środa, 20 lutego 2013

Rozdział I

Morgarath wraz ze swoim wojskiem dochodzili właśnie do Wąwozu Trzech Kroków, by stamtąd dojść do gór. Wargalowie tak, jak to mieli w zwyczaju, szli wydając charakterystyczne, rytmiczne pomruki, które niejednego przyprawiały o ciarki. Will siedział skulony na gniadym wierzchowcu, podążającym obok czarnego pana i rozmyślał nad ostatnimi wydarzeniami. Cały czas miał przed oczami postać Halta. Mimo, iż twarz mężczyzny zasłaniał kaptur, chłopak miał wrażenie, że widzi pewne rozczarowanie w jego oczach.  Mógł być pewien, że jego mentor był na niego zły. Przecież był zwiadowcą, dobrze, może jeszcze uczniem, ale jednak. Nie powinien dopuścić do tej sytuacji, a tu dał się schwytać jak małe dziecko. Wiedział, że zawiódł i to pognębiało go od środka. Dla niektórych wydałoby się to dziwne, ale uczucie bezradności sprawiało mu większy ból niż jakiekolwiek tortury. Jednakże jakiś tajemniczy płomień nadziei palił się w jego sercu, dając przekonanie, że jeszcze nie wszystko stracone. Lecz z każdym, kolejnym krokiem słabł coraz bardziej.
Dodatkowo, pesymistycznych myśli dodawał mu nieustający szczęk broni i powarkiwania bestii.
- Jesteś uczniem Halta, prawda? - zapytał nagle Morgarath, a jego głos przepełniony był chłodem.
Will aż podskoczył na dźwięk głosu czarnego pana. Starając się nie ukazywać targających nim uczuć, tylko przekręcił nieco głowę w stronę rozmówcy. Nic jednak nie powiedział. Władca Gór Deszczu i Nocy nie patrzył na niego. Jego wzrok utkwiony był w drogę przed nimi. Nie oczekiwał odpowiedzi, już ją dostał. Po samej reakcji chłopaka na dźwięk imienia szpakowatego zwiadowcy, łatwo można było się domyślić prawdy.
- Jak się nazywasz? - spytał dawny baron Gorlanu.
- Will - szepnął, co Morgarath ledwo usłyszał.
- Jednak potrafisz mówić - zakpił, po czym nieco przyspieszył swojego konia. Obecne tempo było dla niego zdecydowanie za wolne.
Również wierzchowiec młodzieńca podążył szybciej, by zrównać się z ze swoim towarzyszem. Minęło trochę czasu. Powoli, ostatnie szeregi armii Morgaratha wychodziły z Wąwozu Trzech Kroków na płaskowyż. Krajobraz tutaj bardzo różnił się od tego na polach Araluenu. Zamiast zielonych łąk, porośniętych bujnie gęstą trawą, była tu tylko szara ziemia, która przy każdym kroku uwalniała tabuny pyłu wzbijającego się w powietrze. Drzewa, na terenie królestwa tak pięknie i majestatycznie ukazujące latem swoje korony, tu stanowiły tylko suche i martwe kikuty. Nigdzie nie było widać żadnych zwierząt, poza brzęczącymi nad uchem i co chwila atakującymi owadami. Nawet słońce, mimo iż niezakryte ani jedną chmurką, zdawało się rzucać tylko nikły blask na tę pozbawioną życia krainę. Można by rzec, że miejsce to zostało zupełnie zapomniane przez matkę naturę. Nic dziwnego, że Morgarath wybrał je na swoją siedzibę. Mało kto odważyłby się przyjść tutaj z własnej woli. I o to właśnie mu chodziło. Nie chciał, by jacyś nieproszeni goście, wchodzili na jego terytorium. Teraz jednak miał inne sprawy na głowie, niż kontemplacja przyrody.
Musiał nadzorować powrót wojsk do głównej twierdzy. W obecnych warunkach, mógł on trwać nawet kilka dni.
Spojrzał w niebo. Do zmierzchu zostały już tylko ze dwie godziny. Do tego czasu powinni znaleźć jakieś miejsce odpowiednie na nocleg. Nie martwił się o żołnierzy - ci nie byli dlań zbyt wiele warci. Najważniejsze, by byli zdolni do walki, a gdzie się podzieją... to już nie jego problem.
