sobota, 20 lutego 2016

Rozdział VIII


Zerwał się chłodny wiatr. Michael okrył się mocniej płaszczem, mając nadzieję, że to choć trochę ochroni go przed zimnem. Jechali już od paru godzin, nie chcąc tracić czasu, który jest im potrzebny. W końcu musieli wykonać zadanie i uratować porwaną księżniczkę, a za nimi dopiero niecała połowa drogi.
W tym momencie poczuł małe poruszenie w kieszeni płaszcza i uśmiechnął się, przypominając sobie o jego małej towarzyszce.  Trzymając wodze jedną ręką, drugą pogłaskał śpiącą wiewiórkę, która nie opuszczała go od samego początku. Nie wiedzieć czemu, dotyk jej niewiarygodnie miękkiego futerka zawsze go uspokajał. Czasem nawet potrafił wyczuć pod palcami maleńkie bijące serce. Uśmiechając się w duchu, wyciągnął ostrożnie rękę, by nie obudzić zwierzaka i skupił wzrok na drodze.
– Głodny jestem – jęknął nagle Horace, zwracając na siebie uwagę Michaela.
– A kiedy nie jesteś, co? – zaśmiał się ciemnowłosy rycerz, który w czasie podróży zdążył już poznać upodobania swojego młodszego towarzysza. – Nie martw się, zaraz coś zjemy.
Młodzieniec uśmiechnął się do niego z zadowoleniem. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć jakąś kąśliwą uwagą, ale zrezygnował z tego pomysłu. Nigdy nie był dobry w słowach, więc wolał kierować się instynktem i umiejętnościami, a myślenie zostawić tym, którzy się na tym znają.
Niedawno wjechali do miasteczka, w którym odbywał się cotygodniowy targ. Kupcy zjeżdżali się z sąsiednich lenn, chcąc zaprezentować swoje dobra. W miarę jak zbliżali się do głównego placu, liczba ludzi na ulicach stale się zwiększała. W pewnym momencie aż ciężko było między nimi przejechać. Zgodnie uznali, że lepiej będzie zostawić wierzchowce gdzieś na uboczu lub w stajni przy gospodzie, a pieszo udać się na targ. Lecz z powodu braku miejsc w pobliskich tawernach, młodzieńcy zmuszeni byli cofnąć się prawie do granic miasteczka.
Przywiązali wierzchowce do pobliskiego drzewa, starając się ukryć je za gęstymi krzewami, po czym wrócili do centrum. Mieli szczęście, że cechował ich dość wysoki wzrost, bo w takim tłumie nietrudno było się zgubić.
Tymczasem wiewiórka zaciekawiona odgłosami z otoczenia, wyszła ze swojej dotychczasowej kryjówki i wdrapawszy się po płaszczu Michaela, usiadła na jego ramieniu. Z tej wysokości mogła spokojnie widzieć całe morze głów. Najwięcej ludzi tłoczyło się przy straganie jakiegoś bogatego kupca, który sprzedawał piękne i drogie tkaniny oraz cenne przyprawy ze wschodu. Tuż obok pewien pasterz trzymał w zagrodzie kilkanaście sztuk owiec. Wszystkie beczały głośno, co jednak nie było zbytnio słyszane wśród ogólnego gwaru i zgiełku. Dalej znajdowały się też kramy z ziołami, solonym mięsem lub całymi koszami żywych ślimaków, które, jak już zdążył się przekonać Horace, ukrywały się w Galii pod urokliwą nazwą escargots. Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Nigdy więcej nie zje czegoś, nie wiedząc, co to jest.
Rozejrzał się wokół, z zainteresowaniem​ przyglądając się straganom i kupieckiemu życiu. Starsza kobieta siedziała na ziemi, a na płachcie materiału przed nią leżało mnóstwo pęczków ziół. Ona sama wyglądała na taką, która całe swoje życie spędzała chodząc po lesie i zbierając korzonki. Jej strój był brudny, a miejscami zaczepiły się o niego suche liście lub niewielkie gałązki. Nieco dalej, dwie kobiety w średnim wieku, ubrane w barwione na niebiesko i czerwono samodziałowe suknie, przyglądały się wystawionemu arrasowi z kwiatowym wzorem, dość popularnym w tych rejonach. Kupiec zachwalał głośno swój towar, starając się przekrzyczeć tłum.
Po drugiej stronie rynku pewien rybałt prezentował galijskie, skoczne pieśni. Kilkoro ludzi przystanęło obok i włączyło się podczas refrenu. Po dłuższym wsłuchaniu się, Horace skojarzył melodię. Kiedyś słyszał aralueńską wersję przyśpiewki na Święcie Plonów. Nieświadomie, zaczął ją nucić pod nosem. Opowiadała o pasterce, której owieczka uciekła do lasu, a także o pastuszku, który pomagał w poszukiwaniach.
Skupiając swoją uwagę na melodię, nawet nie zauważył, kiedy zatrzymali się przed prowizorycznym straganem staruszki, oferującej młodzieńcom dorodne owoce. Michael przywitał się z uśmiechem, wymienił między kobietą parę zdań, po czym poprosił o parę czerwonych jabłek.
Nagle po całym placu rozległ się huk głośniejszy od zwyczajnego zgiełku, który spowodował, że wiewiórka, do tej pory siedząca na ramieniu bruneta, skoczyła na nic niespodziewające​go się Horace'a. Ten z zaskoczenia cofnął się o krok i nie zauważając drewnianej skrzynki, upadł do tyłu, przy okazji przewracając kosze z jabłkami, które ustawione były jeden pod drugim.
Owoce poturlały się po ziemi, a kilkoro nic nie przypuszczających przechodniów stanęło na nie i również się przewróciło. Jeden mężczyzna chwycił się odruchowo wiszącej na straganie tkaniny, przez co zachwiał delikatną konstrukcją, która upadła na ziemię. Sąsiednie stragany, wykonane ze słabej jakości, drewna również zaczęły się przewracać, zupełnie jak domino. Jedna belka uderzyła w niewielki podest, przez co leżący na nim kosz ze ślimakami wzbił się w powietrze, lądując na głowie nieszczęsnego rycerskiego czeladnika. Ten, wciąż oszołomiony, zdjął z siebie pleciony przedmiot i zauważył, siedzącą przed nim wiewiórkę, przyglądającą się chłopakowi z lekko przekrzywioną główką.
– Ty mały potworze! – krzyknął Horace i chwycił pierwsze lepsze jabłko, żeby rzucić nim w rude stworzonko. Jednak w tym momencie otrzymał od kogoś mocny cios czymś niezbyt twardym w głowę.
 Odwrócił się zamroczony i stwierdził, że za nim stoi wściekła właścicielka straganu z bagietką w ręce. Mówiła coś szybko po gallijsku, a chłopak miał dziwne wrażenie, że to niezbyt cenzuralne słowa. Lecz zanim kobieta ponowiła próbę ukarania czeladnika, wtrącił się Michael, mówiąc skruszonym głosem. Następnie podszedł do Horace'a i mając nieodparte wrażenie, że ostatnio prześladował go wyjątkowy pech.
– Co jej powiedziałeś?
– Przeprosiłem za całe to zamieszanie i wytłumaczyłem, że to był wypadek – odparł, sięgając po leżący na ziemi kosz. – Ale muszę przyznać, że nieźle narozrabiałeś – dodał z uśmiechem.
– To wszystko wina tego piekielnego gryzonia! – Horace pokazał palcem na wiewiórkę, która usadowiła się w swoim ulubionym miejscu na ramieniu ciemnowłosego rycerza.
– O czym ty mówisz? – zapytał Michael, głaszcząc zwierzę po głowie.
– Zaatakowała mnie! Znowu! – poskarżył się chłopak. – To zwierzę robi wszystko, żeby się mnie pozbyć!
– Nie przesadzasz, Horace? Ona się tylko wystraszyła huku. Poza tym to tylko małe zwierzę. Dlaczego chciałoby się ciebie "pozbyć", jak to ująłeś?
Czeladnik mruknął tylko pod nosem i spojrzał z wściekłością na rude zwierzątko.
– No nic, chodź Horace, pomożemy przy sprzątaniu. – Starszy z Aralueńczyków podszedł do kobiety sprzedającej jabłka i podniósł przewrócony stolik. Po chwili odwrócił się w stronę młodszego towarzysza, który stał obok z nieco niepewną miną. – Co tak stoisz jak słup soli? Nabroiłeś to napraw! – zaśmiał się.
Chłopak westchnął i przyłączył się do sprzątania. Czuł na sobie spojrzenia przechodniów, lecz starał się je ignorować. Zapewne teraz wszyscy byli wobec niego wrogo nastawieni. A wszystko przez małego potwora. Porządkowanie zajęło im co najmniej pół godziny. Na szczęście większość osób przebywających w pobliżu, przyłączyła się i niedługo później kramy ustawione były na nowo. Niestety, kupcy nie obeszli się bez liczenia strat, na co dowodem były produkty leżące w błotnych kałużach.
Zbierając resztki połamanych desek, Michael mimochodem usłyszał rozmowę dwóch mężczyzn. Gdy się obejrzał, zauważył jednego z kupców, który sprzedawał dziś na tym targu. Nie wsłuchiwał się jak dotąd uważnie, jednak do jego uszu doszły słowa takie jak "okręt", "sztorm" i "Skandianie". Zaciekawiony, postanowił dowiedzieć się nieco więcej. Udając, że zbiera porozrzucane pęczki ziół, zbliżył się nieco do rozmawiających.
Ci - zajęci konwersacją - nie zwrócili na niego uwagi.
– Jesteś pewien, że chodziło o statek Skandian?
– Juści. Gdy byłem w porcie, aby sprawdzić, jak się ma moja droga Brenda, dowiedziałem się tego od pewnego marynarza, mojego dawnego przyjaciela z czasów, kiedy byliśmy majtkami na jednym statku.
– No proszę, a tacy z nich niby dobrzy żeglarze... – mruknął pod nosem drugi z mężczyzn. – Najwyraźniej nawet wilcze okręty nie pokonają sztormów.
Michael miał nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, lecz w tym momencie do rozmowy wtrącił się inny kupiec, narzekający na ilość zniszczeń na jego stoisku. W pewnym momencie jeden ze sprzedawców spojrzał na niego, jakby wyczuł, że ktoś podsłuchuje ich rozmowę. Nie chcąc zostać uznanym za szpiega, Aralueńczyk musiał odejść, dalej zbierając rozsypane jabłka.
Gdy plac był w miarę posprzątany, Michael zaciągnął młodszego towarzysza na bok, informując, że muszą wyruszyć dalej w drogę. Horace przytaknął tylko skinieniem głowy, po czym obaj młodzieńcy ruszyli ku wyjściu z miasteczka, udając się na poszukiwanie swoich koni.
Młodszy chłopak co jakiś czas rzucał rudemu stworzeniu, które siedziało na ramieniu Michaela, nieprzychylne spojrzenia, w duchu przeklinając wszelkie wiewiórki. Był pewny, że celowo wtedy się na niego rzuciła, co wywołało taką katastrofę. Nie mógł jednak wspomnieć ponownie swojemu towarzyszowi, ponieważ wiedział, że ten zbagatelizuje jego obawy.
Po chwili dwaj młodzieńcy doszli do niewielkiego zagajnika, gdzie pozostawili swoje wierzchowce. Czekała ich tam jednak przykra niespodzianka, gdyż konie zniknęły. Spojrzeli po sobie zaskoczeni, dochodząc szybko do wniosku, co się stało. Michael wiedział, że zwierzęta same z siebie nie uciekły. Westchnął, zdając sobie sprawę, że taki obrót wydarzeń pozbawił ich czasu, którego nie mieli. Nie mogli wyruszyć dalej na poszukiwanie księżniczki pieszo, zwłaszcza, mając na uwadze usłyszane niedawno plotki o wypadku skandiańskiego okrętu.
Westchnął i przykucnął, chcąc przyjrzeć się śladom kopyt, całe szczęście dość widocznym na lekko wilgotnej ziemi.
– Obawiam się Horace, że musimy na chwilę zboczyć z naszej trasy.

****

Gilan szedł korytarzem, wracając z porannych ćwiczeń, na których miał okazję po raz kolejny zmierzyć się ze sługą Morgaratha. Zwiadowca wiedział, że mężczyzna czuł się upokorzony po ostatniej walce, odbytej na oczach swojego pana. Jednak nie zmieniało to faktu, sługa był zbyt porywczy i agresywny, co prowadziło do jego zguby. A Gilan potrafił wykorzystywać swoje umiejętności szermiercze, nie dając się ponieść emocjom. Miał też nadzieję zdobyć tym przychylność Morgaratha, licząc, że dzięki temu łatwiej będzie mógł dowiedzieć się więcej o jego planach. Jednak władca pozostawał obojętny wobec osiągnięć poddanych dopóty, dopóki ci nie zaniedbywali obowiązków lub nie tracili swoich zdolności. Dlatego też był zmuszony do szukania informacji w inny sposób.
Mijał właśnie wejście do jednej z niezliczonych komnat zamku, kiedy do jego uszu doszedł głos czarnego pana. Zamarł, próbując zlokalizować, z którego miejsca się wydobywał. Przez krótki moment miał wrażenie, że Morgarath był w tym samym korytarzu, co on, lecz po chwili jego wzrok natrafił na niewielkie wejście do galeryjki, znajdującej się niedaleko.
Rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt go nie widział, po czym szybko podkradł się bliżej. Wewnętrzny balkonik znajdował się dość wysoko, a można było z niego zobaczyć całą salę tronową, będącą zarazem jednym z największych pomieszczeń zamku. Przez wielkie okna wpadało jasne światło, a na jego tle wyróżniały się dwie ciemne sylwetki. W jednej z nich Gilan rozpoznał władcę, druga należała do niższego, dobrze zbudowanego mężczyzny w ciemnofioletowym​ stroju. Po sposobie, w jaki zachowywali się, można było wywnioskować, iż Morgarath darzy rozmówcę pewnym zaufaniem. Zwiadowca nigdy wcześniej nie widział towarzysza czarnego pana. Podejrzewał, że przybył on do zamku niedawno, możliwe wcześniej wykonując jakąś misję dla Morgaratha.  Gilan zamierzał się dowiedzieć czegoś więcej.
Skulił się przy kamiennej balustradzie, upewniając się, że nikt z zewnątrz go nie zauważy. Zaraz potem skupił uwagę na rozmowie dwóch postaci na dole.
– Nie, panie, w Królestwie nikt nic nie podejrzewa. Nadal liczone są straty, a w lennach krąży ogólne przeświadczenie, że nie odważysz się, panie, zaatakować ponownie.
– Głupcy – prychnął Morgarath. – Wydaje im się, że mają nade mną przewagę... Już wkrótce czeka ich przykra niespodzianka. Ciekaw jestem, jak zareagują, gdy dowiedzą się, że mają zdrajcę we własnych szeregach.
Jego towarzysz kiwnął głową.
– Z moich obserwacji wynika, że nikt nawet tego nie podejrzewa. Baron umiejętnie wykonuje swoją pracę.
Gilan znieruchomiał. Jeśli to prawda, taki zdrajca mógłby przysporzyć Królestwu wiele kłopotów.
– Dobrze – kontynuował Morgarath. – W takim tempie będziemy mogli zaatakować już niedługo. Wargalowie ćwiczą cały czas, a i liczba ludzkich żołnierzy nieco się zwiększyła.
Zachowując cały czas ostrożność, młody zwiadowca zauważył, że przybysz podarował władcy, wcześniej wyciągnięty z torby, list.
– Oto pełny raport barona dotyczący przebiegu prac. Myślę, że będziesz zadowolony, panie.
– Mam taką nadzieję – powiedział Morgarath i przyjął niewielki zwój od posłańca.
Gilan oparł się o ścianę, zastanawiając się, co z tym wszystkim zrobić. Jeśli rzeczywiście któryś z baronów królestwa był zdrajcą, ten list mógłby być niezaprzeczalnym​ powodem na to. Wiedział, że w takiej sytuacji, najważniejszą rzeczą było poinformowanie króla o wrogu w jego szeregach. Jednak obawiał się, że może zabraknąć czasu. Musiał poinformować Halta o tej sytuacji. Młody zwiadowca czuł, że w tak ważnej sprawie nie mógłby działać bez konsultacji z dawnym mentorem. Jednak wpierw zamierzał wykraść list od barona. Jeśli znajdowało się w nim to, co przypuszczał, to wiadomość była niepowtarzalnym dowodem na zdradę kraju.
Rzucił jeszcze krótkie spojrzenie na salę tronową, którą opuścił już posłaniec, zostawiając władcę samego. Ten trzymał w dłoniach zwój z listem i spoglądał za okno. Światło wpadające z zewnątrz oświetlało go tak, że jego twarz wydawała się wręcz trupioblada.
Gilan zacisnął pięść na rękojeści miecza i wstał bezszelestnie. Liczył, że uda mu się wykraść list pozostając niezauważonym. Od tego zadania zależało już nie tylko uratowanie Willa, ale prawdopodobnie również ocalenie kraju.

