sobota, 20 lutego 2016

Rozdział VIII


Zerwał się chłodny wiatr. Michael okrył się mocniej płaszczem, mając nadzieję, że to choć trochę ochroni go przed zimnem. Jechali już od paru godzin, nie chcąc tracić czasu, który jest im potrzebny. W końcu musieli wykonać zadanie i uratować porwaną księżniczkę, a za nimi dopiero niecała połowa drogi.
W tym momencie poczuł małe poruszenie w kieszeni płaszcza i uśmiechnął się, przypominając sobie o jego małej towarzyszce.  Trzymając wodze jedną ręką, drugą pogłaskał śpiącą wiewiórkę, która nie opuszczała go od samego początku. Nie wiedzieć czemu, dotyk jej niewiarygodnie miękkiego futerka zawsze go uspokajał. Czasem nawet potrafił wyczuć pod palcami maleńkie bijące serce. Uśmiechając się w duchu, wyciągnął ostrożnie rękę, by nie obudzić zwierzaka i skupił wzrok na drodze.
– Głodny jestem – jęknął nagle Horace, zwracając na siebie uwagę Michaela.
– A kiedy nie jesteś, co? – zaśmiał się ciemnowłosy rycerz, który w czasie podróży zdążył już poznać upodobania swojego młodszego towarzysza. – Nie martw się, zaraz coś zjemy.
Młodzieniec uśmiechnął się do niego z zadowoleniem. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć jakąś kąśliwą uwagą, ale zrezygnował z tego pomysłu. Nigdy nie był dobry w słowach, więc wolał kierować się instynktem i umiejętnościami, a myślenie zostawić tym, którzy się na tym znają.
Niedawno wjechali do miasteczka, w którym odbywał się cotygodniowy targ. Kupcy zjeżdżali się z sąsiednich lenn, chcąc zaprezentować swoje dobra. W miarę jak zbliżali się do głównego placu, liczba ludzi na ulicach stale się zwiększała. W pewnym momencie aż ciężko było między nimi przejechać. Zgodnie uznali, że lepiej będzie zostawić wierzchowce gdzieś na uboczu lub w stajni przy gospodzie, a pieszo udać się na targ. Lecz z powodu braku miejsc w pobliskich tawernach, młodzieńcy zmuszeni byli cofnąć się prawie do granic miasteczka.
Przywiązali wierzchowce do pobliskiego drzewa, starając się ukryć je za gęstymi krzewami, po czym wrócili do centrum. Mieli szczęście, że cechował ich dość wysoki wzrost, bo w takim tłumie nietrudno było się zgubić.
Tymczasem wiewiórka zaciekawiona odgłosami z otoczenia, wyszła ze swojej dotychczasowej kryjówki i wdrapawszy się po płaszczu Michaela, usiadła na jego ramieniu. Z tej wysokości mogła spokojnie widzieć całe morze głów. Najwięcej ludzi tłoczyło się przy straganie jakiegoś bogatego kupca, który sprzedawał piękne i drogie tkaniny oraz cenne przyprawy ze wschodu. Tuż obok pewien pasterz trzymał w zagrodzie kilkanaście sztuk owiec. Wszystkie beczały głośno, co jednak nie było zbytnio słyszane wśród ogólnego gwaru i zgiełku. Dalej znajdowały się też kramy z ziołami, solonym mięsem lub całymi koszami żywych ślimaków, które, jak już zdążył się przekonać Horace, ukrywały się w Galii pod urokliwą nazwą escargots. Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Nigdy więcej nie zje czegoś, nie wiedząc, co to jest.
Rozejrzał się wokół, z zainteresowaniem​ przyglądając się straganom i kupieckiemu życiu. Starsza kobieta siedziała na ziemi, a na płachcie materiału przed nią leżało mnóstwo pęczków ziół. Ona sama wyglądała na taką, która całe swoje życie spędzała chodząc po lesie i zbierając korzonki. Jej strój był brudny, a miejscami zaczepiły się o niego suche liście lub niewielkie gałązki. Nieco dalej, dwie kobiety w średnim wieku, ubrane w barwione na niebiesko i czerwono samodziałowe suknie, przyglądały się wystawionemu arrasowi z kwiatowym wzorem, dość popularnym w tych rejonach. Kupiec zachwalał głośno swój towar, starając się przekrzyczeć tłum.
