Dzień trwał
dalej. Od południowej walki, na której Gilan - jak się potem dowiedział - miał
pokazać swoją wartość i udowodnić, że zasługiwał na miejsce wśród rycerzy
czarnego pana, minęła, co najmniej godzina. Młody zwiadowca przechadzał się
właśnie sam wzdłuż ciemnego korytarza, po raz pierwszy od wielu dni. Dotychczas
jego nieodłącznym towarzyszem bywał Seward, jednak teraz sługa otrzymał jakieś
zadanie od Morgaratha. Gilanowi w najmniejszym stopniu to nie przeszkadzało.
Wręcz przeciwnie. W końcu mógł w spokoju zebrać myśli i czegoś się dowiedzieć.
Było zbyt wiele pytań, na które pragnął zdobyć odpowiedź. Co się stało z
Willem? Czy to możliwe, by zdradził? Co w związku z nim planuje Morgarath? I
czemu tak naprawdę miał służyć ten dziwny pojedynek? Lecz siedzenie w miejscu i
gdybanie, do niczego by nie doprowadziło. Musiał zacząć działać. I dlatego też,
wykorzystując pierwszą chwilę bez towarzystwa jasnowłosego sługi, wyruszył na
rozeznanie po twierdzy.
Przez jakiś
czas szedł wzdłuż ciemnego korytarza, nie spotykając nikogo po drodze.
Wszystkie mijane przez niego drzwi były pozamykane, więc młodzieniec
zaryzykował przejście do części zamku, zamieszkiwanej przez władcę. Nie słyszał
niczego podejrzanego. Jedynie ciche krakanie czarnych ptaków na zewnątrz. Szedł
swobodnie, odruchowo nie wydając żadnych dźwięków. Jego oczy poruszały się cały
czas, uważnie obserwując przestrzeń dookoła. W pewnym momencie, młodzieniec
ujrzał jakiś ciemny kształt w oknie, około trzydzieści kroków przed sobą.
Żałował, że
miał na sobie płaszcza, dzięki któremu mógłby zlać się ze szarą ścianą pokrytą
mchem, i pozostając niezauważonym, podejść bliżej. Jednakże już nie mógł się
cofnąć, poza tym zdał sobie ze zdziwieniem sprawę, że wiedział czym - a raczej
kim - był owy kształt.
– Will – szepnął
do siebie, rozpoznając burzę ciemnych włosów.
Chłopiec
siedział na kamiennym parapecie, tyłem do Gilana, i spoglądał na szary
krajobraz płaskowyżu, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z obecności kogoś
jeszcze. Starszy młodzieniec odetchnął głęboko i ruszył po cichu w kierunku
przyjaciela. W końcu nadarzyła się okazja, aby z nim porozmawiać i poznać
odpowiedzi na trapiące go pytania. Obecny uczeń Halta zdał sobie sprawę z
czyjejś obecności dopiero, gdy zwiadowca znalazł się jakieś trzy metry od niego.
Odwrócił się gwałtownie, ze zdziwieniem przyglądając się przybyszowi. Widać
było, że nie spodziewał się spotkać akurat jego w tym miejscu.
Gilan
uśmiechnął się do chłopca, sprawdzając jeszcze raz czy na pewno są sami w
korytarzu. Will nie odpowiedział tym samym, tylko zszedł z okna i stanął obok,
niepewnie spoglądając na rycerza. Nie wiedział, czego może spodziewać się po
wojowniku, który rano pokonał jednego z poddanych jego mistrza.
– Willu...? –
spytał Gilan, a w jego głosie zabrzmiała niepewność. Dlaczego chłopiec
zachowywał się tak... dziwnie?
– Skąd znasz
moje imię, panie? – spytał szatyn, spoglądając na niego z niepokojem.
To wprawiło
młodzieńca w całkowite zdumienie. Przecież to niemożliwe, żeby przyjaciel go
nie rozpoznał.
– Nie
poznajesz mnie? – W jego głosie dało się słyszeć zdziwienie, które ogarnęło
każdą komórkę ciała. Miał zdecydowanie złe przeczucia.
Chłopak
zmierzył wzrokiem rozmówcę, po czym rzekł, nie patrząc mu w oczy:
– Ty jesteś
rycerzem, który brał udział w dzisiejszym pojedynku... – Ton jego głosu był
dziwnie pozbawiony emocji, a nawet jakby przepełniony... strachem? – Czego ode
mnie chcesz, panie?
Gilan nie mógł
wydusić z siebie słowa. Czyżby Will bał się jego osoby? I dlaczego zachowywał
się, tak jakby go nie znał?
– Willu... – Starał
się, by jego głos brzmiał spokojnie i pewnie. Pochylił się, by spojrzeć
przyjacielowi w twarz. – Nie musisz się obawiać, jesteśmy tutaj sami. Nikt nie
usłyszy.
Chłopak cofnął
się nieco pod okno, jakby ze strachu przed przybyszem.
– Nie rozumiem
– odparł lekko drżącym głosem. – Przepraszam, panie, ale ja powinienem już iść.
Szatyn
odwrócił się w kierunku, z którego przyszedł rozmówca. Jednak zwiadowca nie
miał zamiaru pozwolić Willowi tak szybko odejść. W ostatniej chwili przytrzymał
go za ramiona.
– Willu,
proszę cię – zaczął, obracając chłopaka twarzą do siebie. – Musimy porozmawiać,
dopóki mamy sposobność. Niedługo może się ktoś tu pojawić i – urwał na widok
miny przyjaciela.
Ten wyglądał
na całkowicie zdumionego, jakby w ogóle nie miał pojęcia, o czym mówi jego
rozmówca.
– Will? Co się
stało? Zachowujesz się jakoś...dziwnie – oznajmił niepewnym głosem były uczeń
Halta.