Przechodząc przez kolejne metry płaskowyżu, w końcu zauważył idealny punkt na odpoczynek. Rozkazał służbie postawić dla siebie namiot, a żołnierzy pozostawił właściwie samym sobie. Jak chcą, mogą przygotować sobie legowiska. Nie będzie się tym przejmował.
Przypomniał sobie o jednym, drobnym szczególe. Mianowicie o młodym chłopcu nadal siedzącym na swoim koniu.               
Will z całych sił skupił uwagę na pobliskim krajobrazie, by jak najmniej odczuwać ból w nadgarstkach. Może i był w tym miejscu już drugi raz, ale nadal dostawał ciarek na samą myśl, iż będzie musiał spędzić tu noc.
Morgarath przyglądał się przez chwilę chłopakowi. Zauważył pewną zmianę w jego postawie. Nie był już tak przerażony jak na początku. W jego fizjonomii było coś, co dziwiło czarnego pana. Wytrwałość?
Czuł w duchu, że ten mały może się okazać naprawdę interesującą postacią...

****
W oddalonym o kilkaset kilometrów od płaskowyżu miejscu, odbywała się właśnie rozmowa dwóch zwiadowców. Można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, przyjaciół.
Była to niewielka polanka, otoczona zewsząd dość gęstym lasem, aby nikt niepożądany nie usłyszał prowadzonej konwersacji. Licznie porośnięte liśćmi drzewa i lekka, nocna mgła zasłaniająca leśną ściółkę, powodowały niemal mistyczny nastrój. Jasny blask ogniska dawał jedyne światło w tym miejscu. Nawet księżyc z trudem przebijał się przez roślinną tarczę. Wokół dało się słyszeć trzask palącego się w ogniu drewna oraz cichy dialog dwóch osób.
- Halt, rozumiem, że bardzo zależy ci na znalezieniu tego chłopca... Ale sam dobrze wiesz, że w obecnej chwili dużo ważniejsza jest księżniczka.
Drugi mężczyzna spojrzał na rozmówcę spod przymrużonych oczu. Zdawał sobie z tego sprawę. Był przede wszystkim zwiadowcą, a jego obowiązkiem była ochrona królestwa. Co za tym idzie również członków rodziny królewskiej. Jednak nie mógł bezczynnie stać, wiedząc, że gdzieś tam był Will i potrzebował jego pomocy
 - Jestem tego świadomy, ale Will jest jednym z nas i nie możemy go tak zostawić. W Korpusie jest jeszcze czterdziestu dziewięciu zwiadowców, możesz wybrać kogoś innego.
- Halt, proszę cię... - powiedział do niego Crowley tonem wyraźnie wskazującym, co myśli o wysyłaniu na tę niełatwą i niebezpieczną wyprawę kogoś innego. - Jesteś z nas najlepszy. To misja najwyższej wagi i tylko ty możesz ją wykonać.
Szpakowaty zwiadowca nic nie odpowiedział, zrobił tylko minę "Czemu to zawsze ja?".
Tymczasem, zaledwie kilka kroków od rozmawiających, wtopiony idealnie w tło, dzięki szaro-zielonemu płaszczowi, stał pewien obserwator. Przysłuchiwał się z uwagą konwersacji, jednocześnie starając się pozostać niezauważonym przez nikogo. Wiedział, że jeśli choć poruszy się milimetr, wszystko będzie stracone. Jako zwiadowca, nie miał z tym problemu. Potrafił stać tak godzinami. W pewnym momencie jednak jego uwagę przykuł cichy szelest dochodzący zza jego pleców. Przekręcił głowę tak, by zobaczyć, co było źródłem owego dźwięku, ale też, aby nie zwrócić na siebie uwagi dwóch mężczyzn siedzących na polanie.I w tym momencie, gdyby nie perfekcyjne wyszkolenie, jego szczęka zapewne opadłaby do ziemi.
Jakieś kilka metrów od niego stał Horace, którego tunika zahaczyła się o wystającą gałąź. Ten z wyrazem złości na twarzy próbował uwolnić się z ,,pułapki". Jak do tej pory nie zauważył stojącego parę metrów dalej zwiadowcy.Bądź, co bądź, młody rycerz nie grzeszył dużą inteligencją, więc nie było czemu się dziwić.
Gilan popatrzył na niego z politowaniem i starając się nie wydać żadnego dźwięku, ostrożnie podszedł, aby pomóc czeladnikowi. Następnie chwycił go za ramię i najciszej jak się dało, zmusił chłopaka, by skulił się za drzewem, zaraz potem sam poszedł w jego ślady.