czwartek, 27 lutego 2014

Rozdział VII

Dzień trwał dalej. Od południowej walki, na której Gilan - jak się potem dowiedział - miał pokazać swoją wartość i udowodnić, że zasługiwał na miejsce wśród rycerzy czarnego pana, minęła, co najmniej godzina. Młody zwiadowca przechadzał się właśnie sam wzdłuż ciemnego korytarza, po raz pierwszy od wielu dni. Dotychczas jego nieodłącznym towarzyszem bywał Seward, jednak teraz sługa otrzymał jakieś zadanie od Morgaratha. Gilanowi w najmniejszym stopniu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. W końcu mógł w spokoju zebrać myśli i czegoś się dowiedzieć. Było zbyt wiele pytań, na które pragnął zdobyć odpowiedź. Co się stało z Willem? Czy to możliwe, by zdradził? Co w związku z nim planuje Morgarath? I czemu tak naprawdę miał służyć ten dziwny pojedynek? Lecz siedzenie w miejscu i gdybanie, do niczego by nie doprowadziło. Musiał zacząć działać. I dlatego też, wykorzystując pierwszą chwilę bez towarzystwa jasnowłosego sługi, wyruszył na rozeznanie po twierdzy.
Przez jakiś czas szedł wzdłuż ciemnego korytarza, nie spotykając nikogo po drodze. Wszystkie mijane przez niego drzwi były pozamykane, więc młodzieniec zaryzykował przejście do części zamku, zamieszkiwanej przez władcę. Nie słyszał niczego podejrzanego. Jedynie ciche krakanie czarnych ptaków na zewnątrz. Szedł swobodnie, odruchowo nie wydając żadnych dźwięków. Jego oczy poruszały się cały czas, uważnie obserwując przestrzeń dookoła. W pewnym momencie, młodzieniec ujrzał jakiś ciemny kształt w oknie, około trzydzieści kroków przed sobą.
Żałował, że miał na sobie płaszcza, dzięki któremu mógłby zlać się ze szarą ścianą pokrytą mchem, i pozostając niezauważonym, podejść bliżej. Jednakże już nie mógł się cofnąć, poza tym zdał sobie ze zdziwieniem sprawę, że wiedział czym - a raczej kim - był owy kształt.
– Will – szepnął do siebie, rozpoznając burzę ciemnych włosów.
Chłopiec siedział na kamiennym parapecie, tyłem do Gilana, i spoglądał na szary krajobraz płaskowyżu, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z obecności kogoś jeszcze. Starszy młodzieniec odetchnął głęboko i ruszył po cichu w kierunku przyjaciela. W końcu nadarzyła się okazja, aby z nim porozmawiać i poznać odpowiedzi na trapiące go pytania. Obecny uczeń Halta zdał sobie sprawę z czyjejś obecności dopiero, gdy zwiadowca znalazł się jakieś trzy metry od niego. Odwrócił się gwałtownie, ze zdziwieniem przyglądając się przybyszowi. Widać było, że nie spodziewał się spotkać akurat jego w tym miejscu.
Gilan uśmiechnął się do chłopca, sprawdzając jeszcze raz czy na pewno są sami w korytarzu. Will nie odpowiedział tym samym, tylko zszedł z okna i stanął obok, niepewnie spoglądając na rycerza. Nie wiedział, czego może spodziewać się po wojowniku, który rano pokonał jednego z poddanych jego mistrza.     
– Willu...? – spytał Gilan, a w jego głosie zabrzmiała niepewność. Dlaczego chłopiec zachowywał się tak... dziwnie?
– Skąd znasz moje imię, panie? – spytał szatyn, spoglądając na niego z niepokojem.           
To wprawiło młodzieńca w całkowite zdumienie. Przecież to niemożliwe, żeby przyjaciel go nie rozpoznał.
– Nie poznajesz mnie? – W jego głosie dało się słyszeć zdziwienie, które ogarnęło każdą komórkę ciała. Miał zdecydowanie złe przeczucia.
Chłopak zmierzył wzrokiem rozmówcę, po czym rzekł, nie patrząc mu w oczy:
– Ty jesteś rycerzem, który brał udział w dzisiejszym pojedynku... – Ton jego głosu był dziwnie pozbawiony emocji, a nawet jakby przepełniony... strachem? – Czego ode mnie chcesz, panie?
Gilan nie mógł wydusić z siebie słowa. Czyżby Will bał się jego osoby? I dlaczego zachowywał się, tak jakby go nie znał?               
– Willu... – Starał się, by jego głos brzmiał spokojnie i pewnie. Pochylił się, by spojrzeć przyjacielowi w twarz. – Nie musisz się obawiać, jesteśmy tutaj sami. Nikt nie usłyszy.
Chłopak cofnął się nieco pod okno, jakby ze strachu przed przybyszem.
– Nie rozumiem – odparł lekko drżącym głosem. – Przepraszam, panie, ale ja powinienem już iść.
Szatyn odwrócił się w kierunku, z którego przyszedł rozmówca. Jednak zwiadowca nie miał zamiaru pozwolić Willowi tak szybko odejść. W ostatniej chwili przytrzymał go za ramiona.
– Willu, proszę cię – zaczął, obracając chłopaka twarzą do siebie. – Musimy porozmawiać, dopóki mamy sposobność. Niedługo może się ktoś tu pojawić i – urwał na widok miny przyjaciela.
Ten wyglądał na całkowicie zdumionego, jakby w ogóle nie miał pojęcia, o czym mówi jego rozmówca.
– Will? Co się stało? Zachowujesz się jakoś...dziwnie – oznajmił niepewnym głosem były uczeń Halta.
W tym momencie jego wzrok przykuł duży, fioletowy siniak na skroni przyjaciela. Czyżby Morgarath go bił? Nie, nawet on nie miałby takiej siły. Tak więc co?
Nagle, z oddali, usłyszał czyjeś kroki i zdał sobie sprawę, że ktoś się zbliża. Wiedział, że osoba ta znajduje się za rogiem następnego korytarza. Szybko puścił chłopca i odsunął się od niego, patrząc w stronę, z której powinien nadejść przybysz. Will natomiast przysunął się bliżej ściany, wciąż nie spuszczając z Gilana z oczu. Po chwili na korytarzu pojawił się władca Gór Deszczu i Nocy, a z jego twarzy nie można było wyczytać żadnych emocji. Czarny kolor stroju odbijał się na szarym tle muru. Chłopak niemal natychmiast ukłonił się i przybrał dziwnie uniżoną postawę. Morgarath spojrzał na niego z pewną satysfakcją, po czym przeniósł spojrzenie na młodego wojownika. Ten również skłonił się lekko, cały czas zachowując w swojej postawie typową dla rzezimieszków arogancję i pewność siebie.
–Szukasz tu czegoś? – spytał Morgarath, a w jego tonie wyraźnie dało się wyczuć znużenie. Tak jakby miał już dość zawracania sobie głowy kimś, kogo nie planował spotkać.
– Nie, panie, tylko przechodziłem – odparł Gilan, starając się, aby w jego głosie nie było słychać niepewności.
Młodzieniec dostrzegł, jak Will rzuca mu szybkie, niepewne spojrzenie. Wciąż nie rozumiał, o co w całej tej sytuacji chodzi. Zachowanie Willa, siniak na jego skroni, Morgarath, który traktuje chłopaka jak swojego ucznia... Musiał się czegoś dowiedzieć. I już wiedział, kto może mu w tym pomóc. Choć rozmowa z tą osobą wcale nie napawała go radością, to nie miał wyjścia, jeśli chciał coś z tego zrozumieć.
Pogrążony we własnych myślach nawet nie zauważył, jak czarny pan odszedł, zabierając czeladnika ze sobą. Gdy w końcu zdał sobie z tego sprawę, zobaczył jedynie, jak sylwetka jego przyjaciela znika za rogiem. Westchnąwszy, oparł się o ścianę tuż obok parapetu okna.
Stał tak przez jakiś czas, wsłuchując się w miarowe odgłosy wydawane przez wargalów na dziedzińcu. Bardziej z braku czegoś do zrobienia niż z ciekawości, wyjrzał na zewnątrz. Zauważył grupę tych stworów, nadzorowanych przez ludzkiego podwładnego czarnego pana. Zajęci byli produkcją broni. Było to dosyć dziwne, zwłaszcza, że ostatnio widywał je głównie podczas rutynowej musztry, a nigdy w trakcie tworzenia oręża. Trzeba przyznać, że dotychczas nie sądził nawet, że te bestie były na tyle inteligentne, żeby wykuć dobry miecz, nie mówiąc o wyważeniu go.
W zbrojowni widział, że był spory zapas broni, więc nie rozumiał, w jakim celu Morgarath produkuje jej więcej. Czyżby na coś się szykowało? Czy ma zamiar znowu zaatakować? W sumie, można było się domyślać, że coś takiego jak przysięga na honor nie było w przypadku tego człowieka czymś, czego nie można złamać. Przecież nie raz udowodnił, że w życiu nie kierował się rycerskimi wartościami.
Gilan westchnął tylko. Nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Najpierw sprawa z Willem, teraz jeszcze przygotowania do wojny... Nie było innego wyjścia, musi się przełamać i znaleźć Sewarda. Bo on był jedyną osobą, która może pomóc.

***

Zdołał jedynie zerknąć kątem oka na rycerza stojącego przy oknie, gdy razem z czarnym panem przeszedł do następnego korytarza. Nie wiedział, co myśleć o tym przypadkowym spotkaniu. W głębi ducha cieszył się, że jego mistrz pojawił się akurat w tym momencie.
Nie wiedząc do końca, dokąd idą, Will zastanawiał się nad dziwnym zachowaniem wojownika, który traktował go tak, jakby znali się od dawna. Mimo to, chłopak nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej go widział. Prawdę mówiąc, nie pamiętał nikogo, poza osobami, które spotykał w zamku w ciągu ostatnich kilku dni. Wszystko wydawało się takie obce, oddalone, jakby nie było częścią jego świata. Momentami miał wrażenie, zupełnie tu nie pasuje. Czasami czuł palącą potrzebę spytania Morgaratha, co się stało z jego rodziną, jednak poznał swojego mistrza na tyle, by wiedzieć, że ten potrafi zbyć jego pytania, jakby w ogóle ich nie usłyszał.
Spojrzał w górę na twarz mężczyzny, ukrytą w cieniu czarnego kaptura, która jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji. Władca nie patrzył na niego, jego wzrok utkwiony był w korytarzu przed nimi.
Po krótkiej chwili, odważył się odezwać.
– Panie...? – zaczął niepewnym głosem. – Mogę o coś zapytać?
Mężczyzna odwrócił głowę w jego stronę, nieznacznie przytakując. Oznaczało to mniej więcej "Spytaj, ale nie obiecuję, że odpowiem".
– Chciałem zapytać... – przerwał, po czym wziął głęboki oddech. – Mówił mistrz, że mieszkam w tym zamku od urodzenia, tak? Ale dlaczego? Gdzie jest moja rodzina?
Po zadaniu pytania, chłopak miał przez moment wrażenie, że zobaczył dziwny błysk w oku mentora. Ten zatrzymał się z ledwie zauważalnym uśmiechem, błąkającym mu się na ustach.
– To długa historia i nieczęsto o niej wspominam – przerwał, po czym przeniósł wzrok na niezbyt duże okno znajdujące się po jego lewej stronie. Widok za nim roznosił się na wyższe piętra gór, znajdujących się daleko od zamku. Ich pokryte białym nalotem wierzchołki, otaczała szara mgła. – Jednak zważywszy na to, że straciłeś pamięć, jestem zobowiązany do tego, aby powtórzyć ci tę opowieść, choćby nie wiem, jak bolesna by była. Na pewno chcesz się tego dowiedzieć?
Will przez chwilę rozważał swoją odpowiedź. Trochę bał się tego, co usłyszy, jednak czuł, że tylko to pomoże mu wypełnić pustkę, która od pewnego czasu widniała w jego umyśle. Wziął głęboki oddech i powiedział krótko:
– Tak, mistrzu.
Morgarath nie spojrzał na niego, tylko zapatrzył się w jakiś punkt w oddali. Po chwili odezwał się, a w jego głosie słychać było jakby melancholię:
– Wszystko zaczęło się przed szesnastoma laty, kiedy byłem jeszcze władcą Gorlanu...