W tym momencie
jego wzrok przykuł duży, fioletowy siniak na skroni przyjaciela. Czyżby
Morgarath go bił? Nie, nawet on nie miałby takiej siły. Tak więc co?
Nagle, z
oddali, usłyszał czyjeś kroki i zdał sobie sprawę, że ktoś się zbliża.
Wiedział, że osoba ta znajduje się za rogiem następnego korytarza. Szybko
puścił chłopca i odsunął się od niego, patrząc w stronę, z której powinien
nadejść przybysz. Will natomiast przysunął się bliżej ściany, wciąż nie
spuszczając z Gilana z oczu. Po chwili na korytarzu pojawił się władca Gór
Deszczu i Nocy, a z jego twarzy nie można było wyczytać żadnych emocji. Czarny
kolor stroju odbijał się na szarym tle muru. Chłopak niemal natychmiast ukłonił
się i przybrał dziwnie uniżoną postawę. Morgarath spojrzał na niego z pewną
satysfakcją, po czym przeniósł spojrzenie na młodego wojownika. Ten również skłonił
się lekko, cały czas zachowując w swojej postawie typową dla rzezimieszków
arogancję i pewność siebie.
–Szukasz tu
czegoś? – spytał Morgarath, a w jego tonie wyraźnie dało się wyczuć znużenie.
Tak jakby miał już dość zawracania sobie głowy kimś, kogo nie planował spotkać.
– Nie, panie,
tylko przechodziłem – odparł Gilan, starając się, aby w jego głosie nie było
słychać niepewności.
Młodzieniec
dostrzegł, jak Will rzuca mu szybkie, niepewne spojrzenie. Wciąż nie rozumiał,
o co w całej tej sytuacji chodzi. Zachowanie Willa, siniak na jego skroni,
Morgarath, który traktuje chłopaka jak swojego ucznia... Musiał się czegoś dowiedzieć.
I już wiedział, kto może mu w tym pomóc. Choć rozmowa z tą osobą wcale nie
napawała go radością, to nie miał wyjścia, jeśli chciał coś z tego zrozumieć.
Pogrążony we
własnych myślach nawet nie zauważył, jak czarny pan odszedł, zabierając
czeladnika ze sobą. Gdy w końcu zdał sobie z tego sprawę, zobaczył jedynie, jak
sylwetka jego przyjaciela znika za rogiem. Westchnąwszy, oparł się o ścianę tuż
obok parapetu okna.
Stał tak przez
jakiś czas, wsłuchując się w miarowe odgłosy wydawane przez wargalów na
dziedzińcu. Bardziej z braku czegoś do zrobienia niż z ciekawości, wyjrzał na
zewnątrz. Zauważył grupę tych stworów, nadzorowanych przez ludzkiego
podwładnego czarnego pana. Zajęci byli produkcją broni. Było to dosyć dziwne,
zwłaszcza, że ostatnio widywał je głównie podczas rutynowej musztry, a nigdy w
trakcie tworzenia oręża. Trzeba przyznać, że dotychczas nie sądził nawet, że te
bestie były na tyle inteligentne, żeby wykuć dobry miecz, nie mówiąc o
wyważeniu go.
W zbrojowni
widział, że był spory zapas broni, więc nie rozumiał, w jakim celu Morgarath
produkuje jej więcej. Czyżby na coś się szykowało? Czy ma zamiar znowu
zaatakować? W sumie, można było się domyślać, że coś takiego jak przysięga na
honor nie było w przypadku tego człowieka czymś, czego nie można złamać.
Przecież nie raz udowodnił, że w życiu nie kierował się rycerskimi wartościami.
Gilan
westchnął tylko. Nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Najpierw sprawa z
Willem, teraz jeszcze przygotowania do wojny... Nie było innego wyjścia, musi
się przełamać i znaleźć Sewarda. Bo on był jedyną osobą, która może pomóc.
***
Zdołał jedynie
zerknąć kątem oka na rycerza stojącego przy oknie, gdy razem z czarnym panem
przeszedł do następnego korytarza. Nie wiedział, co myśleć o tym przypadkowym
spotkaniu. W głębi ducha cieszył się, że jego mistrz pojawił się akurat w tym
momencie.
Nie wiedząc do
końca, dokąd idą, Will zastanawiał się nad dziwnym zachowaniem wojownika, który
traktował go tak, jakby znali się od dawna. Mimo to, chłopak nie potrafił sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej go widział. Prawdę mówiąc, nie pamiętał
nikogo, poza osobami, które spotykał w zamku w ciągu ostatnich kilku dni.
Wszystko wydawało się takie obce, oddalone, jakby nie było częścią jego świata.
Momentami miał wrażenie, zupełnie tu nie pasuje. Czasami czuł palącą potrzebę
spytania Morgaratha, co się stało z jego rodziną, jednak poznał swojego mistrza
na tyle, by wiedzieć, że ten potrafi zbyć jego pytania, jakby w ogóle ich nie
usłyszał.
Spojrzał w
górę na twarz mężczyzny, ukrytą w cieniu czarnego kaptura, która jak zwykle nie
wyrażała żadnych emocji. Władca nie patrzył na niego, jego wzrok utkwiony był w
korytarzu przed nimi.
Po krótkiej
chwili, odważył się odezwać.
– Panie...? –
zaczął niepewnym głosem. – Mogę o coś zapytać?
Mężczyzna
odwrócił głowę w jego stronę, nieznacznie przytakując. Oznaczało to mniej
więcej "Spytaj, ale nie obiecuję, że odpowiem".
– Chciałem
zapytać... – przerwał, po czym wziął głęboki oddech. – Mówił mistrz, że
mieszkam w tym zamku od urodzenia, tak? Ale dlaczego? Gdzie jest moja rodzina?