Po drugiej stronie rynku pewien rybałt prezentował galijskie, skoczne pieśni. Kilkoro ludzi przystanęło obok i włączyło się podczas refrenu. Po dłuższym wsłuchaniu się, Horace skojarzył melodię. Kiedyś słyszał aralueńską wersję przyśpiewki na Święcie Plonów. Nieświadomie, zaczął ją nucić pod nosem. Opowiadała o pasterce, której owieczka uciekła do lasu, a także o pastuszku, który pomagał w poszukiwaniach.
Skupiając swoją uwagę na melodię, nawet nie zauważył, kiedy zatrzymali się przed prowizorycznym straganem staruszki, oferującej młodzieńcom dorodne owoce. Michael przywitał się z uśmiechem, wymienił między kobietą parę zdań, po czym poprosił o parę czerwonych jabłek.
Nagle po całym placu rozległ się huk głośniejszy od zwyczajnego zgiełku, który spowodował, że wiewiórka, do tej pory siedząca na ramieniu bruneta, skoczyła na nic niespodziewające​go się Horace'a. Ten z zaskoczenia cofnął się o krok i nie zauważając drewnianej skrzynki, upadł do tyłu, przy okazji przewracając kosze z jabłkami, które ustawione były jeden pod drugim.
Owoce poturlały się po ziemi, a kilkoro nic nie przypuszczających przechodniów stanęło na nie i również się przewróciło. Jeden mężczyzna chwycił się odruchowo wiszącej na straganie tkaniny, przez co zachwiał delikatną konstrukcją, która upadła na ziemię. Sąsiednie stragany, wykonane ze słabej jakości, drewna również zaczęły się przewracać, zupełnie jak domino. Jedna belka uderzyła w niewielki podest, przez co leżący na nim kosz ze ślimakami wzbił się w powietrze, lądując na głowie nieszczęsnego rycerskiego czeladnika. Ten, wciąż oszołomiony, zdjął z siebie pleciony przedmiot i zauważył, siedzącą przed nim wiewiórkę, przyglądającą się chłopakowi z lekko przekrzywioną główką.
– Ty mały potworze! – krzyknął Horace i chwycił pierwsze lepsze jabłko, żeby rzucić nim w rude stworzonko. Jednak w tym momencie otrzymał od kogoś mocny cios czymś niezbyt twardym w głowę.
 Odwrócił się zamroczony i stwierdził, że za nim stoi wściekła właścicielka straganu z bagietką w ręce. Mówiła coś szybko po gallijsku, a chłopak miał dziwne wrażenie, że to niezbyt cenzuralne słowa. Lecz zanim kobieta ponowiła próbę ukarania czeladnika, wtrącił się Michael, mówiąc skruszonym głosem. Następnie podszedł do Horace'a i mając nieodparte wrażenie, że ostatnio prześladował go wyjątkowy pech.
– Co jej powiedziałeś?
– Przeprosiłem za całe to zamieszanie i wytłumaczyłem, że to był wypadek – odparł, sięgając po leżący na ziemi kosz. – Ale muszę przyznać, że nieźle narozrabiałeś – dodał z uśmiechem.
– To wszystko wina tego piekielnego gryzonia! – Horace pokazał palcem na wiewiórkę, która usadowiła się w swoim ulubionym miejscu na ramieniu ciemnowłosego rycerza.
– O czym ty mówisz? – zapytał Michael, głaszcząc zwierzę po głowie.
– Zaatakowała mnie! Znowu! – poskarżył się chłopak. – To zwierzę robi wszystko, żeby się mnie pozbyć!
– Nie przesadzasz, Horace? Ona się tylko wystraszyła huku. Poza tym to tylko małe zwierzę. Dlaczego chciałoby się ciebie "pozbyć", jak to ująłeś?
Czeladnik mruknął tylko pod nosem i spojrzał z wściekłością na rude zwierzątko.
– No nic, chodź Horace, pomożemy przy sprzątaniu. – Starszy z Aralueńczyków podszedł do kobiety sprzedającej jabłka i podniósł przewrócony stolik. Po chwili odwrócił się w stronę młodszego towarzysza, który stał obok z nieco niepewną miną. – Co tak stoisz jak słup soli? Nabroiłeś to napraw! – zaśmiał się.