***

To był piękny, letni dzień, idealny na zabawy i odpoczynek wśród odgłosów dzikiej natury. Młode małżeństwo Katherine i Stephen Bellechase, które nie tak dawno sprowadziło się do niewielkiego lenna Yorktown, nie miało jednak zbyt wielu powodów do radości. Przenieśli się w to miejsce, gdyż odziedziczyli po zmarłym ojcu dziewczyny średniej wielkości gospodarstwo. Stephen z całych sił starał się, jak najlepiej utrzymać je w dobrym stanie, lecz nie było to łatwe. Zwłaszcza, że jego żona spodziewała się dziecka. Pochodzili z ubogiej szlachty, więc tym trudniej było im żyć w dogodnych warunkach.
Po kilku miesiącach nieurodzaju, nie mieli nawet możliwości, by zapłacić podatek baronowi. Ich sytuacji nie poprawiło pojawienie się na świecie syna, który urodził się pięć tygodni temu. Z drugiej jednak strony to były najszczęśliwsze dni w ich życiu. Dla młodej pary, dziecko było promykiem słońca wśród szarej codzienności.
Mimo że nie wiodło im się najlepiej, starali się zapewnić maleństwu wszystko, co najlepsze. Gdy Katherine zajmowała się domem, Stephen próbował zadbać o swoją rodzinę, sprzedając to, co zdołał uzyskać z gospodarstwa. Niestety, Yorktown nie było zbyt dużym lennem i większość zbiorów - a co za tym idzie - również pieniędzy, zyskiwały rodziny, posiadające ogromne połacie ziemi. Prawie nikt nie chciał kupować od biednego gospodarza.
Przez to oszczędności, które wcześniej zdołali uzbierać, kurczyły się, a to, co przybywało, nie starczało na utrzymanie roli, a także na comiesięczne podatki dla władcy, które musiał płacić każdy posiadacz ziemi.
W pewnym momencie Bellechase'owie nie mieli już nawet za co kupić jedzenia, nie mówiąc o zapłacie baronowi, z czym zalegali od miesiąca. Wszystko szło nie tak, jak planowali. Mieli rozpocząć nowe życie w nowym miejscu, mieli wychowywać ich maleństwo w szczęściu i miłości, aby zaznało tego, co najlepsze.
Aż wreszcie nastał ten dzień.
Było popołudnie, Stephen wracał zmęczony do domu, kiedy zauważył biegnącego w jego stronę sąsiada. Był to niski mężczyzna w średnim wieku, o czarnych, pokrytych gdzieniegdzie siwizną włosach i o łagodnej, przyjaznej twarzy. Teraz jednak jego oczy wyrażały niepokój.
– Witaj, Thomasie – przywitał z uśmiechem się pan Bellechase, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tragedii, jaka miała go wkrótce spotkać. – Coś się stało?
Sąsiad przystanął i zaczerpnął tchu, aby uspokoić szybki oddech po biegu. Na jego czole pojawiły się kropelki potu, jednak wytarł je ruchem dłoni.
– Stephen, cieszę się, że cię zastałem. Byłem niedawno we wsi i widziałem, że w gospodzie zatrzymał się królewski zwiadowca. Jeśli ktoś taki jak on pojawił się w Yorktown, to może oznaczać tylko jedno.
– Chyba nie myślisz, że baron mógłby... – zaczął Stephen, czując, jak strach paraliżuje jego serce. Znał zwyczaje panujące w państwie, wiedział, że dłużników nigdy nie traktuje się ulgowo.
Thomas pokręcił głową ze smutkiem.
– Obawiam się, że tak. Wiesz, jaki baron jest bezwzględny w tej sprawie. Musicie stąd uciec, zanim pojawi się zwiadowca. Może być tu w każdej chwili... – Przerwał i zaczerpnął tchu – Przykro mi.
Stephen nie czekał ani chwili dłużej. Natychmiast pobiegł w stronę swojej chaty, po drodze wołając do sąsiada:
– Dziękuję ci, Thomasie!
Czarnowłosy stał jeszcze przed chwilę w miejscu, obserwując jak mężczyzna znika w swojej chacie, zamykając gwałtownie drzwi. Westchnął cicho, po czym skierował się do swojego gospodarstwa.
Tymczasem, pan Bellechase znalazł się już w domu i szybko opowiadał swojej żonie o tym, co usłyszał chwilę wcześniej. Z każdym słowem źrenice kobiety robiły się coraz węższe, a na twarzy malował się paraliżujący strach.             
– ...Dlatego musisz uciekać i zabrać ze sobą Willa. Ja zostanę, spróbuję powstrzymać tego zwiadowcę. – Stephen zakończył swoją relację.
Katherine pokręciła głową, próbując powstrzymać gromadzące się w oczach łzy.
– A-ale jeśli tu zostaniesz, może Ci się coś stać... Nie lepiej, żebyśmy razem...
– Katy. – Mężczyzna chwycił kobietę za ramiona i spojrzał jej głęboko w oczy. – Mamy tylko jednego konia, nie zdążymy uciec przed zwiadowcą. Powstrzymam go, jak długo się da. A Ty ocal naszego synka. – W tym momencie Stephen pocałował żonę w czoło. – Kocham cię, Katy.
– Ja ciebie też – odparła cicho i wtuliła się w męża. – Boję się o ciebie...
– Nic mi nie będzie. Spotkamy się niedługo, przyrzekam. – To mówiąc, mężczyzna położył dłoń na swojej klatce piersiowej. – Już wkrótce będziemy znowu razem, szczęśliwi.
Pocałował ją jeszcze raz, po czym podszedł do drewnianego łóżeczka, stojącego w kącie pokoju. Opuścił wzrok na leżące w środku dziecko, które w ciszy śledziło swymi dużymi, brązowymi oczyma poczynania rodzica. Stephen uśmiechnął się lekko.
– Opiekuj się mamą, dobrze? – odparł i pogłaskał z czułością chłopczyka po głowie.
Malec pogaworzył chwilę, jakby w odpowiedzi na pytanie ojca. Stephen uśmiechnął się lekko i skierował się w stronę żony, która krzątała się po domu, zbierając najpotrzebniejsze rzeczy.
– Pójdę przygotować konia, nie możemy tracić czasu – odparł, złapał ją delikatnie za nadgarstek, by dodać jej otuchy, po czym wyszedł z chaty.
Katherine raz jeszcze rozejrzała się uważnie, sprawdzając, czy spakowała do podróżnego worka wszystko, co niezbędne. Kiedy miała już taką pewność, zajęła się przygotowywaniem prowizorycznego nosidełka dla dziecka. Po kilku minutach, do środka wpadł Stephen z przerażeniem wymalowanym na twarzy.
– Katy! Musisz uciekać, on już tu jedzie!
– Już? – przeraziła się kobieta. Szybko opatuliła maleńkiego Willa i chwyciła wcześniej przygotowaną torbę. Kiedy jej mąż stał przy oknie i z niepokojem spoglądał na zbliżającą się postać w szarości i zieleni, Katherine wybiegła z dzieckiem przez tylne drzwi. Parę metrów za chatą stała bowiem niewielka stajnia, gdzie trzymali swojego jedynego starego siwka.
Po chwili przybysz zatrzymał się przed gospodarstwem. Stephen widział, jak tamten zsiada ze swojego wierzchowca i podchodzi do drzwi domu. Starając się zachowywać normalnie, mężczyzna podszedł do części izby służącej za kuchnię i dyskretnie zaczął obserwować zwiadowcę. Nie był to wysoki człowiek, jednak jego postawa od razu pokazywała, że ma się do czynienia z osobą o dużym autorytecie. "Gdyby tylko zwiadowcy wykorzystywali swoją pozycję w należyty sposób..." – pomyślał Stephen.
Nagle po pomieszczeniu rozległo się stanowcze pukanie do drzwi, po czym Stephen usłyszał męski głos:
– Państwo Bellechase! Przybywam na mocy rozkazu wydanego przez obecnie rządzącego królestwem Araluen króla Duncana, który z powodu niepłaconych przez państwa Bellechase obowiązkowych podatków, postanowił poprzez królewskiego zwiadowcę, odebrać należną mu własność!
Stephen nie był pewien, co robić. Dobrze wiedział, że kara, jaka ich czeka, nie będzie należała do łagodnych. A już tym bardziej, jeśli jej egzekwowaniem ma zająć się zwiadowca. Miał tylko nadzieję, że Katherine udało się uciec z dzieckiem jak najdalej, zanim przybysz zda sobie sprawę z ich nieobecności. Wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi. Położył dłoń na klamce, kiedy pukanie - tym razem bardziej natarczywe - rozległo się ponownie. Zwiadowca wyraźnie tracił cierpliwość.
Stephen w końcu otworzył przejście, ukazując postać niskiego mężczyzny w zielono-szarym płaszczu.
– Witam – powiedział gospodarz, siląc się na spokojny ton.
– Pan Bellechase, jak mniemam? – W głosie królewskiego wysłannika słychać było pogardę. – Przypuszczam, iż zdaje pan sobie sprawę, dlaczego tu jestem. – Zanim właściciel domu zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zwiadowca minął go w drzwiach, wchodząc do środka i rozglądając się po niewielkim, skromnym domostwie. – Pytanie brzmi, czy jest pan w stanie uregulować teraz wszystkie należności.
– Panie... Ostatni okres był bardzo trudny i nie zdołałem uzbierać całej kwoty. Wiem, że musi pan wykonywać rozkazy, ale gdybym mógł uregulować teraz część, a resztę, gdy tylko zdołam zarobić... – Jego głos był napięty.
– Zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie są kary za niedotrzymanie terminu wpłacenia podatku? Nie wysyłano by mnie, gdyby to nie była ostatnia szansa. – Zwiadowca ani na moment nie wydawał się poruszony sytuacją Bellechase'ów. Wręcz przeciwnie, cała sprawa ewidentnie go nużyła.
– Tak, panie, rozumiem, ale błagam o kilka dni więcej. Obiecuję, że oddam całą należność naszemu drogocennemu władcy. Może pan sprawdzić, że nigdy, aż do tej pory, nie zalegałem z podatkami. – W jego głosie dało się słyszeć nutkę desperacji. Nie sądził, że uda mu się przekonać przybysza, choć bardzo tego pragnął, dla dobra rodziny...
Zwiadowca był jednak bezlitosny. Mimo iż dobrze wiedział o sytuacji finansowej biednej wiejskiej rodziny, nie interesowało go nic poza brakiem uregulowanej należności.
– Panie Bellechase, to ostateczna decyzja. Każdy poddany jest świadom skutków, jakie niesie niepłacenie podatków i jeśli pan nie chce uregulować zaległości, jestem zmuszony wyciągnąć konsekwencje – oznajmił ostatecznie, przechodząc wolnym krokiem w stronę środka pomieszczenia.
Stephen zamarł. Wiedział dobrze, jakie są konsekwencje zadzierania ze Zwiadowcami. Przeraził się, gdy zobaczył, jak przybysz w szaro-zielonym płaszczu wyciąga z pochwy swój ciężki, piekielnie ostry nóż.
– Łóżeczko jest puste. Gdzie pańska rodzina, panie Bellechase? – spytał przybysz, ani na moment nie zmieniając pozycji.
Młody ojciec nieświadomie rzucił niepewne spojrzenie w stronę okna, z którego widok rozciągał się na tylną część ogrodu, gdzie mieściła się stajnia. W duchu liczył, że Katherine zdołała już uciec wystarczająco daleko. Nie mógł znieść myśli, że mogłoby coś się stać jego rodzinie. I dlatego postanowił zatrzymać zwiadowcę jak najdłużej. Jednak nie zdawał sobie sprawy, iż przybysz widzi więcej, niżby chciał.
– A więc to tak... – powiedział zwiadowca cicho, kierując się w kierunku tylnego wyjścia z chaty.
Gospodarzowi z przerażenia zaparło dech w piersi. Nie, nie może pozwolić, aby... Szybkim krokiem poszedł za przybyszem. Ten wyszedł do ogrodu, przyklęknął i przyjrzał się ziemi, na której odbiły się ślady kopyt wierzchowca, na którym uciekła Katherine.
– Próbuje mnie pan oszukać, panie Bellechase? – spytał z jadem w głosie. Wstał i wciąż trzymając w dłoni broń, obrócił się w stronę Stephena. Zielono-szary kaptur zasłaniał mu pół twarzy, co tylko potęgowało strach u gospodarza.
– A-ależ skądże znowu... – wyjąkał młody mężczyzna. Zrobił dwa małe kroki w tył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Odwrócił głowę w poszukiwaniu czegoś do obrony. Miał świadomość, że z wyszkolonym zwiadowcą ma nikłe szanse, ale nie zamierzał poddać się bez walki. W pewnym momencie przez niewielkie okno chaty zauważył wiszącą na ścianie kosę. Nie czekając na nic, odwrócił się i pobiegł w stronę domu. Wpadł do środka i szybko zatrzasnął za sobą drzwi, słysząc jak w drewno wbija się nóż zwiadowcy.
Czując jak serce bije mu szaleńczo, chwycił narzędzie, po czym skierował się ponownie w stronę wejścia, aby zabarykadować je, jak najdłużej się da. Nie zdążył jednak nawet dotknąć zasuwy, gdy mężczyzna w szarozielonym płaszczu wpadł do środka. Spod kaptura było widać tylko niebezpieczny błysk w oczach wojownika.
– To był twój ostatni błąd – ostrzegł, podchodząc bliżej młodego ojca. Klinga zalśniła złowrogo, gdy przez otwór w ścianie, wpadały południowe promienie słońca.
Stephen chwycił mocniej swoją kosę i spojrzał na przeciwnika, starając się nie ukazywać strachu. To dziwne, ale już praktycznie pogodził się ze swoją śmiercią. Zależało mu tylko, by zdobyć jak najwięcej czasu dla Katherine. W tym momencie zwiadowca skoczył na niego z wyciągniętym nożem niczym wąż, który zamierza ugryźć swoją ofiarę. Gospodarz cofnął się mimowolnie, wpadając na ścianę, lecz zbyt późno, aby uchronić się przed zranieniem. Klinga gładko przejechała po jego brzuchu, powodując głęboką ranę, z której zaczęła obficie lecieć krew.
Stephen krzyknął, osuwając się powoli na ziemię. W ostatnim momencie jednak wykorzystał resztę siły i mocno zamachnął się swoją prowizoryczną bronią. Sekundę później przeciwnik uderzył brzegiem saksy w uzbrojoną dłoń, wywołując promieniujący ból. Usłyszał jak kosa upadła z głuchym odgłosem kilka stóp dalej. Młody małżonek siedział z opuszczoną głową pod ścianą, oszołomiony i przerażony. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko się stało. Jego oddech stawał się coraz słabszy, a oczy zachodziły mgłą. Potrząsnął głową, chcąc rozjaśnić sobie pole widzenia, lecz na niewiele się to zdało. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. Z każdą sekundą kałuża krwi się powiększała, a on stawał się coraz bardziej senny. Raptownie ktoś poderwał jego głowę do góry, ciągnąć brutalnie za włosy.
Młody mężczyzna spojrzał z przerażeniem w oczach na swojego oprawcę. Coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością i chciał już tylko leżeć i wykrwawić się na śmierć.
– Niesubordynacja wobec władcy niesie za sobą poważne konsekwencje. Niech ten dom będzie ostrzeżeniem dla tych, którzy będą próbować uchylać się od prawa – odparł przybysz. – A za podniesienie ręki na królewskiego zwiadowcę zapłaci twoja rodzina – dodał złowrogim głosem.
– Katherine... – To było ostatnie słowo wypowiedziane przez młodego mężczyznę. Tuż po tym jego serce przestało bić, a on sam osunął się bezwładnie na ziemię.
Zabójca przez chwilę przyglądał się poległemu z badawczym zainteresowaniem, po czym wstał i skierował się ku drzwiom wejściowym, gdzie czekał na niego jego wierny wierzchowiec. Nie oglądając się na chatę Bellechase'ów, wskoczył na siodło i pognał konia w kierunku, w którym prowadziły ślady kopyt kucyka Katherine. Z łatwością odnalazł trop i wiedział, że kobieta nie zdołała uciec daleko. Miał rację. Katherine na grzbiecie swojego wierzchowca znajdowała się zaledwie trzy kilometry od domu.
Już po kilkunastu minutach zdołał dogonić uciekinierkę tak, że znajdowała się niecałe pół kilometra przed nim. Przekroczyli już granicę lenna Gorlan, które graniczyło z Yorktown od strony północnej. Na horyzoncie już od pewnego czasu widać było strzelistą sylwetkę zamku barona. Zwiadowca przyspieszył zirytowany, chcąc jak najszybciej skończyć tę sprawę.
W pewnej chwili ścigana musiała zdać sobie sprawę z pogoni, bo odwróciła głowę i również pospieszyła swojego siwka. Jednak nawet z daleka widać było, że nie jest przyzwyczajona do zbyt długiej jazdy konnej.
Wiedziała, że jeśli chce przeżyć, to nie może sobie pozwolić na zwłokę. Lecz zdawała sobie także sprawę, iż koń, na którym jechała, nie był młody i nie osiągał takiej prędkości, jak kiedyś.
W dodatku nie mogła też przesadzać z prędkością, bo wodze trzymała tylko jedną ręką, drugą przyciskając swojego maleńkiego synka do piersi. Chłopiec był zadziwiająco spokojny. Przez całą drogę ani razu nie zapłakał, jakby rozumiał, że w tej chwili to nie byłoby pożądane.
Tymczasem bryła zamku zbliżała się coraz bardziej. Może jest jeszcze szansa, by dotrzeć tam na czas. Katherine nieraz przybywała do wspaniałego pałacu, gdy jeszcze wraz z mężem mieszkała w Gorlanie. Znała tam wiele ludzi, łącznie z samym baronem i wiedziała, że ci mogą jej pomóc.
Nagle poczuła rwący ból w dolnej części pleców. Miała wrażenie, jakby coś rozrywało ją od środka. Opuściła wzrok i z przerażeniem odkryła, że strzała przebiła się przez jej ciało. Pochyliła się do szyi zwierzęcia, a nad jej głową przeleciał kolejny pocisk. Miała szczęście. Ból był koszmarny, lecz młoda matka znosiła go dzielnie. Wiedziała, że jeśli się podda, i ją i maleństwo czeka śmierć. Jechała więc dalej, z całych sił próbując nie stracić przytomności. Musiała dostać się na zamek. To była jej ostatnia nadzieja...

***

I co się stało potem? Uciekła? – Will nie potrafił powstrzymać cisnących mu się na usta pytań. Już od dłuższego czasu spoglądał na swojego mistrza z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia i zainteresowania.
Morgarath skierował spojrzenie w stronę okna, aby ukryć uśmiech satysfakcji przed chłopcem.
– Niestety... Byłem tego dnia na polowaniu i chodząc po pobliskim lesie, zauważyłem, że jedzie w moją stronę. Była zaledwie parę metrów ode mnie, kiedy nagle zsunęła się z siodła. Udało mi się ją złapać w ostatnim momencie. Dopiero wtedy zobaczyłem strzałę wbitą w dolną część jej pleców. Mimo to była jeszcze przytomna, lecz widziałem, że pozostało jej niewiele czasu. Przyciskała dziecko do swojej piersi. Oddychała ciężko, z jej oczu płynęły łzy. Próbowała chyba coś powiedzieć, jednak zrozumiałem tylko dwa słowa: "zwiadowca" i "Stephen". Po krótkiej chwili jej oddech całkowicie ucichł i wiedziałem, że serce przestało bić. Umarła mi na rękach. Potem wyjąłem z ramion Katherine ciebie. Zacząłeś płakać, jakbyś wyczuł, że stało się coś strasznego. W tym momencie zobaczyłem zbliżającego się zwiadowcę. – Jego głos był całkowicie wyprany z emocji, jakby mówił o czymś, co nie miało żadnego znaczenia.
Will natomiast wpatrywał się w swego mistrza oczyma pełnymi przerażenia. Nie mógł uwierzyć, że jego rodzice stracili życie w taki spokój.
– Widziałem, jak trzymał łuk w ręce – kontynuował Morgarath. – Nie wiedziałem jednak wtedy, dlaczego ścigał twoją matkę.
– I co się stało potem? – spytał drżącym głosem chłopiec, w którym dało się wyczuć napięcie.
– Cóż, gdy zauważył, że twoja matka nie żyje, zwolnił i zatrzymał się parę metrów ode mnie. Zaraz potem zsiadł, wyciągając sztylet. Zażądał, abym oddam mu ciebie, twierdząc, że zgodnie z rozkazem króla, ma obowiązek wymierzenia kary na tej rodzinie. – przerwał na moment, jakby zastanawiając się nad dalszą odpowiedzią. – Ci zwiadowcy uważają się za niemalże tak ważnych jak sam król. Myślą, że bycie królewskim zwiadowcą dają im pozwolenie do mordowania z zimną krwią niewinnych ludzi.
– To straszne... – szepnął Will. Jego źrenice były rozszerzone ze strachu. Nie wyobrażał sobie, jak można być tak okrutnym.
– Nieraz słyszałem o zbrodniach, jakich dokonywali w imię władcy. Dzieci, kobiety, starcy, dla nich nie miało to znaczenia. Mordowali bez mrugnięcia okiem.
– To jak to się stało, że jednak przeżyłem? – Po tym wszystkim co usłyszał, nastolatek zdał sobie sprawę, że to, iż nie został zabity, musiało niemalże graniczyć z cudem.
– Nie mogłem pozwolić, aby byle jaki zwiadowca panoszył się po moim lennie. Przypomniałem mu, że nie przynależy do tej części Królestwa i wedle prawa nie może zabijać każdego, kogo spotka. A król, mimo że zazwyczaj przymyka oko na występki swoich zwiadowców, to musi przyjąć skargę ze strony barona.
Will nie pytał już o nic więcej. I tak do jego głowy napłynęło na raz za dużo informacji i czuł, że potrzebuje chwili samotności, by wszystko sobie dokładnie przemyśleć.
Morgarath, jakby to wyczuwając, odparł:
– Robi się późno. – Patrzył przez okno na powoli zachodzące czerwienią niebo. – Powinieneś pójść do swojej komnaty.
– Tak, mistrzu – odparł uczeń i skłonił się nisko. Zaraz potem udał się w kierunku pomieszczeń sypialnych.
Jeszcze przez dłuższą chwilę czarny pan spoglądał w ślad za chłopcem, nie kryjąc uśmiechu satysfakcji.