Po zadaniu
pytania, chłopak miał przez moment wrażenie, że zobaczył dziwny błysk w oku
mentora. Ten zatrzymał się z ledwie zauważalnym uśmiechem, błąkającym mu się na
ustach.
– To długa
historia i nieczęsto o niej wspominam – przerwał, po czym przeniósł wzrok na
niezbyt duże okno znajdujące się po jego lewej stronie. Widok za nim roznosił
się na wyższe piętra gór, znajdujących się daleko od zamku. Ich pokryte białym
nalotem wierzchołki, otaczała szara mgła. – Jednak zważywszy na to, że
straciłeś pamięć, jestem zobowiązany do tego, aby powtórzyć ci tę opowieść,
choćby nie wiem, jak bolesna by była. Na pewno chcesz się tego dowiedzieć?
Will przez chwilę
rozważał swoją odpowiedź. Trochę bał się tego, co usłyszy, jednak czuł, że
tylko to pomoże mu wypełnić pustkę, która od pewnego czasu widniała w jego
umyśle. Wziął głęboki oddech i powiedział krótko:
– Tak,
mistrzu.
Morgarath nie
spojrzał na niego, tylko zapatrzył się w jakiś punkt w oddali. Po chwili
odezwał się, a w jego głosie słychać było jakby melancholię:
– Wszystko
zaczęło się przed szesnastoma laty, kiedy byłem jeszcze władcą Gorlanu...
***
To był piękny,
letni dzień, idealny na zabawy i odpoczynek wśród odgłosów dzikiej natury.
Młode małżeństwo Katherine i Stephen Bellechase, które nie tak dawno
sprowadziło się do niewielkiego lenna Yorktown, nie miało jednak zbyt wielu
powodów do radości. Przenieśli się w to miejsce, gdyż odziedziczyli po zmarłym
ojcu dziewczyny średniej wielkości gospodarstwo. Stephen z całych sił starał
się, jak najlepiej utrzymać je w dobrym stanie, lecz nie było to łatwe.
Zwłaszcza, że jego żona spodziewała się dziecka. Pochodzili z ubogiej szlachty,
więc tym trudniej było im żyć w dogodnych warunkach.
Po kilku
miesiącach nieurodzaju, nie mieli nawet możliwości, by zapłacić podatek
baronowi. Ich sytuacji nie poprawiło pojawienie się na świecie syna, który
urodził się pięć tygodni temu. Z drugiej jednak strony to były najszczęśliwsze
dni w ich życiu. Dla młodej pary, dziecko było promykiem słońca wśród szarej
codzienności.
Mimo że nie
wiodło im się najlepiej, starali się zapewnić maleństwu wszystko, co najlepsze.
Gdy Katherine zajmowała się domem, Stephen próbował zadbać o swoją rodzinę,
sprzedając to, co zdołał uzyskać z gospodarstwa. Niestety, Yorktown nie było
zbyt dużym lennem i większość zbiorów - a co za tym idzie - również pieniędzy,
zyskiwały rodziny, posiadające ogromne połacie ziemi. Prawie nikt nie chciał
kupować od biednego gospodarza.
Przez to
oszczędności, które wcześniej zdołali uzbierać, kurczyły się, a to, co
przybywało, nie starczało na utrzymanie roli, a także na comiesięczne podatki
dla władcy, które musiał płacić każdy posiadacz ziemi.
W pewnym
momencie Bellechase'owie nie mieli już nawet za co kupić jedzenia, nie mówiąc o
zapłacie baronowi, z czym zalegali od miesiąca. Wszystko szło nie tak, jak
planowali. Mieli rozpocząć nowe życie w nowym miejscu, mieli wychowywać ich
maleństwo w szczęściu i miłości, aby zaznało tego, co najlepsze.
Aż wreszcie
nastał ten dzień.
Było
popołudnie, Stephen wracał zmęczony do domu, kiedy zauważył biegnącego w jego
stronę sąsiada. Był to niski mężczyzna w średnim wieku, o czarnych, pokrytych
gdzieniegdzie siwizną włosach i o łagodnej, przyjaznej twarzy. Teraz jednak
jego oczy wyrażały niepokój.
– Witaj,
Thomasie – przywitał z uśmiechem się pan Bellechase, nie zdając sobie jeszcze
sprawy z tragedii, jaka miała go wkrótce spotkać. – Coś się stało?
Sąsiad
przystanął i zaczerpnął tchu, aby uspokoić szybki oddech po biegu. Na jego
czole pojawiły się kropelki potu, jednak wytarł je ruchem dłoni.
– Stephen,
cieszę się, że cię zastałem. Byłem niedawno we wsi i widziałem, że w gospodzie
zatrzymał się królewski zwiadowca. Jeśli ktoś taki jak on pojawił się w
Yorktown, to może oznaczać tylko jedno.
– Chyba nie
myślisz, że baron mógłby... – zaczął Stephen, czując, jak strach paraliżuje
jego serce. Znał zwyczaje panujące w państwie, wiedział, że dłużników nigdy nie
traktuje się ulgowo.
Thomas pokręcił
głową ze smutkiem.
– Obawiam się,
że tak. Wiesz, jaki baron jest bezwzględny w tej sprawie. Musicie stąd uciec,
zanim pojawi się zwiadowca. Może być tu w każdej chwili... – Przerwał i
zaczerpnął tchu – Przykro mi.
Stephen nie
czekał ani chwili dłużej. Natychmiast pobiegł w stronę swojej chaty, po drodze
wołając do sąsiada:
– Dziękuję ci,
Thomasie!
Czarnowłosy
stał jeszcze przed chwilę w miejscu, obserwując jak mężczyzna znika w swojej
chacie, zamykając gwałtownie drzwi. Westchnął cicho, po czym skierował się do
swojego gospodarstwa.