- Gi...? - Chciał spytać rycerz, lecz natychmiast na jego twarzy pojawiła się dłoń zwiadowcy.
- Ani słowa - niemal bezgłośnie odparł wielbiciel kawy.
Spojrzał wyczekująco na Horace'a. Ten kiwnął głową, że rozumie, po czym obaj przenieśli wzrok na polanę.
- Halt? To jak? Zgadzasz się? - Usłyszeli głos dowódcy korpusu.
Właściciel Abelarda milczał przez chwilę. Zacisnął dłonie w pięści. Należał do Korpusu, złożył przysięgę i teraz musi ją przestrzegać… to było najważniejsze. Powtarzał sobie to jak mantrę. Lecz nie zdołało to zdusić owego głosu w jego sercu, który nie dawał mu spokoju.
- Co się dzieje? - spytał jak najciszej Horace, zaciekawiony zachowaniem zwiadowców.
- Crowley chce wysłać Halta na poszukiwanie księżniczki - wyszeptał Gilan z zaciśniętymi wargami.
- Księżniczki?
- Tak, Horace. Córki króla.
- Przecież wiem, kim jest księżniczka - odparł urażonym tonem, po chwili jednak uspokoił się nieco. - A co się jej stało?
- Została porwana przez Skandian - oznajmił powoli Gilan
- Porwana? Ale jak? - spytał zdziwionym głosem.
Zwiadowca nic nie odpowiedział, tylko przejechał dłonią po twarzy.
- Porwanym jest się wtedy, gdy druga osoba uprowadza kogoś siłą, bez jego zgody, rozumiesz? - W końcu zlitował się nad młodym rycerzem. Nie mógł się zadziwić, jego braku dedukcji.
- Wiem, co to znaczy być porwa...! - powiedział, nieco za głośno, przez co na jego ustach ponownie wylądowała uciszająca dłoń starszego towarzysza.
Zamilkł, a jego twarz poczerwieniała ze złości. Przynajmniej tak Gilanowi się zdawało, bo w ciemności, rozjaśnionej jedynie blaskiem ognia, nie było tego widać.
- Crowley'u, ja... - Usłyszeli nagle głos Halta.
Wszyscy trzej przenieśli na niego spojrzenie, w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Gilanie, ale co z Willem? - szepnął nagle Horace, gdy wysoki chłopak zabrał rękę. Jego głos przepełniony był cierpieniem za swoim zaginionym przyjacielem.
- Nie wiem, Horace... Naprawdę nie wiem... - odpowiedział Gilan, a jego oczy nieco się zaszkliły. Mimo, iż nie znał Willa zbyt długo, traktował go niemalże jak młodszego brata. I może dlatego nie potrafił sobie wybaczyć, że zostawił go samego w górach Celtii. W końcu to jeszcze dziecko, może nie do końca, ale... był w jakiś sposób za niego odpowiedzialny.
Pogrążając się w rozmyślaniach, nieco zwolnił uścisk. Horace niemal od razu chciał wykorzystać sytuację. Gilanowi w ostatniej chwili udało się go powstrzymać.
- Na rozum ci padło?! Co ty chciałeś zrobić?
- Ale Gilan - zaczął z rozpaczliwym głosem. - Jeśli Halt wyjedzie na poszukiwanie tej księżniczki, co będzie z Willem? Tylko on może mu pomóc...
- Wiem, ale my na to nic nie poradzimy... - rozpoczął zwiadowca, lecz zanim zdołał powiedzieć coś więcej, otrzymał od młodego towarzysza mocnego kopniaka w piszczel. Horace zerwał się na równe nogi i pobiegł na polanę, na której siedzieli mężczyźni. Ci widząc, a raczej słysząc czyjś ruch, odwrócili się w kierunku źródła dźwięku. Halt w mgnieniu oka założył strzałę na cięciwę i wycelował. Jednak po chwili zdał sobie sprawę, kim był nieproszony gość. Ledwie młody rycerz stanął przed dwoma zwiadowcami, za nim wbiegł Gilan, lekko kulejąc.
- Horace, nie...! - przerwał, zdając sobie sprawę, co zrobił.
Crowley popatrzył nieco dziwnie na nowo przybyłych.
- Mógłbym wiedzieć, co wy tu robicie? To zamknięta narada... - odparł.