****

Po niespodziewanym spotkaniu z Willem, Gilan nie potrafił nic z tego zrozumieć. Zbyt dużo pytań i wątpliwości krążyło mu po głowie. Czuł się tak, jakby miał do czynienia z kimś zupełnie obcym, a nie z przyjacielem, wraz z którym tropił wargali i podróżował do Celtii. Z początku myślał, że chłopak udaje z obawy, że ktoś mógłby ich nakryć, lecz potem zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że on naprawdę się bał i go nie poznawał. Ale przecież Will nie mógł nie pamiętać, prawda?
Młody zwiadowca potrząsnął głową, chcąc pozbyć się wszystkich pytań zaprzątających jego umysł i skupić uwagę na poszukiwaniu Sewarda. Może i był to pewien akt desperacji, to Gilan wiedział, że ten niezwykły człowiek udzielić mu może bardzo wielu przydatnych informacji, o ile tylko uda się go dobrze podejść. Jednak, wędrując od dziesięciu minut po zamkowych korytarzach, coraz bardziej się irytował. Od momentu, gdy trafił w to miejsce, sługa nie odstępował go niemalże na krok, a teraz, gdy był potrzebny, to jakby zapadł się pod ziemię.
Młodzieniec przeszedł już chyba wszystkie korytarze, a Sewarda jak nie było, tak nie ma. Zrezygnowany zwiadowca przysiadł na kamiennym parapecie, zastanawiając się, dokąd też mógł pójść jego przymusowy towarzysz. Siedział tak przez parę minut, opierając głowę o ścianę, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki z końca następnego korytarza. Po paru sekundach do jego uszu doszedł też znajomy głos, spotęgowany nieco przez rozlegające się w zamku echo:
– Brawo geniuszu, na chwilę zostawiam cię samego, a ty już zgubiłeś tego chłopaka! Pogratulować inteligencji.
– A ty to niby co?! Łazisz niewiadomo gdzie, zamiast stać na straży, a potem cała wina spada na mnie.
Gilan chyba jeszcze nigdy tak się nie cieszył słysząc Sewarda. Zerwał się z miejsca i ruszył jasnowłosemu słudze Morgaratha naprzeciw. Chwilę później towarzysz Gilana odparł:
– Ha! Wiedziałem, że miałem rację! Wiedziałem, że powinniśmy pójść na piętro, zamiast do lochów. Ale nie, ty musiałeś upierać się przy swoim.
– Naprawdę szkoda mi ciebie. Takiego bezmyślnego człowieka, to jeszcze nie widziałem. Przecież i tak byśmy tu w końcu przyszli.
– Ale kiedy byśmy tu przyszli, to jego już dawno mogłoby tu nie być! – Ku zaskoczeniu młodego wojownika, Seward pokazał palcem w jego stronę.
– Opuść tę łapę, idioto! – krzyknął do siebie i po krótkiej chwili jego ręka opadła wzdłuż tułowia, lecz na twarzy gościła złość.
Gilan patrzył niepewnie na kłótnię dotyczącą jego osoby, zastanawiając się, w jaki sposób podejść sługę Morgaratha, by ten odpowiedział na jego pytania.
– Przepraszam – zaczął, chcąc zwrócić na siebie uwagę. – Szukałeś mnie, panie?
Seward podszedł bliżej, mrucząc coś do siebie pod nosem. Spośród niewyraźnych słów, zwiadowca zrozumiał coś o braku konkretnego powodu i robieniu z siebie idioty. Chociaż mogło mu się przesłyszeć. Gilan wiedział, że sługa czarnego pana zdolny był do sprzeczania się z samym sobą nawet przez kilka godzin, więc wolał temu zapobiec, dopóki jeszcze było to możliwe.
– Wybacz, ale czy mógłbym o coś zapytać?
– Czego chcesz? – mruknął poddany Morgaratha, zakładając ręce i patrząc podejrzliwie na wojownika.
Ten włożył ręce do kieszeni i spojrzał na niego obojętnie.
– Właściwie niczego – zaczął. – Tylko ciekawi mnie jedna sprawa, o której ostatnio rozmawialiśmy.
– Więcej szacunku, bachorze! – zawołał Seward, wyraźnie niezadowolony.
– Daj mu spokój, przecież może mieć jakieś pytania! Zresztą, nie jesteś od niego wiele starszy.
– Ty się nie odzywaj! Nikt cię o zdanie nie pytał.
– Wybacz, panie – przerwał mu Gilan z naciskiem na ostatnie słowo. Nie miał zamiaru ponownie wysłuchiwać kłótni jasnowłosego. Wziął głęboki oddech. – Nie chciałem powiedzieć niczego złego. – Miał nadzieję, że w jego głosie nie było słychać irytacji.
– Dobrze, dobrze, nie słuchaj tego idioty. O co chodzi? – spytał Seward, wznosząc oczy do nieba.
– Chodzi o tego dzieciaka, który kręci się przy władcy – zaczął. – Mówiłeś, panie, że on jest sługą, ale według mnie na to nie wygląda. – Gilan starał się nie okazywać ciekawości, jaką odczuwał.
– Nie wygląda? Co masz przez to na myśli? – zainteresował się sługa.
– Wydaje mi się, że nie tak powinien postępować chłopak, który został porwany i zmuszony do bycia sługą. Według mnie on bardziej zachowuje się jak...jak uczeń.
– Bo nim jest – mruknął w odpowiedzi blondyn, co potwierdziło obawy Gilana. – Po tym, jak utracił pamięć, pan szkoli go jako swojego czeladnika.
– Utracił pamięć? – powtórzył zaskoczonym głosem młodzieniec.
– Tak. Kiedy ten chłystek próbował uciec, potknął się o coś i upadł, tracąc przytomność. Zdaje się, że spadł wtedy na jakiś kamień i uderzył się mocno w głowę. – odpowiedział Seward. – Chwila... To było chyba tego samego dnia, kiedy do nas przybyłeś.
Gilan jedynie pokiwał głową ze zrozumieniem. Teraz wszystko układało się w całość. I jednocześnie zdał sobie z przerażeniem sprawę, że w tej sytuacji wydostanie stąd Willa będzie o wiele trudniejsze niż wcześniej podejrzewał.
– I co w związku z tym, że to było tego samego dnia? – spytał się tymczasem sługa Morgaratha. – Zakładasz, że on miał z tym coś wspólnego?
– Przecież nic takiego nie mówię! Zawsze się mnie czepiasz. – odpowiedział ze złością. – Zawsze!
– Ja się czepiam? Ja?! To ty zawsze szukasz dziury w całym! – Seward położył ręce na biodrach i z wyższością uniósł brodę.
– Nie krzycz na mnie! Po prostu jestem uważny, a nie tak jak ty - ślepy.
Gilan oparł się o ścianę z założonymi rękami, cierpliwie czekając, aż kłótnia dobiegnie końca. Już nawet nie próbował załagodzić sporu, gdyż wiedział, że to i tak by niczego nie zmieniło. Zamiast tego, zaczął rozmyślać nad sposobem, jak wydostać się z całej tej sytuacji. Wydostać siebie i Willa. Niestety, skoro chłopak nic nie pamiętał, wszystko bardzo się komplikowało. Zwiadowca mógł rzecz jasna uprowadzić czeladnika siłą, lecz w otoczeniu całej gwardii Morgaratha nie byłoby to raczej zbyt mądrym pomysłem. Poza tym myśl, że miałby zrobić to wbrew woli przyjaciela zupełnie mu się nie podobała. Pomyślał o Halcie, który przecież wciąż pozostawał poza zamkiem. Starszy zwiadowca z pewnością znalazłby wyjście tej sytuacji. Gdyby tylko mógł jakimś sposobem się z nim skontaktować, poinformować wszystkim, lecz Gilan zdawał sobie sprawę, że nie może ryzykować. Musiał sam coś wymyślić. W głębi serca miał jednak wrażenie, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
Wtem jego rozmyślania przerwał głuchy dźwięk nieopodal. To Seward, z wyrazem złości na twarzy, uderzył pięścią w ścianę. Po chwili odezwał się podniesionym głosem:
– Mam ciebie dość! Wciąż zachowujesz się jak idiota i tylko doprowadzasz mnie do szału.
– A ty przestań na mnie krzyczeć! Myślisz, że kim jesteś, że wciąż mówisz mi, co mam robić?!
– Na pewno nie tobą!
– Nigdy nie będziesz mną!
– I bardzo dobrze. Kto by chciał?
– Na pewno nie ja... – mruknął do siebie Gilan. Uznał, że dowiedział się już wystarczająco dużo. A im szybciej pozbędzie się tego człowieka, tym lepiej. Bez żadnego pożegnania ruszył wzdłuż korytarza. Odetchnął z ulgą, zadowolony, że pozbył się sługi Morgaratha, jednak wtedy usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki.
– Hej! Poczekaj na mnie!
– I na mnie!

Zwiadowca tylko westchnął. "Nie chwal dnia przed zachodem słońca" – pomyślał jeszcze, gdy blondyn się z nim zrównał, znów kłócąc się ze sobą zawzięcie.