Tymczasem, pan
Bellechase znalazł się już w domu i szybko opowiadał swojej żonie o tym, co
usłyszał chwilę wcześniej. Z każdym słowem źrenice kobiety robiły się coraz
węższe, a na twarzy malował się paraliżujący strach.
– ...Dlatego
musisz uciekać i zabrać ze sobą Willa. Ja zostanę, spróbuję powstrzymać tego
zwiadowcę. – Stephen zakończył swoją relację.
Katherine
pokręciła głową, próbując powstrzymać gromadzące się w oczach łzy.
– A-ale jeśli
tu zostaniesz, może Ci się coś stać... Nie lepiej, żebyśmy razem...
– Katy. –
Mężczyzna chwycił kobietę za ramiona i spojrzał jej głęboko w oczy. – Mamy
tylko jednego konia, nie zdążymy uciec przed zwiadowcą. Powstrzymam go, jak
długo się da. A Ty ocal naszego synka. – W tym momencie Stephen pocałował żonę
w czoło. – Kocham cię, Katy.
– Ja ciebie
też – odparła cicho i wtuliła się w męża. – Boję się o ciebie...
– Nic mi nie
będzie. Spotkamy się niedługo, przyrzekam. – To mówiąc, mężczyzna położył dłoń
na swojej klatce piersiowej. – Już wkrótce będziemy znowu razem, szczęśliwi.
Pocałował ją
jeszcze raz, po czym podszedł do drewnianego łóżeczka, stojącego w kącie
pokoju. Opuścił wzrok na leżące w środku dziecko, które w ciszy śledziło swymi
dużymi, brązowymi oczyma poczynania rodzica. Stephen uśmiechnął się lekko.
– Opiekuj się
mamą, dobrze? – odparł i pogłaskał z czułością chłopczyka po głowie.
Malec
pogaworzył chwilę, jakby w odpowiedzi na pytanie ojca. Stephen uśmiechnął się
lekko i skierował się w stronę żony, która krzątała się po domu, zbierając
najpotrzebniejsze rzeczy.
– Pójdę
przygotować konia, nie możemy tracić czasu – odparł, złapał ją delikatnie za
nadgarstek, by dodać jej otuchy, po czym wyszedł z chaty.
Katherine raz
jeszcze rozejrzała się uważnie, sprawdzając, czy spakowała do podróżnego worka
wszystko, co niezbędne. Kiedy miała już taką pewność, zajęła się
przygotowywaniem prowizorycznego nosidełka dla dziecka. Po kilku minutach, do
środka wpadł Stephen z przerażeniem wymalowanym na twarzy.
– Katy! Musisz
uciekać, on już tu jedzie!
– Już? –
przeraziła się kobieta. Szybko opatuliła maleńkiego Willa i chwyciła wcześniej
przygotowaną torbę. Kiedy jej mąż stał przy oknie i z niepokojem spoglądał na
zbliżającą się postać w szarości i zieleni, Katherine wybiegła z dzieckiem
przez tylne drzwi. Parę metrów za chatą stała bowiem niewielka stajnia, gdzie
trzymali swojego jedynego starego siwka.
Po chwili
przybysz zatrzymał się przed gospodarstwem. Stephen widział, jak tamten zsiada
ze swojego wierzchowca i podchodzi do drzwi domu. Starając się zachowywać
normalnie, mężczyzna podszedł do części izby służącej za kuchnię i dyskretnie
zaczął obserwować zwiadowcę. Nie był to wysoki człowiek, jednak jego postawa od
razu pokazywała, że ma się do czynienia z osobą o dużym autorytecie.
"Gdyby tylko zwiadowcy wykorzystywali swoją pozycję w należyty
sposób..." – pomyślał Stephen.
Nagle po
pomieszczeniu rozległo się stanowcze pukanie do drzwi, po czym Stephen usłyszał
męski głos:
– Państwo
Bellechase! Przybywam na mocy rozkazu wydanego przez obecnie rządzącego
królestwem Araluen króla Duncana, który z powodu niepłaconych przez państwa
Bellechase obowiązkowych podatków, postanowił poprzez królewskiego zwiadowcę,
odebrać należną mu własność!
Stephen nie
był pewien, co robić. Dobrze wiedział, że kara, jaka ich czeka, nie będzie
należała do łagodnych. A już tym bardziej, jeśli jej egzekwowaniem ma zająć się
zwiadowca. Miał tylko nadzieję, że Katherine udało się uciec z dzieckiem jak
najdalej, zanim przybysz zda sobie sprawę z ich nieobecności. Wziął głęboki oddech
i podszedł do drzwi. Położył dłoń na klamce, kiedy pukanie - tym razem bardziej
natarczywe - rozległo się ponownie. Zwiadowca wyraźnie tracił cierpliwość.
Stephen w
końcu otworzył przejście, ukazując postać niskiego mężczyzny w zielono-szarym
płaszczu.
– Witam –
powiedział gospodarz, siląc się na spokojny ton.
– Pan
Bellechase, jak mniemam? – W głosie królewskiego wysłannika słychać było
pogardę. – Przypuszczam, iż zdaje pan sobie sprawę, dlaczego tu jestem. – Zanim
właściciel domu zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zwiadowca minął go w drzwiach,
wchodząc do środka i rozglądając się po niewielkim, skromnym domostwie. –
Pytanie brzmi, czy jest pan w stanie uregulować teraz wszystkie należności.
– Panie...
Ostatni okres był bardzo trudny i nie zdołałem uzbierać całej kwoty. Wiem, że
musi pan wykonywać rozkazy, ale gdybym mógł uregulować teraz część, a resztę,
gdy tylko zdołam zarobić... – Jego głos był napięty.
– Zdaje pan
sobie sprawę z tego, jakie są kary za niedotrzymanie terminu wpłacenia podatku?
Nie wysyłano by mnie, gdyby to nie była ostatnia szansa. – Zwiadowca ani na
moment nie wydawał się poruszony sytuacją Bellechase'ów. Wręcz przeciwnie, cała
sprawa ewidentnie go nużyła.
