samym sobą. Tymczasem, strażnik z groźnym wyrazem twarzy, przynajmniej starał się, aby taki był, podszedł do drzwi i krzyknął do Gilana:
- No, chodź, nie mam całego dnia! – Następnie jego wyraz twarzy nieco się zmienił i rozpoczęła się "rozmowa" z samym sobą.
- Przestań się tak drzeć, nikt tu nie jest głuchy.
- Zamknij się, co? Nikt cię o zdanie nie pytał! – dodał i wyszedł z sali.
Gilan podążył za nim, mając ochotę przejechać dłonią po twarzy. "Gdzie ja trafiłem?"

****

Will przebiegł szybko przez niewielki plac, raz po raz ukrywając się w cieniu rzucanym przez mury i wieżyczki. Zatrzymał się dopiero pod samą kamienną ścianą. Spojrzał w górę. Kamienie, z których zbudowano zewnętrzny mur, były wygładzone przez częste deszcze. Dzisiejsza mżawka sprawiła tylko, że stały się dodatkowo bardziej śliskie. Cóż, wspinaczka nie zapowiadała się łatwo.
Lecz nie było innego wyjścia, jeśli chciał się wydostać z tego miejsca. Wyciągnął ręce do góry i chwyciwszy się za niewielkie zgłębienia, zaczął się wspinać. Każdy krok był przemyślany i ostrożny. Mimo, iż chciał już znaleźć się po drugiej stronie, wiedział, że zbytni pośpiech może go tylko zgubić.
"Trzy z czterech, trzy z czterech" – powtarzał w myślach zasadę tak, jak to robił w tę pamiętną noc, kiedy wspinał się do gabinetu barona Aralda po tajemniczą kartkę. 
Owy dzień odmienił całe jego życie. I choć wtedy miał wątpliwości, to dziś nie żałował, że zdecydował się odkryć, co było napisane na tej wiadomości. Nie żałował też, że przyznał się do winy, gotów na przyjęcie kary. Kiedy teraz o tym myślał, miał wrażenie, że było to całe wieki temu. Cały czas starał się nie poślizgnąć na mokrym i gładkim od deszczu murze. W pewnym momencie był niemalże pewny, iż spadnie, gdyż prawa noga straciła punkt oporu, jednak szybko udało mu się znaleźć kolejne zgłębienie. Znajdował się już całkiem wysoko, ponad cztery metry nad ziemią. Tak na oko, do samej góry pozostało mu mniej niż połowa, może 3 metry. Nagle usłyszał czyjś alarmujący krzyk, którego sens zmroził mu krew w żyłach.
- Tutaj, szybko! On jest na murze!
Poczuł, jak dreszcz przechodzi mu po całym ciele. Zaraz go złapią, a znając pana zamku, kara będzie wyjątkowo okrutna... Zapewne, gdyby miał więcej czasu, to zdałby sobie sprawę, że zbytni pośpiech nie pomoże, jednak kiedy przyszło mu podjąć decyzję tak nagle, nie było czasu na kumulowanie plusów i minusów. Starając się, jak najszybciej dotrzeć na górę, coraz mniej uważnie stawiał kolejne kroki. W pewnym momencie poślizgnął się i przez kilka strasznych sekund wisiał tylko na jednej ręce. Jednak udało mu się opanować. Chwyciwszy się ściany, wspinał się dalej ku górze. Cały czas słyszał podniesione głosy i wiedział, że za chwilę strażnicy ściągną go na ziemię. Raptownie usłyszał dziwny dźwięk, a potem zobaczył, jak w miejsce - niebezpiecznie blisko niego - uderza włócznia, zakończona bardzo ostrym metalem. Z bijącym jak młot sercem, Will przyspieszył jeszcze bardziej. Niemalże jednym susem pokonał ostatnie półtora metra i znalazł się na górze. Normalnie, zatrzymałby się tam, by zaczerpnąć oddech i rozejrzeć się. Jednak teraz nie było na to czasu. Wiedział, że jak odpocznie, wystawi się i automatycznie stanie się łatwym celem dla włóczni.
Kucnął i obróciwszy się, wypuścił nogi w dół tak, że teraz wisiał jedynie na rękach. Następnie zaczepił palcami stóp o skalną ścianę i zaczął pośpiesznie schodzić w dół. Będąc w połowie drogi, postanowił zaryzykować i skoczyć. Jego stopy uderzyły ciężko o ziemię, a on sam upadł na kolana. Skrzywił się, czując ból w lekko zdartych kolanach.
"To jednak nie był dobry pomysł" – pomyślał, wstając powoli. W pewnym momencie poczuł dość ostry ból w kostce, lecz nie zważał na to. Wiedział, że to jego jedyna szansa.
Słysząc, jak ludzie Morgaratha dobiegli do bramy i próbują ją otworzyć, pobiegł przed siebie, gorączkowo rozglądając się po okolicy. Niestety, jak na złość nie widział w pobliżu żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę. Mógł tylko biec wzdłuż płaskowyżu lub skoczyć w przepaść. Lecz druga opcja nie wchodziła w grę. Mimowolnie przypomniały mu się słowa przyjaciela. ,,Skacz do przepaści. Tak będzie prościej i schludniej". Jednak wtedy Gilan nie wspominał o chordzie wargalów. Will biegł więc dalej, nie zważając na pulsujący ból w kostce. 
Usłyszał za sobą skrzypienie otwieranej bramy. Po kilku chwilach do jego uszu doszły też nawoływania ścigających go ludzi Morgaratha. Odwrócił głowę, by zobaczyć, jak kilkunastu strażników podąża za nim. Mimo, iż robił wszystko, co w jego mocy, to nie mógł zwiększyć dystansu między nimi. Wycieńczenie organizmu, żmudna praca, a teraz jeszcze skręcona kostka, spowodowały, iż stracił sprawność fizyczną, którą posiadał dzięki treningom Halta. Zmęczenie coraz bardziej dawało mu się we znaki, przez co chłopak tracił koncentrację. Obejrzał się raz jeszcze, by sprawdzić odległość od pogoni. Oddział był coraz bliżej. Zdesperowany chłopak przyspieszył jeszcze bardziej, przez co nie zauważył na swojej drodze wystającego z ziemi korzenia martwej rośliny. Will z cichym okrzykiem upadł na podłoże i nie zdążywszy nawet pomyśleć o zabezpieczeniu się rękoma, uderzył przerażająco mocno głową o pobliską skałę. Z początku poczuł tylko ogromny ból, jednak po chwili zniknął on, bo chłopakowi zaczęło się robić ciemno przed oczyma. Kilka sekund później leżał już na ziemi nieprzytomny.
Strażnicy, którzy ścigali Willa, teraz zgromadzili się wokół nieruchomej postaci, jakby zastanawiając się, co zrobić. Jeden z nich nogą przewrócił zwiadowcę na plecy. Chłopak nie ruszał się. Z rany na skroni spłynęła po policzku stróżka krwi. Jeden z ludzkich poddanych Morgaratha rozkazał wargalowi, aby ten podniósł zbiega, w celu zaniesienia go do zamku. Stwór niezgrabnym krokiem podszedł do Willa, podniósł go i przerzucił bezwładne ciało przez ramię. Zaraz potem cała grupka ruszyła z powrotem w stronę mrocznej siedziby czarnego pana.