sobota, 12 października 2013

Rozdział VI

W jednym z zamkowych komnat, na oknie siedział młody chłopak, wpatrzony w rozlegający się na równinę krajobraz. Szare skały, wygładzone przez wiejące tu od stuleci silne wiatry, zdobiły krawędź urwiska niczym kamienna palisada. Po drugiej stronie przepaści znajdowała się pozornie bezkresna równina, od czasu do czasu urozmaicana tylko suchymi kikutami drzew. Mimo iż dochodziło południe, słońce skryte było za szarymi chmurami, które tylko wzmagały panujący tu mroczny nastrój. Co jakiś czas można było zauważyć czarne kruki, nagle wyłaniające się z mgły, niczym posłańcy mroku. Ich złowieszcze krakanie odbijało się echem wśród kamiennych ścian. Ze względu na panującą tu martwą aurę, ptaki te polowały na bezbronne stworzenia, które przypadkiem trafiły na ten szary bezkres, przejmując rolę sokołów, a czasami wręcz sepów.
Chłopak spoglądał na ten krajobraz obojętnie, co jakiś czas śledząc tor lotu czarnych drapieżników. Jego długie, ciemne włosy, targane silnym wiatrem, co chwila opadały mu na twarz. On jednak zdawał się tym nie przejmować, zupełnie pochłonięty kontemplacją krajobrazu.
Nagle z korytarza dało się słyszeć ciche, lecz głuche jak odgłosy stukania metalu o kamień kroki. Po chwili w drzwiach stanął wysoki mężczyzna w nietypowej kolorystyce. Połączenie czerni i bieli. Jego nieruchoma twarz, pozbawiona wszelkich uczuć, jakby zamrożona w wyrazie obojętności i wyższości, głęboko w środku skrywała żarzący się płomień szaleństwa i nienawiści, który tylko czekał, aby dorzucić zgniłego opału. Stał wyprostowany. Czekał. Niczym anioł zagłady, niszczyciel, jeden z jeźdźców Apokalipsy, gotowy w każdej chwili przystąpić do niszczenia swoich wrogów.
Chłopak zerwał się nagle ze swojego miejsca i, kłaniając się nisko, powiedział pełnym uniżenia tonem:
– Witaj, mistrzu...
Morgarath tylko kiwnął w odpowiedzi głową, i podszedł parę kroków w jego stronę, nie zmieniając ani na chwilę swojej fizjonomii.
– Myślę, że czas na lekcję, chłopcze – powiedział beznamiętnie, nie spoglądając na chłopaka, tylko gdzieś dalej, w krajobraz za oknem.
– Tak, panie – Will skinął energicznie głową. – Co dziś mistrz dla mnie szykuje?
Władca zamku skierował nagle swe spojrzenie na młodego ucznia. W jego oczach pojawił się dziwny, złowróżbny błysk.
– Zobaczysz... Myślę jednak, że przypadnie ci to do gustu i mnie nie zawiedziesz.
– Oczywiście, mistrzu. – Znów pochylił się szacunkiem, jakim darzy uczeń swojego nauczyciela. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Owszem.. Zrobisz... Już ja tego przypilnuję – oznajmił spokojnie czarny pan, gestem nakazując, by chłopak wyszedł z komnaty.
W milczeniu przemierzali zamkowy korytarz, co jakiś czas mijając po drodze wargali, którzy z nieobecnym wzrokiem pełnili służbę. Morgarath nawet nie zwrócił na nich uwagi, jakby byli jedynie częścią wystroju, czymś mało ważnym.
Chłopak natomiast przyglądał się im z niejakim podziwem. Jak do tej pory nie miał zbyt wielu okazji, by się im dokładniej przyjrzeć. Krwistoczerwone oczy bez żadnego wyrazu, długie, przerażająco ostre kły, z których skapywała gęsta ślina oraz grube, brudnoszare futro, okryte skórzanym pancerzem robiły spore wrażenie. Każda bestia miała też przy pasie topór, maczugę, włócznię lub miecz. Gdyby Will wiedział coś więcej o sztuce płatnerstwa, zauważyłby, że wszystkie te bronie nie były zbyt dobrej jakości. Ot, przeciętne ostrza, które bez problemu mogłyby złamać się pod naporem profesjonalnie wykutego miecza. Jednak nikt w pałacu Morgaratha, może poza samym władcą, nie przykładał specjalnej uwagi, co do jakości oręża. Tutaj liczyła się siła, a wargalowie mieli jej zdecydowanie pod dostatkiem.
– Pospiesz się, chłopcze – mruknął Morgarath, kiedy zauważył, że chłopak zaczyna zwalniać.
– Oczywiście... Przepraszam, mistrzu. – Will od razu się zreflektował i, mimo że skręcona przed tygodniem kostka wciąż mu dokuczała, zwiększył tempo kroków, by zrównać się z panem zamku.
Schodzili właśnie krętymi schodami, prowadzącymi najniższego piętra budowli. Przez niewielkie okienka, Will widział rozległy krajobraz oraz skrawek ponurego nieba. Po kilku metrach, młodzieniec zatrzymał się przed jednym otworem, gdyż coś przykuło jego uwagę. Podszedł bliżej i chciał już wyjrzeć, gdy nagle tuż przy oknie przeleciał kruk, kracząc przeraźliwie. Will, z zaskoczenia i strachu, cofnął się gwałtownie, aż wpadł na ścianę.
Z sufitu posypało się trochę pyłu i przez ułamek sekundy młody zwiadowca miał wrażenie, że naruszył jakąś skomplikowaną konstrukcję, przez co wieża zaraz runie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Morgarath nawet nie spojrzał na chłopaka, tylko ponownie nakazał mu się pospieszyć. Zeszli na parter i w tym momencie pojawił się jeden z podwładnych Morgaratha, po czym podszedł do swojego pana, by prawdopodobnie zdać raport. Will widział go pierwszy raz, przynajmniej tak mu się zdawało. Kilka dni temu chłopak wędrował po zamku w nadziei, że może coś pomoże mu w przywróceniu pamięci. Jednak wszystko było takie obce; te przedmioty, twarze. Kiedy mistrz kazał go zaprowadzić do jego komnaty, liczył, że może wygląd pomieszczenia pozwoli mu coś sobie przypomnieć, jednak nawet tu nic nie wydawało się znajome. Tak jakby dotychczas żył w zupełnie innym świecie. Przez jakiś czas podążali wzdłuż wąskiego korytarza, którego ściany obwieszone były różnego rodzaju bronią – od maczug i buzdyganów poprzez miecze, aż po....
– Zostaw to, chłopcze! – krzyknął Morgarath, zauważając, że uczeń chce dotknąć łuku i strzał, przyszpilonych do muru za pomocą dużych, starych gwoździ.
– Dlaczego? – spytał, jednak posłusznie zabrał dłoń. – I dlaczego to wszystko tu wisi? – Musiał przyśpieszyć, aby iść w miarę równo ze swoim mistrzem.
– To broń na wszelki wypadek. Gdyby zamek był oblężony, pierwsi obrońcy biorą swój oręż właśnie stąd. Ale łuku nie dotykaj, to nie jest broń dla kogoś takiego jak ty. Używają jej wyłącznie tchórze, którzy nie mają odwagi stanąć do prawdziwej walki. A ty nie chcesz być tchórzem, prawda? – spytał, spoglądając kątem oka na chłopaka.
– Oczywiście, że nie, mistrzu! – odparł Will, posłusznie odsuwając się od misternie wykonanej broni. Jednak, nawet gdy ruszyli dalej, odwrócił się, by na nią spojrzeć.
Po chwili doszli do bram prowadzących na dziedziniec. Już słychać było szczęk mieczy i krzyki strażników. Morgarath wysunął się nieco do przodu, po czym nakazał wargalowi, który pełnił funkcję sierżanta, by zabrał swój oddział nieco dalej. Podwładny wydał z siebie głośne pomruki, po czym grupa rycerzy, którzy byli pod okiem owego stwora, przeniosła się na sam koniec obiektu. Tymczasem czarny pan powrócił do swojego ucznia, który z ciekawością przyglądał się dziwnemu podestowi, stojącemu mniej więcej na środku. Składał się on z długiej, prostokątnej deski położonej na dwóch metalowych podstawach. Miał około metra wysokości, a dookoła rozsypane było siano.
– Co to jest? – spytał Will, gdy Morgarath znalazł się obok niego. – To element treningu, prawda?
– Owszem – odparł krótko władca. – Wchodź na górę – nakazał, nie zważając na wciąż nie do końca sprawną kostkę szesnastolatka.
Chłopak podszedł do podestu, po czym po kilku niezbyt udanych próbach, wdrapał się na niego i lekko zakołysał się, lecz utrzymał równowagę. Rozłożył szerzej ręce, by łatwiej wyczuć środek ciężkości. Dziwnie się teraz czuł, mogąc spoglądać na swojego mistrza z góry.
– Co mam robić? – spytał niepewnym głosem. Nie wiedział, czego oczekuje od niego czarny pan. Przez chwilę mężczyzna stał nieruchomo, przyglądając się nieprzeniknionym wzrokiem w ucznia.
Po jakiejś minucie skinął na jednego wargala, który był zadziwiająco niski, jak na swój gatunek, i nakazał mu podać sobie miecz, zawczasu starannie przygotowany na tę okazję. Kiedy go otrzymał, obejrzał dokładnie klingę, zamachnął się kilka razy, po czym, usatysfakcjonowany, podał go stojącemu na podwyższeniu chłopcu. Ten przyjął broń, czując, jak ciąży mu w dłoniach. O mały włos, a spadłby, gdyż ciężar przechylił się na prawą stronę. Chwycił rękojeść w obie dłonie, przyzwyczajając się do jego dotyku. Mimo, że puginał był stępiony na brzegach, wciąż dało się wyczuć doskonałe wyważenie broni. Will nie wiedział, że jego oręż pochodził z prywatnych zbiorów dawnego barona Gorlanu, które ten wywiózł ze swojego lenna, uciekając po nieudanym powstaniu przeciw władcy.
– To ćwiczenie, które ma za zadanie sprawdzić, jak radzisz sobie z kilkoma rzeczami na raz. Podczas prawdziwej walki, przeciwnik nie będzie uderzał w jedno miejsce i również nie pozwoli ci walczyć na zawsze na równym gruncie. Musisz być przygotowany na wszystko. – Jego głos był spokojny, ale pouczający.
Chłopak skinął głową na znak, że zrozumiał. Jego nauczyciel zachowywał się tak, jakby to była jakaś kolejna lekcja. Tymczasem on nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek w swoim życiu trzymał miecz w ręce. Była to dla niego całkowicie obca sytuacja. Nie chciał jednak zawieść mistrza, więc zamachnął się kilka razy bronią, starając się odczuć jakiś znajomy ciężar. Niestety, w tym momencie niemalże stracił równowagę i o mały włos, a upadłby na podłoże, pokryte tylko niewielką warstwą siana.
– Nie trać równowagi – ostrzegł zimnym tonem czarny pan. – Musisz być czujny. Teraz zaczynamy. Wyobraź sobie, że przed tobą stoi atakujący cię mieczem przeciwnik. Będę wydawał komendy miejsc, w które uderzy. Twoim zadaniem jest uniknięcie ich.
– Tak jest, mistrzu! – zawołał hardo chłopak, jednak zaraz potem nieco się zmieszał. – Znaczy... mam parować ciosy mieczem...?
– Tak. – Morgarath westchnął z irytacją. Wciąż słychać było odgłosy walki, z miejsca, gdzie trenował oddział rycerzy. Jednak czarny pan nie zwracał na nich zupełnie uwagi. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia zawołał: – Z prawej! Z lewej! Z lewej zza głowy! Z prawej z dołu!
Chłopak zaskoczony, z początku próbował nadążać za rozkazami mistrza i jednocześnie nie spaść, lecz ciężki ostrze, które dzierżył w rękach mu nie pomagało. Tempo, które zarzucił mu władca było zbyt szybkie i po kilku niezdarnych zasłonach, Will stracił równowagę i spadł wprost na niewielki stos siana, plecami w dół. Miecz wypadł mu z dłoni i z głuchym brzękiem odbił się od kamiennego podłoża. Ze strachu i zaskoczenia, chłopiec przez moment nie mógł złapać oddechu i tylko leżał na ziemi. Jednak widząc wzrok mistrza, który kiwnięciem głowy rozkazał mu powrócić na równoważnię, wstał szybko i schylił się po miecz.
Otrząsnął włosy z suchej trawy i wspiął się na podest. Kiedy tylko się wyprostował, Morgarath ponownie zaczął wykrzykiwać miejsca uderzeń. Znów rozpoczęła się walka z niewidzialnym przeciwnikiem. Uderzył z prawej strony, następnie zza głowy. W pewnym momencie, ponownie stracił równowagę i rozpaczliwym gestem, złapał się w ostatniej chwili deski. Nauczycielowi się to jednak nie spodobało, więc uderzył chłopaka płazem miecza, aby dać mu nauczkę, Nieprzygotowany na to Will ponownie spadł z belki, tym razem trafiając na podłoże, które nie było zbyt dokładnie przykryte sianem. Zaszumiało mu w uszach, lecz nie stracił przytomności. Czuł bolesne mrowienie na plecach, spowodowane siłą uderzenia. Przez chwilę leżał z zamkniętymi oczyma na ziemi, czekając, aż jego bijące ze strachu serce się uspokoi.
Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie za przód koszuli. W jednej chwili został sprowadzony do pozycji stojącej. Kiedy rozchylił powieki, ujrzał, że czarny materiał jego stroju znajdował się w ręce Morgaratha.
– Nie postarałeś się dzisiaj, chłopcze – powiedział mistrz, a w jego głosie słychać było znużenie i lekkie zniecierpliwienie.
Następnie rozluźnił uścisk dłoni, aby Will stanął na własnych nogach. Ten ze wstydem opuścił głowę, nie chcąc ujrzeć rozczarowania w oczach czarnego pana.
– Wybacz, mistrzu – odparł smętnie.
– Coś mi się wydaje, że razem z pamięcią, utraciłeś też swoje zdolności. Niezbyt jestem z tego zadowolony, ale pewnie się tego domyślasz. – Głos czarnego pana nie wyrażał żadnych konkretnych emocji. – Liczę więc, że przyłożysz się porządnie do ćwiczeń i dorównasz do poprzedniego poziomu.
– Oczywiście – odparł, energicznie kiwając głową. Czuł się zawiedziony tym, że trening nie poszedł dobrze. Miał nadzieję, że gdy weźmie miecz do rąk, coś sobie przypomni.
"A jeśli już nie odzyskam pamięci?" Takie myśli dręczyły go już od pewnego czasu. Ze wszystkich sił starał się przypomnieć sobie miejsca, które przecież powinny być mu dobrze znane. Niestety, jego próby szły na próżno. Zupełnie jakby ten zamek nigdy nie był jego domem...
– Odłóż miecz tam. – Morgarath wskazał na prowizorycznie przygotowane miejsce na broń, tuż obok trenującego oddziału.
Chłopak posłusznie wykonał polecenie, nie chcąc sprawić mistrzowi kolejnego zawodu. Kiedy wrócił do władcy, ten zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać, nieświadomie pocierając brodę opuszkami palców.
Po chwili zwrócił się do Willa:
– Myślę, że pokaz szermierczy powinien ci pomóc. Niedawno do zamku przybył nowy nabytek mojej armii i muszę go przetestować.
Mówiąc to, dawny baron Gorlanu skinął na jednego z wargalów, który posłusznie zbliżył się do władcy.
– Przekaż Sewardowi, aby przyprowadził tu tego nowego. I żeby wziął ze sobą miecz – odparł krótko, a bestia tylko przytaknęła, niezdarnie kłaniając się swojemu panu. Zaraz potem ruszyła w kierunku zamku, powarkując cicho, jak to miała w zwyczaju jej rasa. Chwilę później potwór przeszedł pod wysokim, kamiennym łukiem i zniknął w ciemnym wnętrzu zamku.
Tymczasem Morgarath ruszył wzdłuż dziedzińca, ku wyjściu za mury zamku. Ani na moment nie obrócił się w stronę Willa, ale chłopak wiedział, że jego mistrz oczekuje, aby ten za nim poszedł.
– Dokąd idziemy? – spytał młody uczeń, podbiegając do swojego nauczyciela, jednak trzymając się parę kroków za nim.
Mężczyzna nic jednak nie odpowiedział. Zdawało się, że znów pogrążył się we własnych myślach. Will chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, iż dalsze pytania nie miały sensu. Tymczasem, czarny pan skinął kolejnemu z wargalów, a ten pokłonił się i ruszył w to samo miejsce, gdzie wcześniej udał się jego towarzysz. Najwidoczniej władca myślowo przekazał mu jakiś rozkaz. Następnie nakazał strażnikowi otworzyć drzwi, przez które rozprzestrzeniał się widok na szarą dolinę.
– Tu będzie najlepsze miejsce na nasz pokaz – powiedział powoli. – Pozostaje tylko czekać...

***

Gilan siedział na posłaniu i ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy, wpatrywał się w okno swojej komnaty. Od jakiejś godziny męczył go potworny ból głowy, związany najprawdopodobniej ze stałym towarzystwem Sewarda, który nie milkł właściwie ani na moment, kłócąc się zawzięcie z... samym sobą. Z początku próbował uspokoić go i załagodzić spór, lecz po chwili dał sobie z tym spokój, wiedząc, że i tak nic nie wskóra.
– To wszystko twoja wina i dobrze o tym wiesz!
– Właśnie, że twoja! Nie znam nikogo bardziej niezdarnego niż ty!
– Kogo nazywasz niezdarnym?!
– Ciebie! Zawsze zrobisz coś takiego, że wstyd mi za ciebie!
– Odezwał się "Pan–idealny"!
"Zabierzcie mnie stąd!" – krzyczał w myślach Gilan. Chwycił swoją poduszkę i nałożył ją sobie na głowę, by choć trochę stłumić odgłosy kłótni. Miał już dość tego zamczyska i jego mieszkańców. Przybył do tego miejsca w celu dowiedzenia się czegoś o Willu, a tymczasem utknął z niepełna zdrowym na umyśle sługą, który nie dawał mu spokoju. W dodatku, kiedy tylko chciał się dokądś udać, Seward chodził za nim jak cień. Jego dwie osobowości sprzeczały się ze sobą zawzięcie. Zwiadowca niejednokrotnie zastanawiał się, jak coś takiego w ogóle było możliwe.
– Uważasz, że jesteś lepszy?! To cię rozczaruję! Jesteś beznadziejny i naprawdę nie rozumiem, jak nasz pan może cię jeszcze trzymać. – Nawet pierzasta poduszka nie pomogła zwiadowcy stłumić krzyków.
– Po prostu mi zazdrościsz! Nie możesz znieść tego, że jestem prawą ręką pana, a ty nie!
– Jesteś dla Pana ważny tyle, co zeszłoroczny śnieg! Zrozum to wreszcie, że nic a nic go nie obchodzisz! Gdyby tak było to na pewno posyłałby po ciebie w ważnych sprawach! A tak? Jakoś nie widzę nikogo... Przyznaj, kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś?
Nie dokończył wypowiedzi, gdyż do pomieszczenia wszedł wargal, który w wejściu, nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po rzędzie pięciu łóżek, aż natrafiając na sylwetkę Sewarda. Chrząknął kilkukrotnie, tak jakby chciał coś powiedzieć. Gilan nie potrafił jednak domyślić się, o co chodzi. Ku jego zdumieniu, na twarzy jego towarzysza pojawił się wyraz zrozumienia, a także dziwny, niepokojący uśmiech.
– Ha! – wykrzyknął nagle blondyn. – Mówiłeś coś o tym, że pan mnie nie woła! I co? I co!? – W tym momencie zaśmiał się głośno. Nagle jednak, jego radość ustąpiła miejsca zdenerwowaniu. – Przypadek... Pewnie chce cię stąd wyrzucić. – Po chwili ponownie na jego twarzy zagościł triumfalny uśmiech. – Żaden przypadek! Po prostu ci teraz głupio, że to ja mam rację! Zresztą, jak zawsze.
– Yyy… Przepraszam, że przerywam... – zaczął niepewnie Gilan, kątem oka widząc, jak wargalowi z kłów kapie na podłogę gęsta ślina. – O co właściwie chodzi?
– Nasz pan, jako że jestem jego najbardziej zaufanym sługą, powierzył mi zadanie, aby cię przyprowadzić – odparł, prostując się wyniośle. – Masz wziąć ze sobą miecz.
– Miecz? – zdziwił się młodzieniec. – A po co?
– To nieważne. Pan cię oczekuje, więc masz wypełniać jego rozkazy. – Po chwili jego głos się zmienił. – Przyznaj się, że nie wiesz. Niby prawa ręka, a nic ci pan nie powiedział... Pff, prawa ręka, bardziej pies na posyłki.
Zapowiadało się na kolejną kłótnię. Gilan, nie chcąc tracić czasu, szybko wstał z posłania i skierował się ku wyjściu. Seward, widząc to, jakby się ocknął. Chwilę potem dołączył do zwiadowcy i z wszechwiedzącą miną nakazał mu iść za sobą. Przemierzając zamkowe korytarze, nie odzywali się do siebie. Gilan miał momentami wrażenie, że Seward był trochę zdenerwowany, ale zaraz jego twarz przybierała zarozumiały wyraz. Ku zdumieniu młodzieńca, sługa Morgaratha poprowadził go w kierunku drzwi wyjściowych. "Dlaczego Morgarath chce się ze mną widzieć na zewnątrz?" – zastanawiał się zwiadowca. Niedługo miał się dowiedzieć... Wyszli na plac przed zamkiem i nie zatrzymując się, skierowali się w stronę bramy. Z początku, Gilan ujrzał tylko wysoką postać czarnego pana, a także jednego z jego ludzkich sług, który stał na przeciwko z mieczem w ręce. Już po postawie wojownika widać było, że nie był nowicjuszem, jeśli chodzi o obchodzenie się z bronią. "Ciekawe..." – pomyślał młodzieniec. – "O co tutaj chodzi?"
– Panie – zaczął Seward – przyprowadziłem go tak, jak prosiłeś. Życzysz sobie, panie, coś jeszcze?
– Nie, stój tu i nie przeszkadzaj – odparł niedbale władca, po czym skierował wzrok na kogoś po swojej prawej stronie. Z początku, zwiadowca nie mógł jednak dojrzeć, kto to.
Sylwetka trupiobladego mężczyzny skutecznie zasłaniała postać, jednak Gilan widział, że Morgarath coś do niej powiedział. Starając się, by nie wyglądało to podejrzanie, zrobił kilka kroków do przodu. Rzucił okiem w stronę władcy i zaniemówił. Od razu rozpoznał niską sylwetkę i brązowe, zmierzwione włosy.
Will.
Z niepokojem zauważył jego ściągniętą i pobladłą twarz. Chłopak patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. W końcu jednak musiał zdać sobie sprawę z tego, że był obserwowany, bo odwrócił głowę i skierował spojrzenie prosto na Gilana. Po chwili odwrócił z powrotem głowę w stronę Morgaratha jakby nie znajdując nic ciekawego w postaci Gilana. Młody zwiadowca nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Przecież to niemożliwe, żeby Will go nie rozpoznał. Nie mógł dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż w tym momencie czarny władca odezwał się:
– Zapewne zastanawiasz się, po co cię tu wezwałem?
– Owszem, wielmożny panie. – Gilan musiał kontynuować swoją grę, używając lekko aroganckiego tonu, charakterystycznego dla pewnych siebie złoczyńców. Lecz nie mógł nic poradzić na to, że w wyniku zaskoczenia do jego głosu wkradła się nuta niepewności. – Zmierzysz się w pojedynku z jednym z moich podwładnych. Muszę sprawdzić, czy nadajesz się do mojej armii – odparł Morgarath, głosem wyprutym z emocji.
– Wedle życzenia – odpowiedział młodzieniec, starając się przywołać na twarz uśmiech pełen nadmiernej pewności siebie. Nie było to jednak proste, zwłaszcza, że zwiadowca tylko w połowie skupiał się na władcy, nadal usiłując odgadnąć powód nietypowego zachowania Willa. Jakby bez udziału woli, podszedł do miejsca, gdzie czekał już jego przeciwnik, ale kątem oka widział, jak Will siada na większym głazie obok stojącego Morgaratha.
– Patrz uważnie – Władca zamku zwrócił się do chłopca.
– Tak, mistrzu – odpowiedział nastolatek, skłaniając nisko głowę. Już któryś raz w ciągu tych kilku minut, Gilan zaniemówił.
Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Czyżby to była prawda? A może Will tylko udawał posłusznego? Jednak wyraz twarzy na to nie wskazywał. Zwiadowca nie wiedział, co to tym myśleć. Niestety, nie mógł teraz o tym myśleć, gdyż białowłosy dał im sygnał do rozpoczęcia pojedynku. Gilan odwrócił się w stronę przeciwnika i płynnym ruchem wysunął miecz z pochwy.
Przed nim stał rosły mężczyzna, w typowym dla strażników zamku Morgaratha stroju. Z jego oczach płonęła zaciętość i złośliwość. Broń znajdowała się już w jego dłoniach, a mocny uścisk świadczył, że przeciwnik nie był niedoświadczonym młokosem. Na początku, przeciwnicy okrążyli się kilka razy, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nagle, w tej samej chwili, obaj wyprowadzili cios. Rozpoczął się pojedynek.