- Yyy.... - Młody zwiadowca nie za bardzo wiedział, co powiedzieć. Ze wstydem opuścił wzrok na zieloną trawę.
- Przepraszamy, nie chcieliśmy przeszkadzać...
- Halt nie może jechać! - zawołał Horace, nie zważając za bardzo na zmieszanie towarzysza.
Szpakowaty zwiadowca uniósł jedną brew, lecz nim zdążył się odezwać, wtrącił się Crowley:
- Młody człowieku, to nie twoja sprawa. Nie powinieneś wtrącać się do rozmowy.
- Ale co z Willem?! Przecież Morgarath go... - Nie potrafił dokończyć. Pochylił nieco głowę, aby nie pokazać łez napływających mu do oczu.
Gilan podszedł do niego, położył mu dłoń na ramieniu i spojrzał na niego smutno.
- Rozumiem, że martwisz się o przyjaciela, ale w obecnej sytuacji, ważniejsze jest dobro królestwa - oznajmił dowódca. Pojmował ich rozterki, jednak nic nie mógł na to poradzić. Obowiązki były obowiązkami i nikt nie mógł ich podważać, nawet dla osobistych powodów.
- A... gdyby ktoś inny poszedł szukać księżniczki?
- Kogo masz na myśli? - odezwał się Halt.
- Ja pójdę - powiedział nagle młody chłopak, zadziwiając samego siebie.
- Horace... - zaczął Halt. - Nie możesz jechać. To jest trudna i niebezpieczna misja, a ty nie jesteś na nią przygotowany.
- Ale ja... - odezwał się, lecz tym razem przerwał mu przywódca Korpusu.
- Uważasz, że poradziłbyś sobie sam? - spytał. - Nie wątpię w twoje umiejętności walki, ale jesteś jeszcze czeladnikiem. Poza tym nie znasz nawet języka, który jest niebywale potrzebny.
- A gdyby poszedł ze mną jakiś rycerz? - W głosie Horace'a dało się słyszeć błaganie.
- Rycerz? - zamyślił się Crowley. - Co o tym myślisz? - zwrócił się do Halta, który stał z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Musiałby to być bardzo zdolny rycerz... Tylko, że nie możemy narażać królestwa, wysyłając kogoś z dorosłych, doświadczonych rycerzy. Morgarath może zaatakować ponownie. Jestem tego pewien.
- Ale gdyby wybrać kogoś mniej doświadczonego, lecz utalentowanego? Kogoś, bez kogo królestwo by się obeszło? - zapytał niespodziewanie Gilan, który zdążył już pozbyć się zmieszania na twarzy. - Na przykład jakiegoś zdolnego rycerza świeżo po szkole rycerskiej...?
- Syn mojego przyjaciela z Araluenu mógłby się na to nadać. Świetnie włada bronią - oznajmił Crowley.
- Naprawdę? - spytali razem Gilan i Horace. Obu nie chciało się wierzyć, że przywódca Korpusu tak po prostu zgodził się na tę propozycję.
- O czym ty mówisz, Crowley'u? Nawet jeśli są wyszkoleni, to jeszcze dzieci... - zaprotestował Halt.
- Osoba, która ukończyła szkołę rycerską, nie jest już dzieckiem. A tym bardziej mogę to powiedzieć o Michaelu, synu sir Johna Verney.
Niski zwiadowca burknął coś pod nosem. Nie był przekonany, czy ten pomysł był dobry. Natomiast Gilan spojrzał na młodego czeladnika.
- Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? - spytał z troską w oczach. W czasie ich wyprawy nawet polubił go, a nie dało się ukryć, że ta misja zapowiadała się niebezpiecznie.
- Zrobię to. Naprawdę, poradzę sobie.
****
Na wzgórzu krainy Gór Deszczu i Nocy stał potężny, ogrodzony z jednej strony murem, a z drugiej, krawędzią urwiska zamek. Może wielkością nie dorównywał temu w królestwie Araluenu, lecz było w nim coś, co skutecznie odstraszało wszystkich tu przybyłych. Zbudowano go z ciemnoszarego kamienia, który wydawał się niemalże czarny na tle zachmurzonego nieba. Na czterech wieżach powiewały flagi z herbem barona-zdrajcy. Morgarath, bo tak miał na imię ów właściciel grodu, właśnie siedział na tronie w głównej komnacie i zastanawiał się nad tym, co najpierw powinien zrobić. Zalecił już swoim sierżantom ćwiczenia dla armii, a kowalom i płatnerzom przygotowywanie broni i zbroi.