– Tak, panie,
rozumiem, ale błagam o kilka dni więcej. Obiecuję, że oddam całą należność
naszemu drogocennemu władcy. Może pan sprawdzić, że nigdy, aż do tej pory, nie
zalegałem z podatkami. – W jego głosie dało się słyszeć nutkę desperacji. Nie
sądził, że uda mu się przekonać przybysza, choć bardzo tego pragnął, dla dobra
rodziny...
Zwiadowca był
jednak bezlitosny. Mimo iż dobrze wiedział o sytuacji finansowej biednej
wiejskiej rodziny, nie interesowało go nic poza brakiem uregulowanej
należności.
– Panie Bellechase,
to ostateczna decyzja. Każdy poddany jest świadom skutków, jakie niesie
niepłacenie podatków i jeśli pan nie chce uregulować zaległości, jestem
zmuszony wyciągnąć konsekwencje – oznajmił ostatecznie, przechodząc wolnym
krokiem w stronę środka pomieszczenia.
Stephen
zamarł. Wiedział dobrze, jakie są konsekwencje zadzierania ze Zwiadowcami.
Przeraził się, gdy zobaczył, jak przybysz w szaro-zielonym płaszczu wyciąga z
pochwy swój ciężki, piekielnie ostry nóż.
– Łóżeczko
jest puste. Gdzie pańska rodzina, panie Bellechase? – spytał przybysz, ani na
moment nie zmieniając pozycji.
Młody ojciec
nieświadomie rzucił niepewne spojrzenie w stronę okna, z którego widok
rozciągał się na tylną część ogrodu, gdzie mieściła się stajnia. W duchu
liczył, że Katherine zdołała już uciec wystarczająco daleko. Nie mógł znieść
myśli, że mogłoby coś się stać jego rodzinie. I dlatego postanowił zatrzymać
zwiadowcę jak najdłużej. Jednak nie zdawał sobie sprawy, iż przybysz widzi
więcej, niżby chciał.
– A więc to
tak... – powiedział zwiadowca cicho, kierując się w kierunku tylnego wyjścia z
chaty.
Gospodarzowi z
przerażenia zaparło dech w piersi. Nie, nie może pozwolić, aby... Szybkim
krokiem poszedł za przybyszem. Ten wyszedł do ogrodu, przyklęknął i przyjrzał
się ziemi, na której odbiły się ślady kopyt wierzchowca, na którym uciekła
Katherine.
– Próbuje mnie
pan oszukać, panie Bellechase? – spytał z jadem w głosie. Wstał i wciąż
trzymając w dłoni broń, obrócił się w stronę Stephena. Zielono-szary kaptur
zasłaniał mu pół twarzy, co tylko potęgowało strach u gospodarza.
– A-ależ
skądże znowu... – wyjąkał młody mężczyzna. Zrobił dwa małe kroki w tył, nawet
nie zdając sobie z tego sprawy.
Odwrócił głowę
w poszukiwaniu czegoś do obrony. Miał świadomość, że z wyszkolonym zwiadowcą ma
nikłe szanse, ale nie zamierzał poddać się bez walki. W pewnym momencie przez
niewielkie okno chaty zauważył wiszącą na ścianie kosę. Nie czekając na nic,
odwrócił się i pobiegł w stronę domu. Wpadł do środka i szybko zatrzasnął za
sobą drzwi, słysząc jak w drewno wbija się nóż zwiadowcy.
Czując jak
serce bije mu szaleńczo, chwycił narzędzie, po czym skierował się ponownie w
stronę wejścia, aby zabarykadować je, jak najdłużej się da. Nie zdążył jednak
nawet dotknąć zasuwy, gdy mężczyzna w szarozielonym płaszczu wpadł do środka.
Spod kaptura było widać tylko niebezpieczny błysk w oczach wojownika.
– To był twój
ostatni błąd – ostrzegł, podchodząc bliżej młodego ojca. Klinga zalśniła
złowrogo, gdy przez otwór w ścianie, wpadały południowe promienie słońca.
Stephen
chwycił mocniej swoją kosę i spojrzał na przeciwnika, starając się nie ukazywać
strachu. To dziwne, ale już praktycznie pogodził się ze swoją śmiercią.
Zależało mu tylko, by zdobyć jak najwięcej czasu dla Katherine. W tym momencie
zwiadowca skoczył na niego z wyciągniętym nożem niczym wąż, który zamierza
ugryźć swoją ofiarę. Gospodarz cofnął się mimowolnie, wpadając na ścianę, lecz
zbyt późno, aby uchronić się przed zranieniem. Klinga gładko przejechała po
jego brzuchu, powodując głęboką ranę, z której zaczęła obficie lecieć krew.
Stephen
krzyknął, osuwając się powoli na ziemię. W ostatnim momencie jednak wykorzystał
resztę siły i mocno zamachnął się swoją prowizoryczną bronią. Sekundę później
przeciwnik uderzył brzegiem saksy w uzbrojoną dłoń, wywołując promieniujący
ból. Usłyszał jak kosa upadła z głuchym odgłosem kilka stóp dalej. Młody
małżonek siedział z opuszczoną głową pod ścianą, oszołomiony i przerażony. Nie
mógł uwierzyć, że to wszystko się stało. Jego oddech stawał się coraz słabszy,
a oczy zachodziły mgłą. Potrząsnął głową, chcąc rozjaśnić sobie pole widzenia,
lecz na niewiele się to zdało. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. Z każdą
sekundą kałuża krwi się powiększała, a on stawał się coraz bardziej senny.
Raptownie ktoś poderwał jego głowę do góry, ciągnąć brutalnie za włosy.