***

Na martwej, pozbawionej kolorów równinie, pogoda poprawiła się od ostatnich dni, w których padał deszcz. Temperatura była wysoka, mimo że słońce ukryło się za chmurami. W wejściu do niewielkiej jaskini siedział niewysoki mężczyzna w szaro-zielonym płaszczu, chyba już setny raz studiując treść krótkiego listu od Morgaratha. W ciągu ostatnich dni, przeczytał wiadomość tyle razy, że potrafiłby ją bez problemu wyrecytować z pamięci. Mimo to nie mógł - albo nie chciał - zrozumieć znaczenia zapisanych słów. Wciąż w głowie kłębiły mu się pytania, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Najgorsze było to, że jakaś cząstka w jego sercu, choć nie przyznawał się do tego przed samym sobą, zaczynała wierzyć, że ta wiadomość była prawdziwa.
Zdenerwowany na samego siebie, wyrzucił kawałek papieru w głąb groty i wyszedł na moment na świeże powietrze. Stąd i tak nikt nie miał szansy go zobaczyć. Trzy koniki, które stały nieopodal i skubały szczątki wysuszonej trawy, z zaciekawieniem podniosły na niego wzrok. Przez moment Halt miał wrażenie, że Blaze i Wyrwij bez słów pytają, gdzie podziali się ich właściciele.
– Niedługo wrócą... obaj – odparł cichym głosem, chcąc przekonać nie tylko wierzchowce, ale także samego siebie.
Pogłaskał je i nadał komendę, aby zostały na miejscu. Dzięki wyszkoleniu, nie musiał ich przywiązywać. Halt był niemalże pewien, że w oczach Abelarda widział zawód. Konik zapewne nie chciał puszczać swojego pana bez opieki. Jednak on nie szedł daleko. Chciał tylko zmienić ponurą monotonię, która, nawet pomimo tak wielu lat praktyki, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej nużąca. Obszedł grotę, która była jego tymczasowym miejscem zamieszkania i, mając cały czas uwagę na otoczenie, przeszedł kilka metrów wzdłuż krajobrazu. Ciemny zarys fortecy Morgaratha wyróżniał się znacząco na tle błękitnego nieba. Flagi z herbem władcy powiewały mocno w wyniku silnego wiatru. Dookoła najwyższej wieży latało stado kruków, dodając zamkowi aury grozy i tajemniczości.
Ich złowrogie krakanie słychać było już z daleka, wywołując ciarki u przypadkowych słuchaczy. W niemalże całym Królestwie znane były opowieści o tych czarnych zwierzętach. Mówiono, że ich pojawienie, wróżyło nieszczęście.
Dotychczas, Halt nie wierzył w takie zabobony, jednak teraz, kiedy był sam, a wątpliwości targały jego sercem, poczuł dziwny niepokój. Tak jakby zaraz miało stać się coś okropnego. Potrząsając nieznacznie głową, chcąc odegnać ponure myśli i przeniósł wzrok na najniższe piętra twierdzy, aż w pewnym momencie, poza murem, zauważył pięć postaci.
Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był ich różnorodny wzrost. Jedna, niezwykle wysoka osoba w czarnym płaszczu, trzy tylko trochę niższe oraz jedna niepozorna. Niemal od razu Halt rozpoznał, kim były.
Czerń i biel, które były kolorami charakterystycznymi dla Morgaratha, sprawiały, że starszy zwiadowca nie mógł pomylić go z nikim innym. Poza tym miał tyle razy z nim do czynienia, iż możliwością byłoby, gdyby się pomylił.
Dwie postaci były uzbrojone. W jednej z nich dało się rozpoznać sylwetkę Gilana. Nawet jako Gladiel, zwykły rozbójnik, młodzieniec ani na moment nie rezygnował z postawy wytrawnego szermierza. Mimo że przez cały czas niepokoił się o byłego ucznia, który dobrowolnie wszedł do gniazda kruka, ktoś inny zatrzymał całą jego uwagę.
Will.
W pierwszej chwili poczuł niewyobrażalną ulgę i radość na widok protegowanego, który był cały i zdrowy. Jednakże coś mu się nie zgadzało.
Chłopak stał tuż obok Morgaratha, który trzymał rękę na ramieniu chłopca. Ten zaś wydawał się dziwnie rozluźniony, zupełnie inaczej niż miało to miejsce na Równinie Uthal.
Coś tu było nie w porządku... i to bardzo.
Wszelkie wątpliwości powróciły ze zwiększoną siłą. Treść listu pojawiła się jak niechciana siła, szepcząc złowrogo.
"I zrozumiał, co jest dla niego dobre"
"Nie martw się, jako mój uczeń osiągnie więcej"
Bezwiednie zacisnął pięści, czując, jak coś w nim pęka. Nie, to nie było przecież możliwe. Will, ich Will nigdy by nie zdradził. Z zupełnym mętlikiem w głowie, przyglądał się, jak czarny pan odsuwa chłopaka za siebie, a po chwili podchodzi do nich Gilan oraz jeden z służących Morgaratha. Przez chwilę o czymś rozmawiali, jednak z tej odległości niemożliwością było zrozumienie słów. Halt powoli sięgnął po łuk i strzałę, planując strzelić w dawnego barona Gorlanu. Gdyby Gilan zobaczył czarną strzałę w jego piersi, wiedziałby, co robić. Niestety, w tym momencie młody zwiadowca oraz uzbrojony sługa stanęli naprzeciw siebie, ustawiając się dokładnie między zaczajonym Haltem a władcą zamku.
Nie mógł wykonać strzału, w obawie, że zrani przyjaciela. Rozejrzał się, chcąc przejść w bardziej odpowiednie miejsce, lecz, jak na nieszczęście, nie miał możliwości większego ruchu. Z jednej strony była przepaść, z drugiej natomiast, Halt od razu zostałby nakryty. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko przyglądać się bezczynnie, podczas gdy dwoje wojowników zaczyna walkę. Nawet z tej odległości widać było wyraźnie, że jego dawny uczeń stanowczo przewyższa przeciwnika w umiejętnościach szermierczych. Każdy ruch wykonywany był z zawodową precyzją, każda zasłona przeprowadzana wręcz mistrzowsko. Wydawać się mogło, że dla Gilana ta walka była nie była żadnym wyzwaniem. Bez problemu odbierał kolejne ciosy i sekundę później sam atakował.
Rytmiczny szczęk mieczy rozchodził się po okolicy, odbijając od skalnych ścian i mieszając z wciąż słyszalnym krakaniem. Halt widząc, że Morgarath uważnie obserwuje ruchy młodego wojownika, podejrzewał, że cała ta walka była testem. Wiedział, że były władca Gorlanu musiał sprawdzić, jak w walce radzi sobie nowy nabytek jego armii. Mimo że otaczał się wargalami, którzy nie grzeszyli wyjątkowymi umiejętnościami.
Zwiadowca był niemalże pewien, że zdolności jego byłego ucznia zrobiły wrażenie na dawnym baronie. Obawiał się tylko, czy Gilan nieco nie przesadził. W końcu jaki zbójnik potrafi walczyć mieczem z takim kunsztem?
W tym momencie jednak sługa - ze wściekłością wypisaną na twarzy - zaczął atakować agresywniej, chcąc zmusić przeciwnika do cofnięcia się. Przypadkowy widz miałby wrażenie, że poddany Morgaratha obejmuje prowadzenie i jedynie minuty dzieliły go od zwycięstwa. Lecz Halt z doświadczenia wiedział - nieraz widział takie zachowania u innych - że był to jedynie akt desperacji, który tylko spotęguje jego dekoncentrację.
Ten fakt wykorzystał Gilan. W pewnym momencie, zamiast sparować uderzenie, usunął się, sprawiając, że ostrze przeciwnika trafiło w próżnię. Kiedy ten utracił na moment równowagę, zwiadowca podłożył mu nogę, przewracając na plecy. Wydawałoby się, że zaledwie ułamek sekundy później stał już nad nim z mieczem tuż przy gardle rywala. Wystarczyłby jeden mały ruch, jedno przeciągnięcie bronią, aby pozbawić życia przegranego. Jednak młody zwiadowca stał nieruchomo przez krótką chwilą, która dla jego przeciwnika była prawdopodobnie wiecznością. Następnie zabrał miecz i włożywszy go bez pośpiechu do pochwy, odszedł parę kroków. Zapewne, gdyby była to przyjacielska walka, podszedłby do przeciwnika z uśmiechem i pomógł mu wstać. Tak zachowałby się Gilan. Jednak Halt wiedział, i jego były uczeń również zdawał sobie z tego sprawę, że Gladiel nie mógłby tak postąpić. To wzbudziłoby niepotrzebne podejrzenia Morgaratha. A jeśli chciał pomóc Willowi, nie mógł pozwolić sobie na taki błąd.
Starszy zwiadowca, trzymając wciąż łuk w dłoni, czekał na odpowiedni moment. Wystarczyłyby sekundy, aby założyć strzałę i wystrzelić prosto w serce jego wroga. Jednak, jak na złość, wciąż nie miał takiej możliwości. Przez chwilę wydawało się, że mu się uda. Czarny pan wysunął się nieco do przodu, mówiąc coś do Gilana. Jednak wciąż było to za mało. Zaraz potem, pomiędzy starszym zwiadowcą a jego celem stanął Will.
Starszy zwiadowca westchnął, zirytowany. Gdyby mógł dać jakoś znać Gilanowi, jednak to byłoby zbyt wielkie ryzyko. Istniała możliwość, że ktoś niepowołany go zobaczy, a na to nie mógł pozwolić. Nadal jednak nie zdejmując strzały z cięciwy, czekał na najmniejsze poruszenie wroga. Zdał sobie sprawę, że zostało mu mało czasu. Spotkanie wyraźnie dobiegało końca.
Cała piątka zebranych zaczęła iść z powrotem w kierunku zamku. "To moja ostatnia szansa", pomyślał i wyciągnął łuk przed siebie, gdyż czarny pan znajdował się plecami do niego. Lecz w tej samej chwili Gilan znów mu przeszkodził, idąc tuż za władcą. Will, który z początku trzymał się z tyłu, musiał chyba zostać zawołany przez Morgaratha, gdyż podbiegł szybko do niego i szedł dalej tuż przy jego boku. Na ten widok Halt ponownie poczuł, jak jego wnętrze rozrywa jakaś złowroga siła. Z zaciśniętymi na broni dłońmi, obserwował tę scenę. Jednak, kiedy tylko cała grupa zniknęła za murami zamku, odwrócił się szybko. Tysiące myśli kłębiły się w jego głowie jak rój pszczół uwięzionych w pudle. Czuł się tak, jakby ktoś odebrał mu całą siłę, którą posiadał. Zamknął na chwilę oczy, próbując się uspokoić. Pomimo setek pytań, na które nie znał odpowiedzi, zdawał sobie sprawę, że nic nie zdziała, jeśli przypadkiem zauważą go wartownicy. Obiecując sobie solennie, że przemyśli wszystko w obozie, oczyścił umysł i ruszył w drogę powrotną. Jednak wątpliwości wciąż targały jego sercem.

niedziela, 29 września 2013

Rozdział V

Cisza zatracająca zmysły.
Ciemność pożerająca każdą cząstkę dobra.
Każdy ruch był spowolniony, jakby zmuszony by poruszać się w złowrogiej smole.
Barczysty chłopak stał pośrodku pustki. Lecz to za mało powiedziane. To była otchłań. Otchłań rozpaczy i bólu, który jednak nie był na płaszczyźnie fizycznej, lecz duchowej. A to nie tak łatwo wyleczyć.
Nagle blondyn usłyszał tajemniczy dźwięk, jakby pisk. Owy odgłos był jak pająk, który złapawszy ofiarę w swe sidła, szedł powoli ku niemu, aby rozpocząć egzekucję. Obijał się o umysł chłopaka niczym metalowa piłka z zatrutymi kolcami.
Czeladnik skrzywił się i zmrużył oczy. Próbował zobaczyć cokolwiek, lecz okrutna czerń opanowała wszystko wokół. Dźwięk zwiększył się raptownie na sile. Chłopak zauważył, że z otchłani wyłania się dziwny kształt, ale nie potrafił rozpoznać, czym był. Upadł na kolana i gdy dotknął rękoma materii pod nim, wyczuł na palcach coś lepkiego i ciepłego. Przeraziwszy się tajemniczej substancji, szybko poderwał się, jednak w następnej sekundzie znów upadł, gdyż nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Odkrył, iż dziwny kształt był coraz bliżej. Emanował złem, wrogością, żądzą zemsty. Tuż obok pojawił się kolejny. I kolejny, i kolejny...
Nim się obejrzał, blondyn otoczony był ze wszystkich stron przez owe zjawy. Zbliżały się do skulonej postaci jak wygłodniałe wilki szukające pożywienia. Nie miał gdzie uciec. Niespodziewanie pojawił się słaby blask światła. Jednakże nie przyniósł chłopakowi ulgi. Wręcz przeciwnie. Dzięki niemu mógł zobaczyć więcej szczegółów. Swoje ręce pokryte szkarłatem, nieruchome ciało tuż obok niego.
Michael.
Rozpoznał go, mimo nikłego światła. Jego twarz wykrzywiona była w groteskowym wyrazie przerażenia, a ciemne włosy posklejały się od krwi z licznych, głębokich zadrapań. Horace wiedział, że jego towarzysz nie żyje. Klatka piersiowa milczała niczym zaklęta. Nie było żadnych ruchów, świadczących o tym, że serce wciąż pracowało.
Jego wzrok nagle spoczął na tajemniczych kształtach, które teraz mógł rozpoznać. Krzyknął. To był krzyk bólu i przerażenia. Wiedział, czym są. Widział ślady krwi na ich zębach i szaleństwo w czarnych oczach. Były coraz bliżej. Już prawie...
I stało się. Krwiożercze bestie rzuciły się na niego. Ostatnimi, co zobaczył, były rude ogony, a potem nastała ponownie ciemność. To koniec. Koniec wszystkiego. Jego koniec...