Na razie pozostawał tylko jeden, drobny szczegół.
''Co ma zrobić z tym małym zwiadowcą?''
Póki co, rozważał kilka opcji.  Po pierwsze mógłby się go zwyczajnie pozbyć, lecz na razie, nie chciał tego robić. Najbardziej korzystną dla niego samego opcją, a zarazem zemstą, było uczynienie z chłopca niewolnika. Osobistego niewolnika, który byłby na każde jego zawołanie. Zwiadowca pracujący u swojego największego wroga...tak, to było idealne wyjście. Wyobrażał sobie, co musiałby poczuć Halt, gdyby dowiedział się o jego planach. "Czas zobaczyć, jak zadomowił się tutaj nasz gość" - pomyślał, po czym wstał z tronu.
Udał się w kierunku schodów prowadzących do najgłębszych podziemi zamku, gdzie mieściły się lochy. Wszedł na korytarz ciągnący się wzdłuż pomieszczeń, w których umieszczano więźniów. Miejsce to było przerażająco ciemne i chłodne. Jedynie słaby blask zapalonych pochodni, dawał jako taki obraz sytuacji. Sytuacji, będącej dla skazanych wyrokiem niemalże na śmierć. Ludzie często umierali tu z głodu czy wyczerpania organizmu przez różnorakie tortury.
W jednej z bardziej zatęchłych cel, na nieco zniszczonej ławce siedział skulony chłopiec. Próbował zasnąć, by choć na chwilę uciec od tej okrutnej rzeczywistości, lecz ból w nadgarstkach, na których wciąż znajdowały się kolczaste kajdany, nie dawał o sobie zapomnieć. Dodatkowo czuł ciągle skurcze w żołądku, a powodem nich był fakt, iż już od dość dawna nic nie jadł.
Czarny pan podszedł do wargala pełniącego funkcję strażnika i myślowo nakazał mu odejść, uprzednio zostawiając klucze. Gdy bestia zniknęła, władca tego zamku zbliżył się do krat.
Will podniósł głowę słysząc nowe odgłosy po drugiej stronie lochu. I w tym momencie źrenice rozszerzyły mu się ze strachu. Zobaczył trupiobladą twarz Morgaratha w blasku pobliskiej pochodni.
Jednak po chwili zreflektował się i zamaskował strach obojętnością. W końcu przyrzekł sobie, że nie ukaże już więcej lęku przy największym wrogu swojego mentora.
- I jak się miewasz? - Usłyszał przyprawiający o ciarki głos władcy Deszczu i Nocy.
Zwiadowca nie odpowiedział. Patrzył tylko na stojącą za kratą postać. Mimo, iż starał się jak mógł, Morgarath mógł bez problemu zobaczyć strach malujący się w jego oczach.
- Jak zawsze rozmowny - zakpił mężczyzna bawiąc się kluczami. Powodowanie u kogoś strachu dawało mu niemałą satysfakcję. Gdy i tym razem nie otrzymał odpowiedzi, jego humor nieco się pogorszył.
- Widać, że ten twój mistrz nie nauczył cię dobrego wychowania. Pora to zmienić... - warknął z wyraźnym obrzydzeniem wypowiadając słowo ,,mistrz".
Włożył klucz do zamka i przekręcił go. Dało się słyszeć cichy szczęk, a następnie skrzypienie otwieranych drzwi. Czarny pan powoli wszedł do celi. Przez chwilę stał w progu, uważnie obserwując chłopaka i jego pobladłe oblicze, po czym wolno ruszył w jego stronę.
Will nawet nie drgnął, gdy Morgarath pochylił się nad nim, a jego twarz znalazła się na tym samym poziomie. Przez moment wpatrywali się w swoje tęczówki nic nie mówiąc. Wokół panowała przejmująca cisza. Czeladnika przeszył zimny dreszcz, lecz ani na chwilę nie opuścił wzroku. Nie, nie da się tak łatwo.
- Stęskniłeś się już za swoim mistrzem? - spytał ironicznie czarny pan. Gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, mocno uderzył młodego zwiadowcę pięścią w twarz.