Chłopak westchnął i przyłączył się do sprzątania. Czuł na sobie spojrzenia przechodniów, lecz starał się je ignorować. Zapewne teraz wszyscy byli wobec niego wrogo nastawieni. A wszystko przez małego potwora. Porządkowanie zajęło im co najmniej pół godziny. Na szczęście większość osób przebywających w pobliżu, przyłączyła się i niedługo później kramy ustawione były na nowo. Niestety, kupcy nie obeszli się bez liczenia strat, na co dowodem były produkty leżące w błotnych kałużach.
Zbierając resztki połamanych desek, Michael mimochodem usłyszał rozmowę dwóch mężczyzn. Gdy się obejrzał, zauważył jednego z kupców, który sprzedawał dziś na tym targu. Nie wsłuchiwał się jak dotąd uważnie, jednak do jego uszu doszły słowa takie jak "okręt", "sztorm" i "Skandianie". Zaciekawiony, postanowił dowiedzieć się nieco więcej. Udając, że zbiera porozrzucane pęczki ziół, zbliżył się nieco do rozmawiających.
Ci - zajęci konwersacją - nie zwrócili na niego uwagi.
– Jesteś pewien, że chodziło o statek Skandian?
– Juści. Gdy byłem w porcie, aby sprawdzić, jak się ma moja droga Brenda, dowiedziałem się tego od pewnego marynarza, mojego dawnego przyjaciela z czasów, kiedy byliśmy majtkami na jednym statku.
– No proszę, a tacy z nich niby dobrzy żeglarze... – mruknął pod nosem drugi z mężczyzn. – Najwyraźniej nawet wilcze okręty nie pokonają sztormów.
Michael miał nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, lecz w tym momencie do rozmowy wtrącił się inny kupiec, narzekający na ilość zniszczeń na jego stoisku. W pewnym momencie jeden ze sprzedawców spojrzał na niego, jakby wyczuł, że ktoś podsłuchuje ich rozmowę. Nie chcąc zostać uznanym za szpiega, Aralueńczyk musiał odejść, dalej zbierając rozsypane jabłka.
Gdy plac był w miarę posprzątany, Michael zaciągnął młodszego towarzysza na bok, informując, że muszą wyruszyć dalej w drogę. Horace przytaknął tylko skinieniem głowy, po czym obaj młodzieńcy ruszyli ku wyjściu z miasteczka, udając się na poszukiwanie swoich koni.
Młodszy chłopak co jakiś czas rzucał rudemu stworzeniu, które siedziało na ramieniu Michaela, nieprzychylne spojrzenia, w duchu przeklinając wszelkie wiewiórki. Był pewny, że celowo wtedy się na niego rzuciła, co wywołało taką katastrofę. Nie mógł jednak wspomnieć ponownie swojemu towarzyszowi, ponieważ wiedział, że ten zbagatelizuje jego obawy.
Po chwili dwaj młodzieńcy doszli do niewielkiego zagajnika, gdzie pozostawili swoje wierzchowce. Czekała ich tam jednak przykra niespodzianka, gdyż konie zniknęły. Spojrzeli po sobie zaskoczeni, dochodząc szybko do wniosku, co się stało. Michael wiedział, że zwierzęta same z siebie nie uciekły. Westchnął, zdając sobie sprawę, że taki obrót wydarzeń pozbawił ich czasu, którego nie mieli. Nie mogli wyruszyć dalej na poszukiwanie księżniczki pieszo, zwłaszcza, mając na uwadze usłyszane niedawno plotki o wypadku skandiańskiego okrętu.
Westchnął i przykucnął, chcąc przyjrzeć się śladom kopyt, całe szczęście dość widocznym na lekko wilgotnej ziemi.
– Obawiam się Horace, że musimy na chwilę zboczyć z naszej trasy.

****

Gilan szedł korytarzem, wracając z porannych ćwiczeń, na których miał okazję po raz kolejny zmierzyć się ze sługą Morgaratha. Zwiadowca wiedział, że mężczyzna czuł się upokorzony po ostatniej walce, odbytej na oczach swojego pana. Jednak nie zmieniało to faktu, sługa był zbyt porywczy i agresywny, co prowadziło do jego zguby. A Gilan potrafił wykorzystywać swoje umiejętności szermiercze, nie dając się ponieść emocjom. Miał też nadzieję zdobyć tym przychylność Morgaratha, licząc, że dzięki temu łatwiej będzie mógł dowiedzieć się więcej o jego planach. Jednak władca pozostawał obojętny wobec osiągnięć poddanych dopóty, dopóki ci nie zaniedbywali obowiązków lub nie tracili swoich zdolności. Dlatego też był zmuszony do szukania informacji w inny sposób.