***

Młodzieniec otworzył gwałtownie oczy. Oddychał ciężko i szybko, próbując otrząsnąć się ze strasznego snu. Kiedy jego źrenice przyzwyczaiły się do ciemności, zdał sobie sprawę z obecności znienawidzonej przez niego postaci, i to w odległości zaledwie kilku centymetrów od jego twarzy.
Wiewiórka siedziała mu na klatce piersiowej i ze swoimi świdrującymi oczyma wpatrywała się w niego.
– Aaaa! – wrzasnął przerażony chłopak i zerwał się z łóżka. Rude zwierzątko zręcznie skoczyło zawczasu na niewielki stolik, stojący obok.
– Dlaczego tak krzyczysz? – Doszedł go zaspany głos Michaela, którego zbudził krzyk towarzysza.
– To przez to twoje zwierzę! – wydarł się Horace, wciąż stojąc pod ścianą.
Wiewiórka nic sobie nie robiąc z zachowania blondyna, skoczyła na łóżko Michaela i ułożyła się w kłębek, tuż obok jego poduszki.
– Przecież nic ci nie zrobiła – odparł zmęczonym głosem, niezadowolony, iż został obudzony o tej porze.
– Ech.. Nieważne, śpij dalej... – mruknął chłopak, po czym powoli usiadł na swoim łóżku, tyłem do towarzysza.
Ten chciał chyba coś powiedzieć, lecz wzruszył tylko ramionami i ułożywszy się z powrotem na posłaniu, przykrył się kocem pod szyję i zamknął oczy. Tymczasem Horace zdał sobie sprawę, że wcale nie czuje się zmęczony i, nawet pomimo chęci, nie da już rady zasnąć. Wstał i otworzył okno, wpuszczając do pokoju trochę świeżego, nocnego powietrza. Poczuł dreszcz, gdy zimny wiatr dostał się do środka. Jednak po chwili przestał się tym przejmować. Spojrzał w górę, gdzie na niebie błyszczały pojedyncze gwiazdy.
„Takie same gwiazdy świeciły, kiedy podpalaliśmy most..." - pomyślał chłopak, wracając do dawno minionych chwil. Nagle poczuł palącą złość do siebie. Gdyby wtedy zrobił coś, pomógł im, cokolwiek, może Skandianie by ich nie złapali, a co za tym idzie, Morgarath nie mógłby porwać Willa. Miał tylko nadzieję, że młody zwiadowca jakoś sobie radzi.
Zastanawiał się, co w tej chwili robi jego przyjaciel. Czy czarny pan źle go traktuje? Czy... czy Will jeszcze w ogóle żyje? Przy ostatnim pytaniu, w oczach chłopaka pojawiły się łzy. Coraz bardziej wściekły, uderzył pięścią w parapet. Gdyby tylko mógł się czegoś dowiedzieć... Gdyby tylko dostał jakiś znak... Ta niepewność rozrywała go od środka, wywołując niemalże fizyczny ból.
– Horace…? Coś nie tak...? – mruknął ospale Michael, ponownie obudzony przez młodszego kolegę. Czeladnik na ten dźwięk, aż podskoczył ze strachu. Następnie, trzymając się jedną ręką framugi okna, westchnął i spojrzał na rycerza.
– Nie, wszystko gra. Przepraszam, że cię obudziłem.
– To czemu nie śpisz? Jutro czeka nas dość długa podróż.
– Ja... po prostu nie mogę zasnąć – odparł i usiadł na swoim posłaniu. Nic więcej nie powiedział, tylko przyglądał się swoim dłoniom.
– Przecież widzę, że coś cię gryzie. Powiedz, o co chodzi. To naprawdę pomaga. – Rycerz wstał powoli i usiadł obok młodszego kolegi. Zdawał sobie sprawę, że czeladnicy nieraz przeżywają różne rozterki, których sami nie potrafią rozpoznać. Jakby nie było, sam jeszcze niedawno był uczniem szkoły rycerskiej. I dlatego potrafił to zrozumieć.
– Martwię się o Willa... – powiedział cicho Horace.
– Twojego przyjaciela, tak? Ucznia zwiadowcy? – zapytał brunet, chcąc zachęcić go do mówienia.
Ten z początku nie chciał rozmawiać z Michaelem o swoich strapieniach, jednak przyjacielski gest ze strony rycerza dodał mu odwagi.
– Tak – przyznał.
– Porwał go Morgarath, prawda?
Horace jedynie przytaknął, nie będąc pewnym swojego głosu.
– Powiedz, co dokładnie cię gnębi. Wyrzuć to z siebie, będzie ci łatwiej. – Michael uśmiechnął się.
Czeladnik odwzajemnił gest, choć trochę niepewnie.
– Wiem, że nie mogę zrobić nic, aby mu pomóc. Dlatego zgłosiłem się do tej misji, by Halt mógł wyruszyć na poszukiwanie Willa, bo jedynie on może go uratować. Tylko... – przerwał na chwilę, zaciskając pięści. – Will jest moim przyjacielem i nie cierpię stać bezczynnie i czekać, a on może już... – Nie potrafił wymówić tego słowa. Czuł, że gdyby to wypowiedział na głos, mogłoby okazać się prawdą.
– Rozumiem Cię... Wiesz, piętnaście lat temu, kiedy Araluen był pochłonięty wojną z Morgarathem, mój ojciec dowodził jednym z większych oddziałów zbrojnych. Poczynili oni niemałe szkody wśród wojsk nieprzyjaciela. Kilku ludzkich poddanych zdrajcy zaczęło się mścić na rodzinach naszych rycerzy... Przybyli też do nas, moja młodsza siostra... – tu głos Michaela jakby się załamał – Ona... Nie zdążyła się ukryć. Porwali ją na moich oczach... Chciałem za nią pobiec, ale matka mnie powstrzymała. Myśleliśmy, że to koniec... Jednak kilka dni później, do domu wrócił mój ojciec, trzymając w rękach moją siostrzyczkę. – Uśmiechnął się. – To nauczyło mnie, by tak szybko nie tracić nadziei. Zawsze jest szansa, że wszystko będzie dobrze.
– Dzięki – odparł nieśmiało Horace po chwili ciszy.
Michael zauważył, że ramiona chłopaka się nieco podniosły, a on sam zyskał więcej pewności siebie. I rzeczywiście. Horace po tej rozmowie, poczuł się lepiej.
– Z tego, co opowiadałeś mi o swoim przyjacielu, Morgarath tak szybko się go nie pozbędzie. A jeżeli to, co mówiłeś o zadawanych przez niego pytaniach, jest prawdą, to martwiłbym się raczej o mieszkańców zamku.
– Chyba masz rację – odparł z lekkim uśmiechem na twarzy. – Will da sobie radę – dodał, choć bardziej, aby przekonać siebie niż Michaela.
– To co? Wykorzystamy ten pozostały nam czas na sen? Pamiętaj, że wyruszamy o świcie.
Czeladnik przytaknął i położył się na swoim łóżku. Przez chwilę obserwował, jak towarzysz podchodzi do swojego posłania i siada na nim.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedział do szykującego się do snu bruneta.
– Nie ma sprawy. A teraz śpij już! – żartobliwie rozkazał rycerz, po czym przykrył się ciepłym kocem i po kilku chwilach oddychał już głęboko i spokojnie.
Również chłopak przewrócił się na bok i zamknął oczy. Po chwili spał już spokojnym snem.

***

W jednym z wielu pomieszczeń na zamku, na wiekowym łóżku, leżał nieprzytomny chłopak. Przykryty był starym, brązowym kocem, który jednak nie wydawał się zbyt ciepły. Wokół głowy rannego zawinięty był opatrunek, a on sam oddychał miarowo i spokojnie. Obok niego siedziała wysoka postać, spoglądająca na rannego z nieodgadniętym wyrazem twarzy.
Gdyby w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze, nie mógłby poznać, czy mężczyzna martwił się stanem chłopca, czy raczej był zdenerwowany całą sytuacją. Poza tą dwójką, w pomieszczeniu nie było już nikogo.
Z każdą kolejną chwilą, Morgarath coraz bardziej się niecierpliwił. Chłopak od dwóch dni nie wybudził się z uleczającego snu. Z początku, kiedy dowiedział się o jego ucieczce, był wściekły. Myślał nawet, czy nie ukarać chłopaka śmiercią. Jednak nie szybką, przez sen. Nie, czarny pan chciał słyszeć krzyk zwiadowcy, widzieć ból i lęk w jego oczach. Żeby do końca życia pamiętał, jakie konsekwencje niesie sprzeciwianie się jego rozkazom.
W pewnej chwili, dawny władca Gorlanu zauważył, że chłopak powoli zaczyna się budzić.
Najpierw przywitał go ostry ból w skroni, który promieniował na całą czaszkę. Z cichym jękiem zacisnął powieki jeszcze mocniej. Gdy po kilku momentach ból w pewnym stopniu ustąpił, doznał dziwnego wrażenia. Czuł się pusty, jakby odebrano mu coś ważnego, jakby...stracił cząstkę siebie... Jak przez mgłę widział oddalające się tajemnicze obrazy, których nie potrafił rozpoznać. Na ich miejsce wstąpiła pustka, ogarniająca cały jego umysł. Po chwili wszystko zlało się w jedno...
Powoli otworzył powieki. Zamrugał kilkukrotnie, starając się przywrócić ostrość widzenia. Kiedy udało mu się uzyskać w miarę wyraźny obraz, od razu zauważył pożółkły sufit. Widać było, że pomieszczenia nie odświeżano od wielu lat. Przekręcił głowę w bok, nadal czując się otępiałym przez ból. Zobaczył wysokiego mężczyznę, siedzącego na równie zaniedbanym jak reszta pokoju krześle.
– Gdzie ja jestem...? Co to za miejsce...? – spytał, rozglądając się po pomieszczeniu i unosząc się lekko na rękach.
Morgarath milczał, przeszywając młodzieńca nienawistnym wzrokiem. Chłopak poczuł ciarki na plecach. Z każdą sekundą czuł coraz większy niepokój.
– Kim pan jest? – W głosie chłopca słychać było niepewność, a także nutkę strachu.
– Kim ja jestem? Kim ja jestem?! – zdenerwował się czarny pan i uniósł rękę, by uderzyć chłopaka. – Już ja ci dam... – zaczął, jednak urwał. Jego ramię zatrzymało się kilkanaście centymetrów od twarzy zwiadowcy.
Ten wykorzystując okazję, cofnął się gwałtownie, przylegając do ściany. Drżąc, ze strachem przyglądał się mężczyźnie. Białowłosy jednak nagle zupełnie zmienił nastawienie. W jego oczach nie było już wściekłości, tylko dziwny, niepokojący błysk. Zdał sobie bowiem sprawę, co było powodem takiego zachowania chłopaka. Najwyraźniej mocne uderzenie sprawiło, że młody zwiadowca utracił pamięć. Uśmiechnął się w duchu. Właśnie nadarzyła mu się idealna okazja i wiedział, jak ją wykorzystać.
– Pytasz kim jestem, tak? Cóż, dziwię się, że zadajesz takie pytanie swojemu mistrzowi. 
– Mistrzowi? – spytał cichym i niepewnym głosem chłopak. Miał kolana przyciągnięte jak najbliżej klatki piersiowej, a w jego szeroko otwarte oczy nadal przepełnione były lękiem.
Czarny pan skinął głową, z wyraźną satysfakcją w oczach, po czym rzekł:
– Tak, jestem twoim mistrzem, nauczycielem, jak wolisz. Dwa dni temu miałeś nieszczęśliwy wypadek i wygląda na to, że musiałeś stracić pamięć. Co prawda nasz uzdrowiciel nie stwierdził poważnego urazu głowy, ale przypuszczam, iż to jest skutek uboczny.
Chłopak patrzył na niego z zainteresowaniem i łapał każde słowo wypowiedziane przez władcę. Pragnął jakoś wypełnić tę pustkę, która zrodziła się w jego głowie po przebudzeniu.
– Wiem, że to może być dla ciebie trudne do zrozumienia, ale zacznijmy od początku – mówił beznamiętnym głosem, przyglądając się fizjonomii chłopca. – Jestem Morgarath i władcą tego miejsca. A ty nazywasz się Will...
– Will… – powtórzył jak echo chłopak, jakby chciał przyzwyczaić się do własnego imienia.
Były władca Gorlanu milczał przez chwilę, analizując postawę młodego zwiadowcy. Po czym kontynuował:
– Zapewne nie pamiętasz swojej nauki tutaj. Pozwól więc, że nieco ci o tym opowiem... – oznajmił Morgarath. Wiedział już, że czeka ich teraz długa rozmowa.