Will upadł na ławkę, czując jak z kącika ust zaczyna lecieć drobna stróżka krwi. Na chwilę wzrok mu się zamroczył. Po kilku sekundach jednak odzyskał świadomość, niestety tylko po to, by usłyszeć kolejne pytanie.
- Czy ty musisz być taki uparty? - rzekł Morgarath łapiąc chłopca za włosy, by zobaczyć jego twarz.
- J-ja... - wyjąkał Will, lecz nie wiedział, czego może od niego chcieć władca Gór Deszczu i Nocy.
- Mam dla ciebie propozycję, dzięki której twoje życie tutaj może stać się łatwiejsze... - zaczął, rozluźniając uścisk.
Chłopak osunął się nieco po ścianie i teraz Morgarath spoglądał na niego z góry.
- Zostaniesz moim osobistym podwładnym - odparł. Will nie miał złudzeń, jak wyglądałaby rola podwładnego. - A jeśli będziesz się dobrze sprawował, może kiedyś mianuję cię na mojego ucznia - dodał czarny pan.
"U-ucznia...?" - Chłopak nie miał pojęcia, co na to rzec. W tej chwili nie potrafił przywołać innych myśli niż ta jedna. On miałby zostać czeladnikiem Morgaratha? Nie mógł wyjść z szoku. Czy on proponuje mu, aby przeszedł na jego stronę? Na stronę zła? Ma zdradzić to wszystko, w co wierzy, zdradzić Halta?
- To jak? Przyjmujesz warunki, czy też wolisz już nigdy więcej nie zobaczyć blasku słońca? - zapytał dawny baron Gorlanu ze złym błyskiem w oku.
Will pokręcił przecząco głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Choćby Morgarath miałby torturować go całymi dniami i nawet jeśli byłby na pograniczu śmierci, nie zgodzi się. Nie pozwoli zniszczyć własnego serca.
- A więc to tak... - powiedział cicho mężczyzna. W jego głosie pobrzmiewały dziwne nuty… złowrogie…
Chwycił zaskoczonego szatyna za gardło i podniósł go do góry.
- Nie chcesz?! W takim razie zobaczymy, co powiesz, jak trochę tu posiedzisz... - rzekł złowróżbnym tonem, po czym cisnął czeladnika w kąt celi.  
Ten osunął się z cichym jękiem po ścianie i upadł na wilgotną, kamienną podłogę. Patrzył lekko zamroczonym wzrokiem na Morgaratha, który stanowczym krokiem wyszedł z celi, nakazując uprzednio dwóm wargalom pod żadnym pozorem nie opuszczać stanowiska strażnika.
Nie miał siły się podnieść, zresztą nawet nie próbował. Związane ręce dawały mu we znaki, lecz próbował nie zwracać na to uwagi. Marzył tylko, by zasnąć, zemdleć, cokolwiek. Byleby tylko na chwilę zapomnieć… Poczuł, że jego powieki stają się coraz cięższe. Już prawie odpłynął w świat Morfeusza, gdy doznał skurczu żołądka. "No jasne" - pomyślał - "Nie jadłem nic od kilku dni..."
Starał się nie myśleć o głodzie, lecz jak na złość przed oczyma pojawiały mu się obrazy potrawki z kurczaka przyrządzanej w chacie Halta czy kawy z miodem.Czuł się koszmarnie. Nie do końca wiedział dlaczego, ale miał ochotę krzyczeć. Może to pomogłoby mu oderwać się od tej rzeczywistości… Zmęczony głodem, strachem oraz tęsknotą, sam do końca nie wiedząc kiedy, zapadł w sen.

****
Horace był właśnie w drodze na spotkanie ze swoim przyszłym towarzyszem podróży. Partnerowali mu dwaj mężczyźni. Jego mistrz ze szkoły rycerskiej oraz- zakryty kapturem- z ce był właśnie w drodzęć sie  nuty.na śmierć. Ludzie często umierali tu z głodu czy wycięczenia  zwiadowca.
Głupio było mu się przyznać do tego, ale nie był do końca przekonany, czy zależy mu na tym spotkaniu.
Z tego, co dowiedział się o tym chłopaku, wywnioskował, iż pewnie był on zadufany w sobie. "Syn jakiegoś znanego rycerza ze stolicy..." - myślał. - "Pewnie dostał się do szkoły tylko dlatego, że tatuś mu zapłacił." Nie miał ochoty użerać się z kimś, kto zachowuje się jak rozpieszczony jedynak z bogatej rodziny. Te pesymistyczne przemyślenia przerwał mu nagle głos sir Rodney'a.