Młody
mężczyzna spojrzał z przerażeniem w oczach na swojego oprawcę. Coraz bardziej
tracił kontakt z rzeczywistością i chciał już tylko leżeć i wykrwawić się na
śmierć.
–
Niesubordynacja wobec władcy niesie za sobą poważne konsekwencje. Niech ten dom
będzie ostrzeżeniem dla tych, którzy będą próbować uchylać się od prawa –
odparł przybysz. – A za podniesienie ręki na królewskiego zwiadowcę zapłaci
twoja rodzina – dodał złowrogim głosem.
– Katherine...
– To było ostatnie słowo wypowiedziane przez młodego mężczyznę. Tuż po tym jego
serce przestało bić, a on sam osunął się bezwładnie na ziemię.
Zabójca przez
chwilę przyglądał się poległemu z badawczym zainteresowaniem, po czym wstał i
skierował się ku drzwiom wejściowym, gdzie czekał na niego jego wierny
wierzchowiec. Nie oglądając się na chatę Bellechase'ów, wskoczył na siodło i
pognał konia w kierunku, w którym prowadziły ślady kopyt kucyka Katherine. Z
łatwością odnalazł trop i wiedział, że kobieta nie zdołała uciec daleko. Miał
rację. Katherine na grzbiecie swojego wierzchowca znajdowała się zaledwie trzy
kilometry od domu.
Już po
kilkunastu minutach zdołał dogonić uciekinierkę tak, że znajdowała się niecałe
pół kilometra przed nim. Przekroczyli już granicę lenna Gorlan, które
graniczyło z Yorktown od strony północnej. Na horyzoncie już od pewnego czasu
widać było strzelistą sylwetkę zamku barona. Zwiadowca przyspieszył zirytowany,
chcąc jak najszybciej skończyć tę sprawę.
W pewnej
chwili ścigana musiała zdać sobie sprawę z pogoni, bo odwróciła głowę i również
pospieszyła swojego siwka. Jednak nawet z daleka widać było, że nie jest
przyzwyczajona do zbyt długiej jazdy konnej.
Wiedziała, że
jeśli chce przeżyć, to nie może sobie pozwolić na zwłokę. Lecz zdawała sobie
także sprawę, iż koń, na którym jechała, nie był młody i nie osiągał takiej
prędkości, jak kiedyś.
W dodatku nie
mogła też przesadzać z prędkością, bo wodze trzymała tylko jedną ręką, drugą
przyciskając swojego maleńkiego synka do piersi. Chłopiec był zadziwiająco
spokojny. Przez całą drogę ani razu nie zapłakał, jakby rozumiał, że w tej
chwili to nie byłoby pożądane.
Tymczasem
bryła zamku zbliżała się coraz bardziej. Może jest jeszcze szansa, by dotrzeć
tam na czas. Katherine nieraz przybywała do wspaniałego pałacu, gdy jeszcze
wraz z mężem mieszkała w Gorlanie. Znała tam wiele ludzi, łącznie z samym
baronem i wiedziała, że ci mogą jej pomóc.
Nagle poczuła
rwący ból w dolnej części pleców. Miała wrażenie, jakby coś rozrywało ją od
środka. Opuściła wzrok i z przerażeniem odkryła, że strzała przebiła się przez
jej ciało. Pochyliła się do szyi zwierzęcia, a nad jej głową przeleciał kolejny
pocisk. Miała szczęście. Ból był koszmarny, lecz młoda matka znosiła go
dzielnie. Wiedziała, że jeśli się podda, i ją i maleństwo czeka śmierć. Jechała
więc dalej, z całych sił próbując nie stracić przytomności. Musiała dostać się
na zamek. To była jej ostatnia nadzieja...
***
I co się stało
potem? Uciekła? – Will nie potrafił powstrzymać cisnących mu się na usta pytań.
Już od dłuższego czasu spoglądał na swojego mistrza z oczami szeroko otwartymi
ze zdumienia i zainteresowania.
Morgarath
skierował spojrzenie w stronę okna, aby ukryć uśmiech satysfakcji przed
chłopcem.
– Niestety...
Byłem tego dnia na polowaniu i chodząc po pobliskim lesie, zauważyłem, że
jedzie w moją stronę. Była zaledwie parę metrów ode mnie, kiedy nagle zsunęła
się z siodła. Udało mi się ją złapać w ostatnim momencie. Dopiero wtedy
zobaczyłem strzałę wbitą w dolną część jej pleców. Mimo to była jeszcze przytomna,
lecz widziałem, że pozostało jej niewiele czasu. Przyciskała dziecko do swojej
piersi. Oddychała ciężko, z jej oczu płynęły łzy. Próbowała chyba coś
powiedzieć, jednak zrozumiałem tylko dwa słowa: "zwiadowca" i
"Stephen". Po krótkiej chwili jej oddech całkowicie ucichł i
wiedziałem, że serce przestało bić. Umarła mi na rękach. Potem wyjąłem z ramion
Katherine ciebie. Zacząłeś płakać, jakbyś wyczuł, że stało się coś strasznego.
W tym momencie zobaczyłem zbliżającego się zwiadowcę. – Jego głos był
całkowicie wyprany z emocji, jakby mówił o czymś, co nie miało żadnego
znaczenia.
Will natomiast
wpatrywał się w swego mistrza oczyma pełnymi przerażenia. Nie mógł uwierzyć, że
jego rodzice stracili życie w taki spokój.
– Widziałem,
jak trzymał łuk w ręce – kontynuował Morgarath. – Nie wiedziałem jednak wtedy,
dlaczego ścigał twoją matkę.
– I co się
stało potem? – spytał drżącym głosem chłopiec, w którym dało się wyczuć
napięcie.
– Cóż, gdy
zauważył, że twoja matka nie żyje, zwolnił i zatrzymał się parę metrów ode mnie.