Mijał właśnie wejście do jednej z niezliczonych komnat zamku, kiedy do jego uszu doszedł głos czarnego pana. Zamarł, próbując zlokalizować, z którego miejsca się wydobywał. Przez krótki moment miał wrażenie, że Morgarath był w tym samym korytarzu, co on, lecz po chwili jego wzrok natrafił na niewielkie wejście do galeryjki, znajdującej się niedaleko.
Rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt go nie widział, po czym szybko podkradł się bliżej. Wewnętrzny balkonik znajdował się dość wysoko, a można było z niego zobaczyć całą salę tronową, będącą zarazem jednym z największych pomieszczeń zamku. Przez wielkie okna wpadało jasne światło, a na jego tle wyróżniały się dwie ciemne sylwetki. W jednej z nich Gilan rozpoznał władcę, druga należała do niższego, dobrze zbudowanego mężczyzny w ciemnofioletowym​ stroju. Po sposobie, w jaki zachowywali się, można było wywnioskować, iż Morgarath darzy rozmówcę pewnym zaufaniem. Zwiadowca nigdy wcześniej nie widział towarzysza czarnego pana. Podejrzewał, że przybył on do zamku niedawno, możliwe wcześniej wykonując jakąś misję dla Morgaratha.  Gilan zamierzał się dowiedzieć czegoś więcej.
Skulił się przy kamiennej balustradzie, upewniając się, że nikt z zewnątrz go nie zauważy. Zaraz potem skupił uwagę na rozmowie dwóch postaci na dole.
– Nie, panie, w Królestwie nikt nic nie podejrzewa. Nadal liczone są straty, a w lennach krąży ogólne przeświadczenie, że nie odważysz się, panie, zaatakować ponownie.
– Głupcy – prychnął Morgarath. – Wydaje im się, że mają nade mną przewagę... Już wkrótce czeka ich przykra niespodzianka. Ciekaw jestem, jak zareagują, gdy dowiedzą się, że mają zdrajcę we własnych szeregach.
Jego towarzysz kiwnął głową.
– Z moich obserwacji wynika, że nikt nawet tego nie podejrzewa. Baron umiejętnie wykonuje swoją pracę.
Gilan znieruchomiał. Jeśli to prawda, taki zdrajca mógłby przysporzyć Królestwu wiele kłopotów.
– Dobrze – kontynuował Morgarath. – W takim tempie będziemy mogli zaatakować już niedługo. Wargalowie ćwiczą cały czas, a i liczba ludzkich żołnierzy nieco się zwiększyła.
Zachowując cały czas ostrożność, młody zwiadowca zauważył, że przybysz podarował władcy, wcześniej wyciągnięty z torby, list.
– Oto pełny raport barona dotyczący przebiegu prac. Myślę, że będziesz zadowolony, panie.
– Mam taką nadzieję – powiedział Morgarath i przyjął niewielki zwój od posłańca.
Gilan oparł się o ścianę, zastanawiając się, co z tym wszystkim zrobić. Jeśli rzeczywiście któryś z baronów królestwa był zdrajcą, ten list mógłby być niezaprzeczalnym​ powodem na to. Wiedział, że w takiej sytuacji, najważniejszą rzeczą było poinformowanie króla o wrogu w jego szeregach. Jednak obawiał się, że może zabraknąć czasu. Musiał poinformować Halta o tej sytuacji. Młody zwiadowca czuł, że w tak ważnej sprawie nie mógłby działać bez konsultacji z dawnym mentorem. Jednak wpierw zamierzał wykraść list od barona. Jeśli znajdowało się w nim to, co przypuszczał, to wiadomość była niepowtarzalnym dowodem na zdradę kraju.
Rzucił jeszcze krótkie spojrzenie na salę tronową, którą opuścił już posłaniec, zostawiając władcę samego. Ten trzymał w dłoniach zwój z listem i spoglądał za okno. Światło wpadające z zewnątrz oświetlało go tak, że jego twarz wydawała się wręcz trupioblada.
Gilan zacisnął pięść na rękojeści miecza i wstał bezszelestnie. Liczył, że uda mu się wykraść list pozostając niezauważonym. Od tego zadania zależało już nie tylko uratowanie Willa, ale prawdopodobnie również ocalenie kraju.