***

W tej części zamku, która została wydzielona dla poddanych czarnego pana, Gilan wychodził właśnie ze swojej komnaty. Pozornie nie ruszając głową, zwiadowca uważnie penetrował otoczenie dokoła. Zachowywał się jednak normalnie, tak jakby po prostu gdzieś szedł, bez konkretnego celu. Wiedział, że gdyby zaczął zaglądać do każdej dziury w tym korytarzu, mogłoby wyglądać to podejrzanie. Jak na razie, nie udało mu się dowiedzieć niczego, poza tym, że Will uciekł, lecz został złapany. Raz tylko usłyszał, jak dwóch służących rozmawiało o tym, że chłopak wciąż się nie obudził. Niepokoiły go te plotki i dlatego musiał dowiedzieć się czegoś więcej.
Uznał, że nikt nie powinien mieć mu za złe, jeżeli trochę pospaceruje po zamku. W razie czego, mógł powiedzieć, że jest nowy i chce lepiej poznać otoczenie. Szedł właśnie wzdłuż pustego korytarza. Nie słyszał, żeby ktoś się znajdował w okolicy. Odruchowo poruszał się bezszelestnie, więc tym bardziej łatwo było mu usłyszeć jakieś niepokojące odgłosy.
Na korytarzu panował półmrok, gdyż światło dawały jedynie kilka niewielkich i okrągłych okien. Gilan doszedł do drewnianych, ciężkich drzwi, za którymi znajdowały się schody. Skręcił właśnie w wąską klatkę schodową, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki. Z każdą kolejną chwilą były coraz głośniejsze. Zwiadowca wiedział, że ta osoba zmierza do miejsca, w którym się znajdował.
Zawahał się. Mógł teoretycznie wycofać się pod ścianę i wtopić się w tło, lecz... ,,Do licha!" - pomyślał młodzieniec. - ,,Przecież nie mam płaszcza...". Jednak było już za późno, aby schować się do bezpiecznego miejsca, gdyż na schodach pojawił się Seward.
Gilan westchnął w myślach. Miał wyjątkowego pecha, co do tego człowieka. Niekiedy zdawało mu się wręcz, że los chce mu spłatać figla, co rusz stawiając na jego drodze tego jasnowłosego mężczyznę o podwójnej osobowości.
– Ej, ty! Co tu robisz? – spytał Seward, zauważając na swojej drodze zwiadowcę.
– Stoi, a nie widzisz? Trzeba być kompletnym idiotą, aby się tego nie domyślić – odpowiedział samemu sobie po krótkiej chwili ciszy.
– Zamknij się! Odezwał się Pan Wszystkowiedzący.
– A żebyś wiedział. Ty nawet byś drzewa na pustyni nie zobaczył, taki jesteś głupi.
– Yyyy... Przepraszam..? – zaczął Gilan, przerywając tę falę samooskarżeń. – Czy mogę coś powiedzieć..?
– NIE!
– No daj chłopakowi się wysłowić – odpowiedział sobie Seward z niezadowoloną miną. Zawsze musiał go uspokajać. Doprawdy, jak małe dziecko! "Z kim ja muszę pracować..." – Pokręcił głową z politowaniem i przeniósł wzrok ponownie na przybysza. – O co chodzi?
– Ja... – zaczął zwiadowca, nie do końca pewien, co powiedzieć. – Ja szukałem tylko...yy...wejścia do...yy... zbrojowni i zgubiłem się – wymyślił wymówkę na poczekaniu.
Blondyn spojrzał na niego podejrzliwie.
– Zbrojownia jest na dole... Dlaczego ją szukałeś?
– Szukałem... ostrzałki do miecza! – odpowiedział po krótkim wahaniu młodzieniec.
Mężczyzna pokiwał głową kilka razy, jakby w zamyśleniu. Przyłożył dłoń do ściany korytarza, jednak po chwili oderwał ją gwałtownie, z obrzydzeniem na twarzy. Na jego ręce pozostały ślady tajemniczej wilgoci. Gdy przyłożył ją do nosa, poczuł smród. Jeszcze z większym niesmakiem opuścił ją wzdłuż tułowia i wytarł dłoń o materiał spodni.
– Taak... W zbrojowni powinny się znaleźć jakieś ostrzałki – powiedział powoli Seward, tonem, który wskazywał wyraźnie, że blondyn nad czymś się zastanawia. – Chodź za mną zaprowadzę cię, yyy... – Sługa Morgaratha zawahał się, prawdopodobnie próbując przypomnieć sobie imię nowego towarzysza.
– Jestem Gladiel – odpowiedział, starając się zachować obojętność.
– Gladiel, tak właśnie... Gladiel... – mruknął mężczyzna, niezbyt przyjaznym tonem. – To w takim razie chodź, Gladielu... – Ostatnie słowo wypowiedział niczym obelgę. Prawdopodobnie nie spodobało mu się szlacheckie brzmienie tego imienia.
Gilan nawet jeśli dostrzegł w jego głosie nutę pogardy, to nie zwrócił na to uwagi.
– Więc prowadź – odparł na tyle oschle, na ile potrafił.
– Ej, ty! Trochę szacunku! – Seward odwrócił się w jego stronę z wściekłym wyrazem twarzy. Założył ręce i spojrzał wyczekująco na nowego mieszkańca zamku. – Do mnie, jako do pierwszego sługi naszego wielmożnego pana i władcy, masz się zwracać per "panie"! – zamilkł na chwilę, a gdy znów się odezwał, w jego głosie słychać było kpinę. –,,Do pierwszego sługi"? Nie za dużo sobie wymyślasz? Lepiej zejdź na ziemię i spójrz na rzeczywistość. Już ci to kiedyś tłumaczyłem.
– To, co mówisz, nie ma żadnego sensu! Na kim niby najbardziej polega nasz władca, jeśli nie na mnie?!
– Pomyśl, choć raz. Jesteś zwykłym sługą. Zwykłym sługą! Poza tym nasz pan już ma swojego zastępcę i na pewno ty nim nie jesteś.
– Masz na myśli tego całego Foldara? Gdyby był zastępcą pana, to nie zostałby wysłany nie wiadomo gdzie!
– Może pojechał z tajną misją. A to znaczy, że nasz pan darzy go zaufaniem, nieprawdaż? Ciebie nawet nie można zostawić samego!
– Akurat nigdy nie mam sposobności być sam, bo ty wiecznie się za mną wleczesz! Gdyby nie ty, to zapewne zasiadałbym teraz na tronie przy władcy!
 Gilan tymczasem ledwo powstrzymywał się od śmiechu. Tylko dzięki zwiadowczemu wyszkoleniu, potrafił zachować spokój. Nie zdziwiłby się, gdyby Seward zaczął okładać siebie pięściami.
– Przepraszam, czy mógłbym się wtrącić...? – spytał ostrożnie, za wszelką cenę starając się zachować kamienną twarz.
– Czego?! – warknął Seward, przenosząc na niego wściekłe spojrzenie. Pod wpływem gwałtownego ruchu, jasne pasma włosów opadły mu na oczy.
– Chciałem tylko przypomnieć, że miałeś mnie, panie, zaprowadzić do zbrojowni... – Gilan postanowił podlizać się nieco bardziej zarozumiałej stronie Sewarda. Zdawał sobie sprawę, że inaczej będzie stać tu w nieskończoność, wysłuchując bezsensownej kłótni.
Sługa przez chwilę milczał. Zwiadowca miał wrażenie, jakby druga jaźń blondyna, w myślach karciła go za jego wybuch wściekłości. Ten w końcu machnął z roztargnieniem ręką i odparł:
– Dobrze, już dobrze. Chodźmy...
Młodzieniec odetchnął z ulgą. Kiedy dotrą do zbrojowni, będzie mieć w końcu szansę uwolnić się od natrętnego sługi i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o Willu. Chyba, że...
Chyba, że podwładny Margaratha wiedział coś na temat jego przyjaciela. Będzie musiał tak go podejść, by dowiedzieć się jak najwięcej.
– Przepraszam, że wrócę do tematu, ale... Jak sobie teraz to przemyślałem, to miałeś rację – zaczął Gilan, starając się dotrzeć do rozsądniejszej, jak się zdawało, osobowości Sewarda. – Mimo wszystko, jest chyba ktoś oprócz Foldara, na kim władca skupia swoją uwagę.
Jego towarzysz spojrzał na niego dziwnie.
– Kogo masz na myśli?
Schodzili właśnie po ciasnych, krętych schodach, ogarniętych przez półmrok. Gilan musiał iść przy zewnętrznej ścianie, gdyż z drugiej strony stopnie były zbyt wąskie i jeden nieuważny ruch groził upadkiem.
– Słyszałem coś o jakimś chłopcu, któremu pan poświęca teraz wiele swojego czasu... – odparł niewinnym tonem były uczeń Halta.
– Głupi dzieciak – warknął Seward. – On jest nic nie wart. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nasz pan się tam nim przejmuje.
– Nie wiem o nim zbyt wiele... Mógłbyś coś więcej o nim powiedzieć? – Zwiadowca za wszelką cenę musiał ukrywać zainteresowanie, które w oczach sługi, mogłoby się wydać nad wyraz podejrzane. Jednak wyglądało na to, iż ten nic nie zauważył. Gilanowi przeszły przez myśl słowa wypowiedziane jakiś czas temu, już nie pamiętał przez kogo. ,,Słudzy Morgaratha nie są zbyt inteligentni". "Ale ten to już szczególnie..." – dodał w myślach.
– A co tu mówić? To zwykły bezwartościowy dzieciak, podobno jest uczniem zwiadowcy – odparł Seward pogardliwym tonem.
– Zwiadowcy...? – Gilan starał się, by w jego głosie słychać było lekki strach, a zarazem pogardę dla członków korpusu. – Skąd on się tu wziął?
– Pan przywiózł go tu po nieudanej bitwie na równinie Uthal. Ci, którzy byli wtedy w armii, mówili mi, że chłopak wcześniej był zakładnikiem tych obdartusów, Skandian.
– Skandian? Hmm... To ciekawe... – Na chwilę nastała cisza, w trakcie której dwaj mężczyźni przeszli wzdłuż długiego korytarza, oświetlonego przez duże, nieoszklone okna. Zwiadowca wahał się przez chwilę, po czym spytał:
– A wiadomo właściwie, jakie pan ma plany w stosunku do tego chłopca?
– Nasz władca nigdy mi nie zdradził, do czego potrzebny mu ten dzieciak. – Zacisnął pięści, niezadowolony, że Morgarath mu czegoś nie powiedział. – No tak. Przecież ty jesteś najbardziej zaufaną osobą w tym zamku i tobie można powierzyć wszystko – jego głos ociekał sarkazmem.
Gilan miał ochotę trzepnąć towarzysza. Znowu wszczyna te bezsensowne kłótnie... 
– Oczywiście, że tak! Pan mi ufa!
 – Taa, jak pies kotu. Wracając, nasz pan traktuje tego małego jak swojego osobistego sługę.
– Osobistego sługę? – wtrącił Gladiel, zanim doszło do rękoczynów. – To znaczy, że traktuje go lepiej niż innych?
– Tego bym nie powiedział. – Na jego twarzy zagościł złośliwy uśmiech, przynajmniej chciał, aby taki wyszedł. Jednak w rzeczywistości jego wyraz twarzy wyglądał dziwnie. – Ale i tak moim zdaniem, ten mały zwiadowca zasługuje na coś o wiele gorszego.
Młodzieniec nie dowiedział się jednak, na co według Sewarda zasługuje Will, gdyż w tym momencie znaleźli się przed ciężkimi drzwiami do zbrojowni. Gdy weszli do środka, sala okazała się sporej wielkości pomieszczeniem, oświetlanym przez wiszące na ścianach pochodnie. Po lewej stronie znajdowała się masa lekko zardzewiałych mieczy, kilka toporów, maczug, szabli, krótkich noży. Znalazło się też kilka łuków, lecz - jak sądził Gilan - nie nadawały się do użytku. Po drugiej stronie umieszczone były różnego rodzaju narzędzia tortur. Na drewnianych, prowizorycznych półkach leżały kajdany, bicze z kolcami i bez, noże z chropowatym ostrzem. Zwiadowca wzdrygnął się na ten widok. Na niewielkim podeście blisko wejścia, zauważył długi bicz nabijany kolcami. Wprawne oko młodzieńca dostrzegło na nim w miarę świeże ślady krwi.
W tym czasie Seward podszedł do sterty broni i zaczął szukać czegoś w niskiej skrzynce. Grzebał w niej przez jakiś czas, co chwila wyrzucając na zewnątrz rozmaite, drobne przyrządy niewiadomego przeznaczenia. Po kilku chwilach wyciągnął niewielką ostrzałkę do mieczy. Nie była jednak najlepszej jakości, gdyż korzystało z niej bardzo wiele osób. Przyjrzał się narzędziu, po czym wzruszył ramionami i wstał. Podszedł do Gilana i wręczył mu przedmiot.
– Trzymaj, tylko jej nie zgub – ostrzegł oschłym tonem.
– Oczywiście – odparł krótko młodzieniec, dobywając miecza z pochwy z charakterystycznym świstem.
Ktoś o sprawniejszym oku mógłby od razu stwierdzić, że nie ma tu do czynienia z pierwszym lepszym szermierzem. Gilan już od dziecka był szkolony, jak należycie obchodzić się z bronią. I Seward musiał to zauważyć, gdyż protekcjonalnie odwrócił wzrok i podszedł do półki, na której leżały kajdany oraz bicze, a następnie zaczął przeglądać ich stan.
– Dobra, odłóż ten bicz, bo się jeszcze skaleczysz – mruknął do siebie Seward, po krótkiej chwili milczenia. Towarzyszący mu młodzieniec westchnął tylko, zdając sobie sprawę, że zaraz będzie świadkiem kolejnej kłótni.
– Jestem ci bardzo wdzięczny, że tak się o mnie martwisz! – dodał lekko urażonym głosem, zaciskając mimowolnie dłoń na jednym z kolców bicza. – Ał! Nawet nie waż się mówić ,,A nie mówiłem"!
– W porządku, nie miałem takiego zamiaru. – Seward uśmiechnął się lekko, chwytając ostrożnie drugą dłoń. – To tylko zadrapanie, nic ci nie będzie.
– A od kiedy cię to obchodzi?!
– Mimo wszystko cię lubię i nie dałbym nikomu zrobić ci krzywdy. Nawet samemu sobie .
Gilan był całkowicie zszokowany tym, co przed chwilą usłyszał. Po kilku sekundach zdał sobie dopiero sprawę, że nieświadomie otworzył usta ze zdziwienia. Szybko zamknął je, mając nadzieję, że Seward niczego nie zauważył. Wrócił do ostrzenia miecza, choć tak naprawdę nie było to już wcale potrzebne. "A myślałem, że nic mnie już tu nie zdziwi" – westchnął w myślach. Po chwili podniósł swoją broń na wysokość oczu i sprawdził ostatni raz ostrość klingi. Następnie stanowczym i pewnym ruchem schował ją do pochwy.
Seward musiał to zauważyć, bo zaprzestał dyskusji z samym sobą i oznajmił:
– Jeśli już skończyłeś, to chodź. Zaprowadzę cię do komnaty.
Młodzieniec tylko skinął głową. Niezbyt podobało mu się, że sługa Morgaratha wszędzie go prowadzi, tak jakby on był tu tylko gościem. W końcu należał do armii i powinien być traktowani jak pozostali. Nie zauważył, żeby inni posiadali osobistą eskortę. Wolał jednak nie narażać się Sewardowi, gdyż ten mógłby powiedzieć komuś o jego zainteresowaniu Willem. A im mniej osób kojarzyło go z młodym zwiadowcą, tym lepiej.
Mężczyźni wyszli ze zbrojowni, a sługa zamknął za sobą ciężkie drzwi żelaznym kluczem, który - jak uważał Seward - otrzymał w ramach zaufania władcy w jego osobę. Nie zmienia to faktu, że posiadała je większość wojska. Gilan w tym czasie oparł się o ścianę korytarza z rękoma w kieszeniach czarnych spodni. Starał się, aby jego postawa była na tyle lekceważąca, na ile potrafił. Wciąż trochę dziwnie się czuł bez swojego szarozielonego płaszcza. Z goryczą stwierdził, że w nim bez problemu wtopiłby się w tło, które stanowiły porośnięte mchem, kamienne ściany. Jednak nie mógł go założyć, gdyż wszystkie jego starania poszłyby na marne. Musiał dalej grać rolę złodzieja i przestępcy. Od tego zależało życie nie tylko jego, ale też Willa.
– Gdziekolwiek teraz jesteś... Nie pozwolę ci zginąć... – szepnął do siebie Gilan.

***

Horace i Michael wyjechali z miasteczka już kilka godzin temu. Słońce znajdowało się wysoko na nieboskłonie, lecz chmury zasłoniły ciepłe promienie, powodując, ochłodzenie powietrza. Czeladnik rycerski grzebał właśnie w swoich bagażach, szukając niewielkiej paczuszki z jedzeniem. Nie jadł nic od śniadania, co w jego przypadku było to czymś nie do pomyślenia. Jeszcze, gdy mieszkał na dworze w Redmont, wielu dziwiło się, ile zwykły chłopak może zjeść. Uśmiechnął się lekko na myśl o przepysznych potrawach, którymi zajadał się w sierocińcu. Teraz również nie mógł narzekać na kuchnię, bo – jak wiadomo – mieszkańcy Galii potrafili gotować. Z tego też powodu ślinka mu ciekła na myśl, co też może znajdować się w prezencie, który otrzymał tego samego ranka od uroczej kelnerki. Nie zatrzymując się, wyjął z torby podróżnej niewielką paczkę z białego pergaminu. Mimo upływu kilku godzin, paczka była jeszcze ciepła od spodu, więc Horace podejrzewał, że wyroby były świeżo przygotowane przed ich odjazdem.
Uśmiechnął się na wspomnienie blondynki, która tak bardzo chciała pomóc im przed odjazdem. Szkoda tylko, że nie zauważył, że dziewczyna robiła to wszystko ze względu na jego starszego towarzysza.
Co chwila zerkając na drogę przed sobą, zaczął otwierać pakunek. Z początku szło mu niezbyt dobrze, gdyż używał tylko jednej ręki, lecz w końcu udało mu się rozpakować upragniony prowiant. Do jego nosa doszedł przyjemny, ziołowy zapach. Już chciał rzucić się bezmyślnie na smaczne danie, gdy zdał sobie sprawę, że były to escargots.
– Co się stało? – spytał Michael, który zainteresował się wykrzywioną w grymasie twarzą towarzysza. Oczywiście już wcześniej zauważył starania rosłego czeladnika w dostaniu się do pożywienia.
– Ta kelnerka, Claire... Powiedziała, że ma dla mnie coś specjalnego. Mówiła, że na pewno mi zasmakuje... A to są znowu ślimaki! – wyżalił się chłopak. Ku jego zdumieniu, rycerz zaczął się głośno śmiać. Przez chwilę, nastolatek miał nawet ochotę cisnąć swoją paczuszką w tę roześmianą twarz.
– Przestań! To nie jest śmieszne – burknął, niezadowolony z zachowania bruneta. – Dlaczego ona mi to dała? – jęknął żałośnie, chowając pakunek z powrotem do torby.
– Hmm.. Nie mam pojęcia. Może po prostu uznała, że ostatnim razem ci smakowały – odparł Michael, podgryzając niewielkie bułeczki, w które wyposażyła go wcześniej dziewczyna. Uśmiechnął się w duchu, przypominając sobie ich pożegnalną rozmowę.
– Taa, umierałem z zachwytu – odparł, nie patrząc na rycerza. Ten zaśmiał się pod nosem i ułamawszy mały kawałek bułki, podał go siedzącej na jego ramieniu rudemu zwierzęciu. Wiewiórka z początku niepewnie powąchała podsunięty pod jej nos przysmak, lecz po chwili chwyciła go w łapki i wgryzła się w niego.
Horace mruknął coś pod nosem. Brzmiało to mniej więcej jak: "Nawet to głupie zwierzę dostaje lepsze jedzenie niż ja...".
– Chcesz jedną? – spytał Verney, który ulitował się nad młodszym kolegą.
Z początku chłopak chciał odmówić i nie narażać swojej dumy na uszczerbek, lecz w końcu nieprzyjemne skurcze żołądka namówiły go do zmiany decyzji.
– Właściwie..Chętnie, dzięki.
Horace pociągnął lekko swojego konia za lejce, by ten przybliżył się do wierzchowca Michaela. Następnie wyciągnął rękę, aby wziąć z pakunku towarzysza, jedną, ciepłą jeszcze bułkę. Gdy włożył ją do ust, poczuł wspaniały, lekko słodkawy smak. Galijczycy naprawdę znali się na gotowaniu. Potrafili upiec niezwykłe, kruche ciasto, zupełnie inne od tradycyjnego, spotykanego w Araluenie. Michael w tym czasie schował paczkę do swojej torby, przezornie zostawiając resztę przysmaku na potem.
– Dobrze, jedźmy dalej. Przed nami jeszcze długa droga i nie możemy sobie pozwolić na opóźnienia, które nie wynikają z konieczności – oznajmił.
– Jasne... – mruknął Horace i uderzył piętami w boki swojego wierzchowca, zmuszając go do zwiększenia tempa.
Michael zrównał się z nim, uśmiechając lekko. Po chwili musiał poprawić kołnierz swojego płaszcza, gdyż zawiał zimny wiatr. Miał wrażenie, że temperatura spadła, co by go nie zdziwiło, ponieważ powoli zbliżali się do gór. Na horyzoncie, spośród białej mgły wyłaniały się już pierwsze, ledwo dostrzegalne szczyty o charakterystycznych, stożkowatych szczytach. Obecnie pokonywali dość pagórkowaty teren, toteż ich zasięg widzenia co chwilę się zmieniał.
Po drodze spotykali coraz mniej ciepłolubnych ptaków i zwierząt, które miałyby tu utrudnione zadanie w poszukiwaniu pożywienia. Niemniej jednak młodemu czeladnikowi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Z jego szczęściem, pewnie by znowu spadło na niego jakieś stworzenie. Już i tak miał utrapienie z jednym szkodnikiem, którego Michael zadziwiająco polubił.
Nie rozumiał, jak jego towarzysz pozwalał temu rudemu potworowi spać razem z nim. Nie rozumiał wcale, dlaczego to małe stworzenie w ogóle się do nich przywiązało.
To nie tak, że nie lubił zwierząt. Zawsze było pozytywnie nastawiony do tych domowych, łagodnych istnień. Jednak dzikie stworzenia go trochę przerażały. To uczycie trochę zmalało od czasu spotkania z dwoma odyńcami, podczas którego o mały włos, a razem z Willem staliby się pożywieniem. W tym dniu pokonał swój strach i... i znalazł przyjaciela. "Ciekawe, co teraz robisz, Willu... Czy spotkałeś już Halta i Gilana...?" – spytał w myślach rycerski czeladnik. Spojrzał w niebo, gdzie promienie słońca z trudem przebijały się przez chmury. Wiedział, ż droga przed nimi nie będzie prostsza, niż wcześniej. Wręcz przeciwnie. Zastanawiał się, w jaki sposób przedostaną się przez wysokie góry w Teutonii. Nie mogli ich w żaden sposób okrążyć, gdyż ciągnęły się długim pasem aż do północnych krańców Skandii. Chłopak obawiał się nieco, że ich wierzchowce mogą nie znieść trudów górskiej przeprawy. Sam nie był jej zbyt pewien. Jeszcze jako wychowanek sierocińca, słyszał wiele legend o niezwykle niebezpiecznych przełęczach i wysokich, skalistych szczytach pełnych jaskiń, zamieszkiwanych przez tajemnicze, groźne plemiona. Wzdrygnął się na samą myśl. Jego wyobraźnia bezczelnie podsunęła mu obrazy bezwzględnych, nie znających cywilizacji tubylców, którzy mieli kanibalistyczne zapędy.
Z ponurych myśli wyrwał go głos Michaela:
– Przyspiesz trochę swojego konia, Horace! Wkrótce się ściemni, a wolałbym dotrzeć do miasta przed zmrokiem. Podobno w nocy grasują tu bandyci.
Po tych słowach, brunet wysunął się do przodu, zmuszając wierzchowca do kłusa. Po krótkim ociąganiu, dołączył do niego młodszy kolega. I tak, dwaj towarzysze podróży rozpoczęli mozolną, długotrwałą wędrówkę po nieznanych im terenach Galii, nie wiedząc jeszcze, gdzie tak naprawdę zaprowadzi ich los.