Zaraz potem zsiadł, wyciągając sztylet. Zażądał, abym oddam mu ciebie,
twierdząc, że zgodnie z rozkazem króla, ma obowiązek wymierzenia kary na tej
rodzinie. – przerwał na moment, jakby zastanawiając się nad dalszą odpowiedzią.
– Ci zwiadowcy uważają się za niemalże tak ważnych jak sam król. Myślą, że
bycie królewskim zwiadowcą dają im pozwolenie do mordowania z zimną krwią
niewinnych ludzi.
– To
straszne... – szepnął Will. Jego źrenice były rozszerzone ze strachu. Nie
wyobrażał sobie, jak można być tak okrutnym.
– Nieraz
słyszałem o zbrodniach, jakich dokonywali w imię władcy. Dzieci, kobiety,
starcy, dla nich nie miało to znaczenia. Mordowali bez mrugnięcia okiem.
– To jak to
się stało, że jednak przeżyłem? – Po tym wszystkim co usłyszał, nastolatek zdał sobie sprawę, że
to, iż nie został zabity, musiało niemalże graniczyć z cudem.
– Nie mogłem
pozwolić, aby byle jaki zwiadowca panoszył się po moim lennie. Przypomniałem
mu, że nie przynależy do tej części Królestwa i wedle prawa nie może zabijać
każdego, kogo spotka. A król, mimo że zazwyczaj przymyka oko na występki swoich
zwiadowców, to musi przyjąć skargę ze strony barona.
Will nie pytał
już o nic więcej. I tak do jego głowy napłynęło na raz za dużo informacji i
czuł, że potrzebuje chwili samotności, by wszystko sobie dokładnie przemyśleć.
Morgarath,
jakby to wyczuwając, odparł:
– Robi się
późno. – Patrzył przez okno na powoli zachodzące czerwienią niebo. – Powinieneś
pójść do swojej komnaty.
– Tak, mistrzu
– odparł uczeń i skłonił się nisko. Zaraz potem udał się w kierunku pomieszczeń
sypialnych.
Jeszcze przez
dłuższą chwilę czarny pan spoglądał w ślad za chłopcem, nie kryjąc uśmiechu
satysfakcji.
****
Po
niespodziewanym spotkaniu z Willem, Gilan nie potrafił nic z tego zrozumieć.
Zbyt dużo pytań i wątpliwości krążyło mu po głowie. Czuł się tak, jakby miał do
czynienia z kimś zupełnie obcym, a nie z przyjacielem, wraz z którym tropił
wargali i podróżował do Celtii. Z początku myślał, że chłopak udaje z obawy, że
ktoś mógłby ich nakryć, lecz potem zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że on
naprawdę się bał i go nie poznawał. Ale przecież Will nie mógł nie pamiętać,
prawda?
Młody
zwiadowca potrząsnął głową, chcąc pozbyć się wszystkich pytań zaprzątających
jego umysł i skupić uwagę na poszukiwaniu Sewarda. Może i był to pewien akt
desperacji, to Gilan wiedział, że ten niezwykły człowiek udzielić mu może
bardzo wielu przydatnych informacji, o ile tylko uda się go dobrze podejść. Jednak,
wędrując od dziesięciu minut po zamkowych korytarzach, coraz bardziej się
irytował. Od momentu, gdy trafił w to miejsce, sługa nie odstępował go niemalże
na krok, a teraz, gdy był potrzebny, to jakby zapadł się pod ziemię.
Młodzieniec
przeszedł już chyba wszystkie korytarze, a Sewarda jak nie było, tak nie ma.
Zrezygnowany zwiadowca przysiadł na kamiennym parapecie, zastanawiając się,
dokąd też mógł pójść jego przymusowy towarzysz. Siedział tak przez parę minut,
opierając głowę o ścianę, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki z końca następnego
korytarza. Po paru sekundach do jego uszu doszedł też znajomy głos, spotęgowany
nieco przez rozlegające się w zamku echo:
– Brawo
geniuszu, na chwilę zostawiam cię samego, a ty już zgubiłeś tego chłopaka!
Pogratulować inteligencji.
– A ty to niby
co?! Łazisz niewiadomo gdzie, zamiast stać na straży, a potem cała wina spada
na mnie.
Gilan chyba
jeszcze nigdy tak się nie cieszył słysząc Sewarda. Zerwał się z miejsca i
ruszył jasnowłosemu słudze Morgaratha naprzeciw. Chwilę później towarzysz
Gilana odparł:
– Ha!
Wiedziałem, że miałem rację! Wiedziałem, że powinniśmy pójść na piętro, zamiast
do lochów. Ale nie, ty musiałeś upierać się przy swoim.
– Naprawdę
szkoda mi ciebie. Takiego bezmyślnego człowieka, to jeszcze nie widziałem.
Przecież i tak byśmy tu w końcu przyszli.
– Ale kiedy
byśmy tu przyszli, to jego już dawno mogłoby tu nie być! – Ku zaskoczeniu
młodego wojownika, Seward pokazał palcem w jego stronę.
– Opuść tę
łapę, idioto! – krzyknął do siebie i po krótkiej chwili jego ręka opadła wzdłuż
tułowia, lecz na twarzy gościła złość.
Gilan patrzył
niepewnie na kłótnię dotyczącą jego osoby, zastanawiając się, w jaki sposób
podejść sługę Morgaratha, by ten odpowiedział na jego pytania.
– Przepraszam –
zaczął, chcąc zwrócić na siebie uwagę. – Szukałeś mnie, panie?
Seward
podszedł bliżej, mrucząc coś do siebie pod nosem. Spośród niewyraźnych słów,
zwiadowca zrozumiał coś o braku konkretnego powodu i robieniu z siebie idioty.
Chociaż mogło mu się przesłyszeć. Gilan wiedział, że sługa czarnego pana zdolny
był do sprzeczania się z samym sobą nawet przez kilka godzin, więc wolał temu
zapobiec, dopóki jeszcze było to możliwe.