- Znam sir Johna. To naprawdę świetny rycerz. Mam nadzieję, że jego syn odziedziczył po nim zdolności...
- Panie... - zaczął niepewnym tonem czeladnik. - Jesteś pewien, że ten Michael jest odpowiedni? - Nie był pewien, czy dobrze robi, zadając to pytanie. Zauważył, iż jego mistrz popatrzył na niego z niezrozumieniem.
- Co masz na myśli? - spytał dowódca szkoły rycerskiej.
- Przecież nie wiadomo, jaki jest. Może okazać się, że... - przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć. Jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona.
- Że..? - zainteresował się Halt, unosząc jedną brew do góry.
- Chodzi o to... - Żałował, że się w ogóle odzywał. - Nic, nie ważne. Przepraszam...
- Jak już zacząłeś, lepiej dokończ - powiedział sir Rodney.
Horace wziął głęboki oddech, po czym spuścił wzrok na ziemię. - Chodzi mi o to... on może okazać się pyszałkiem... - powiedział na jednym oddechu.
Obaj jego dorośli towarzysze z odwrócili się w jego stronę z zaskoczeniem. Po zwiadowcy jednak nie było tego zbyt widać.
- Pyszałkiem, powiadasz? - zapytał w końcu rycerz. Rosły młodzieniec nerwowo zagryzł wargę. Nie chciał, by jego kompani pomyśleli, że przedwcześnie wydaje osąd, ale nie potrafił wyrazić słowami swoich obaw. Od dziecka miał z tym problem. Mimowolnie jego myśli powędrowały do wspomnień z dzieciństwa i do jego przyjaciół, a szczególnie do jednego, który kiedyś był jego wrogiem. Gdy Horace górował nad Willem siłą i posturą, ten przewyższał go w grze słownej. Westchnął cicho, jakby z udręką. Nie mógł znieść myśli, że jego druh z sierocińca był w rękach Morgaratha. Tam, na polu bitwy, widok związanego Willa i dręczonego przez władcę wargalów, doprowadzał go do wściekłości. Ostatnimi resztkami przytomności, powstrzymywał się od rzucenia się na przeciwnika z mieczem. Wiedział, bowiem, że tylko pogorszyłby sytuację. I może dlatego zgłosił się na tę misję. Halt, jako jedyny, może pomóc młodemu zwiadowcy, a jeśli zostałby wysłany na poszukiwanie księżniczki, dla Willa praktycznie nie byłoby ratunku.
Czeladnik wziął wdech, aby coś powiedzieć, jednak w tym momencie ujrzał zbliżającego się do nich Crowley'a wraz z jakimś wysokim, przystojnym brunetem.
- Witajcie - przywitał się dowódca korpusu, gdy już spotkali się. - To jest właśnie Sir Michael Verney, syn sir Johna Verney. - Brunet zasalutował, przykładając zaciśniętą pięść do piersi. Rodney i Horace odpowiedzieli tym samym.
Rosły młodzieniec spojrzał na chłopaka z niezbyt pewną miną. Najbardziej ubodło go, że przyszły towarzysz podróży jest od niego wyższy o jakieś pół głowy. A to zdarzało się nieczęsto.
- Ja jestem sir Rodney, mistrz Szkoły Rycerskiej - odparł, po czym pokazał na Halta wciąż przysłoniętego kapturem. - To jest zwiadowca Halt, a to... - Wskazał na Horace'a. - To jest Horace, twój kompan podczas wyprawy do Skandii.
- To dla mnie zaszczyt poznać tak wybitnego rycerza oraz zwiadowcę. Wiele o panach słyszałem i szczerze podziwiam. - Młodzieniec skłonił się lekko, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. - A więc to ty jesteś Horace. Słyszałem, że masz wyjątkowy talent we władaniu mieczem. Jestem bardzo rad, że będziemy razem podróżować.
Czeladnik zmieszał się lekko z pochwały usłyszanej z ust Michaela.
- To za dużo powiedziane. Jestem jeszcze uczniem, panie - odparł zawstydzony. Nie lubił pochwał.
- Myślę, że Michael w razie, czego udzieli ci kilku przydatnych lekcji - powiedział sir Rodney kładąc dłoń na ramieniu Horace'a.
Verney przytaknął.