– Wybacz, ale
czy mógłbym o coś zapytać?
– Czego
chcesz? – mruknął poddany Morgaratha, zakładając ręce i patrząc podejrzliwie na
wojownika.
Ten włożył
ręce do kieszeni i spojrzał na niego obojętnie.
– Właściwie
niczego – zaczął. – Tylko ciekawi mnie jedna sprawa, o której ostatnio
rozmawialiśmy.
– Więcej
szacunku, bachorze! – zawołał Seward, wyraźnie niezadowolony.
– Daj mu
spokój, przecież może mieć jakieś pytania! Zresztą, nie jesteś od niego wiele starszy.
– Ty się nie
odzywaj! Nikt cię o zdanie nie pytał.
– Wybacz,
panie – przerwał mu Gilan z naciskiem na ostatnie słowo. Nie miał zamiaru
ponownie wysłuchiwać kłótni jasnowłosego. Wziął głęboki oddech. – Nie chciałem
powiedzieć niczego złego. – Miał nadzieję, że w jego głosie nie było słychać
irytacji.
– Dobrze,
dobrze, nie słuchaj tego idioty. O co chodzi? – spytał Seward, wznosząc oczy do
nieba.
– Chodzi o
tego dzieciaka, który kręci się przy władcy – zaczął. – Mówiłeś, panie, że on
jest sługą, ale według mnie na to nie wygląda. – Gilan starał się nie okazywać
ciekawości, jaką odczuwał.
– Nie wygląda?
Co masz przez to na myśli? – zainteresował się sługa.
– Wydaje mi
się, że nie tak powinien postępować chłopak, który został porwany i zmuszony do
bycia sługą. Według mnie on bardziej zachowuje się jak...jak uczeń.
– Bo nim jest –
mruknął w odpowiedzi blondyn, co potwierdziło obawy Gilana. – Po tym, jak
utracił pamięć, pan szkoli go jako swojego czeladnika.
– Utracił
pamięć? – powtórzył zaskoczonym głosem młodzieniec.
– Tak. Kiedy
ten chłystek próbował uciec, potknął się o coś i upadł, tracąc przytomność.
Zdaje się, że spadł wtedy na jakiś kamień i uderzył się mocno w głowę. – odpowiedział
Seward. – Chwila... To było chyba tego samego dnia, kiedy do nas przybyłeś.
Gilan jedynie
pokiwał głową ze zrozumieniem. Teraz wszystko układało się w całość. I
jednocześnie zdał sobie z przerażeniem sprawę, że w tej sytuacji wydostanie
stąd Willa będzie o wiele trudniejsze niż wcześniej podejrzewał.
– I co w
związku z tym, że to było tego samego dnia? – spytał się tymczasem sługa
Morgaratha. – Zakładasz, że on miał z tym coś wspólnego?
– Przecież nic
takiego nie mówię! Zawsze się mnie czepiasz. – odpowiedział ze złością. –
Zawsze!
– Ja się
czepiam? Ja?! To ty zawsze szukasz dziury w całym! – Seward położył ręce na
biodrach i z wyższością uniósł brodę.
– Nie krzycz
na mnie! Po prostu jestem uważny, a nie tak jak ty - ślepy.
Gilan oparł
się o ścianę z założonymi rękami, cierpliwie czekając, aż kłótnia dobiegnie
końca. Już nawet nie próbował załagodzić sporu, gdyż wiedział, że to i tak by
niczego nie zmieniło. Zamiast tego, zaczął rozmyślać nad sposobem, jak wydostać
się z całej tej sytuacji. Wydostać siebie i Willa. Niestety, skoro chłopak nic
nie pamiętał, wszystko bardzo się komplikowało. Zwiadowca mógł rzecz jasna
uprowadzić czeladnika siłą, lecz w otoczeniu całej gwardii Morgaratha nie
byłoby to raczej zbyt mądrym pomysłem. Poza tym myśl, że miałby zrobić to wbrew
woli przyjaciela zupełnie mu się nie podobała. Pomyślał o Halcie, który
przecież wciąż pozostawał poza zamkiem. Starszy zwiadowca z pewnością znalazłby
wyjście tej sytuacji. Gdyby tylko mógł jakimś sposobem się z nim skontaktować,
poinformować wszystkim, lecz Gilan zdawał sobie sprawę, że nie może ryzykować. Musiał
sam coś wymyślić. W głębi serca miał jednak wrażenie, że znalazł się w sytuacji
bez wyjścia.
Wtem jego
rozmyślania przerwał głuchy dźwięk nieopodal. To Seward, z wyrazem złości na
twarzy, uderzył pięścią w ścianę. Po chwili odezwał się podniesionym głosem:
– Mam ciebie
dość! Wciąż zachowujesz się jak idiota i tylko doprowadzasz mnie do szału.
– A ty
przestań na mnie krzyczeć! Myślisz, że kim jesteś, że wciąż mówisz mi, co mam
robić?!
– Na pewno nie
tobą!
– Nigdy nie
będziesz mną!
– I bardzo
dobrze. Kto by chciał?
– Na pewno nie
ja... – mruknął do siebie Gilan. Uznał, że dowiedział się już wystarczająco
dużo. A im szybciej pozbędzie się tego człowieka, tym lepiej. Bez żadnego
pożegnania ruszył wzdłuż korytarza. Odetchnął z ulgą, zadowolony, że pozbył się
sługi Morgaratha, jednak wtedy usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki.
– Hej!
Poczekaj na mnie!
– I na mnie!
Zwiadowca
tylko westchnął. "Nie chwal dnia przed zachodem słońca" – pomyślał
jeszcze, gdy blondyn się z nim zrównał, znów kłócąc się ze sobą zawzięcie.