 - To będzie dla mnie przyjemność. - Uśmiechnął się, po czym zwrócił się do Crowley'a. - Kiedy mamy wyruszać?
- Myślę, że jak najprędzej - oznajmił krótko dowódca Korpusu, rzucając szybkie spojrzenie swojemu przyjacielowi.
Halt kiwnął tylko na potwierdzenie głową. To była niezaprzeczalnie prawda. Z każdym dniem opóźnienia, rosło prawdopodobieństwo, że księżniczka zaginie na dobre. A zarazem, mimo iż ciemnowłosy zwiadowca nie przyznawał się do tego przed samym sobą, w głębi ducha wiedział, że zwłoka z wyruszeniem na poszukiwania królewskiej córki, jest też zwłoką z udaniem się na odnalezienie Willa. A los jego ucznia był wielce niepewny, w przeciwieństwie do księżniczki, która mimo wszystko zawsze mogła się ubiegać o okup za swoje życie.
- W takim razie nie ma na co czekać. Ustalmy, jak zamierzacie przedostać się do Galii - oświadczył mistrz szkoły rycerskiej, rozkładając ma ziemi mapę Araluenu wraz z krajami sąsiadującymi. Cała piątka przykucnęła na ziemi dookoła rozwiniętego pergaminu, przytrzymując jego końce kamieniami lub kolanami. Pierwszy odezwał się Crowley.
- Proponuję, abyście przeprawili się statkiem przez Morze Wąskie do portu La Rivage, następnie przez granicę z Gallią do Teutoni, a tam przełęczą do Skandii.
- Czy nie lepiej byłoby po prostu popłynąć do Skandii? - spytał Horace. Patrząc na mapę miał wrażenie, że tylko nadłożą drogi.
- Oczywiście, że byłoby lepiej - prychnął Halt. - Jednak samotna przeprawa przez Morze Białych Sztormów nie jest najlepszym pomysłem.
- Zwłaszcza teraz. Nie jestem ekspertem, ale z tego co mi wiadomo, to o tej porze roku nie jest to zbyt bezpieczne - dodał sir Rodney. Horace opuścił głowę.
- Poza tym nawet, jeśli jakimś cudem dopłynęlibyście do portu, istniałaby możliwość, że Skandianie przedwcześnie dowiedzą się o waszej obecności. A tego należy raczej unikać - dodał zwiadowca przyglądając się twarzy młodzieńca. Ten od razu zrozumiał, że może i rzeczywiście to nie był dobry pomysł.
- Tak, racja.. Przepraszam - powiedział cicho chłopak.
- A gdy znajdziemy już księżniczkę? - spytał Michael zwracając uwagę z Horacego na siebie.
- Musicie jak najszybciej zabrać ją z powrotem do domu. Jeżeli Skandianie nie będą chcieli jej oddać... Cóż, obawiam się, że może być potrzebny okup - odpowiedział mu dowódca Korpusu.
Rycerz przytaknął. "Czeka ich trudna i niebezpieczna wyprawa" - pomyślał.
- Okup... Najlepiej byłoby skorzystać z usług rady Sylezjańskiej... - uznał Halt.
- Rady Sylezjańskiej? - spytał zdziwiony Horace.
- To organizacja, bardzo pomocna przy tego typu transakcjach. My wpłacamy im należną kwotę, a oni gwarantują nam jej bezpieczny przewóz - wyjaśnił Michael.
- Zgadza się. To najlepsze wyjście - zgodził się Crowley. - Macie jeszcze jakieś pytania?
Młodzi rycerze pokręcili przecząco głowami. Wszystko wydawało się jasne.

2 komentarze:

  1. Genialne! Brawo dziewczyny! Świetnie się spisałyście. Ten blog jest genialny, a ja chyba nadużywam tego słowa xD
    Dobra, jak miała by wyglądać nauka u Morgaratha? Bardzo mnie to ciekawi.... Nawet podoba mi się ten pomysł.....
    Dobra, skąd wytrzasnęłyście tego Johna i Michaela? Ich nazwisko kojarzy mi się z One Piece xD Ale jeżeli Horace jedzie to się nie muszę bać :D Wybacz Yohao, nie jestem stworzony do pisania długich komentarzy, mam nadzieję że taki może być :-)
    Pozdrawiam i czekam na next ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie powiem, ciekawie się zaczyna ;))
    Lecę czytać następną notkę i czekam na kolejne ;p

    OdpowiedzUsuń