Przez kolejne dwa dni spędzone na zamku Morgaratha, sytuacja
Willa zmieniła się. Co prawda nadal żył w przekonaniu, iż nie pozwoli sobie
odebrać resztek godności, jednak zaczął wykonywać niektóre zadania, jakie
nakazywał mu czarny pan.
Władca Gór Deszczu i Nocy traktował go jak coś pomiędzy
niewolnikiem a zwierzęciem, na którym można się wyżywać. Poniewieranie
chłopakiem dawało mu niemałą radość. To był wyraz jego czystej pogardy do
całego Korpusu Zwiadowców.
Tym razem Will miał za zadanie umycie podłogi we wszystkich
komnatach należących do władcy. Nie było to może zbyt wdzięczne zajęcie, lecz i
tak wydawało się przyjemniejsze w porównaniu do tego, co musiał robić
wcześniej.
Zajmował się właśnie salą tronową, w której czarny pan
zazwyczaj przyjmował gości, jeśliby się tacy trafili. Klęcząc na kolanach,
czyścił posadzkę, natomiast Morgarath uważnie przyglądał się mu ze swojego
tronu.
W pewnym momencie odezwał się:
- Niedługo zacznie się ściemniać... - Ton jego głosu
wskazywał, iż niekoniecznie chodziło o pogodę.
Will, nie pokazując tego po sobie, nadstawił uszu. Mimo, że
mężczyzna nie pierwszy raz mówił do siebie, to teraz wyczuł w tym coś innego.
- Wiedziałem, że w końcu nadejdzie ten dzień... - mówił
zamyślonym głosem, spoglądając na krajobraz za oknem. Nie zwracał uwagi na
swojego niewolnika. Wydawać by się mogło, iż zapomniał o nim. - Mija dokładnie
szesnaście lat od bitwy na Wrzosowiskach Hackham… Bitwy pełnej kłamstw,
oszustw… bitwy, w której chodziło o coś zupełnie innego niż to ich
"uratowanie królestwa", jak to teraz opowiadają...
Młody zwiadowca niezauważalnie przestał pocierać tak mocno
podłogę szczotką do mycia, by usłyszeć słowa czarnego pana. Nie rozumiał, o
czym on mówił... Przecież od dziecka powtarzano mu i innym pobratymcom z
sierocińca, że ten konflikt właśnie taki miał charakter.
- Taak... Prawie nikt tak naprawdę nie wiedział, że wojna
miała być tylko pretekstem, aby ukryć ciemniejszą stronę pałacu. - Były baron
Gorlanu potarł w zamyśleniu podbródek. - Król, jego baronowie, doradcy... Tyle
przekrętów…
Wstał z tronu i wolnym krokiem podszedł do parapetu, nie
przejmując się świeżo umytą podłogą, po której właśnie stąpał. Po drugiej
stronie okna widział rozciągający się nad urwiskiem krajobraz, nad którym
położony był zamek. W oddali, na terenach już bardziej nizinnych, dało się
zauważyć szarą mgłę, unoszącą się nad zmatowiałą ziemią.
- Pamiętam... W tamtych czasach wizyty na dworze królewskim
były czymś wręcz koszmarnym... O ile tylko nie miało się odpowiedniej ilości
złota, odsyłano nawet ze sprawami wagi państwowej... Nikogo nie obchodziły
ginące z głodu rodziny, zatrute rzeki...
Will podniósł na mężczyznę zdumione spojrzenie. Nie mógł w
to uwierzyć. Przecież coś by o tym słyszał, gdyby tak było...
- Wtedy władzę mieli przede wszystkim przedstawiciele
najbogatszych rodów. Nie król, nie baronowie... A jak ktoś powiedział coś na
władców, od razu go wieszano... Tak, to były ciemne czasy… Ale teraz nikt tego
nie pamięta... - W tym momencie na twarzy Morgaratha pojawił się pogardliwy
uśmiech. - Król Duncan myśli, że podlizując się wszystkim sprawi, że zapomną o
jego ciemnej stronie...
- Jak to? - wyrwało się chłopakowi zanim zdołał ugryźć się w
język.
Czarny pan, który w tym momencie stał tyłem do swojego
więźnia, uśmiechnął się z satysfakcją. Zaraz potem przywołał na twarz ten sam
beznamiętny wyraz, co przedtem i zwrócił się do niego:
- Rzeczywistość, w której żyłeś była oparta na fałszu. To co
rozpowiada Duncan i jego podwładni to banalna historyjka, która ma na celu
zamydlić wszystkim oczy.
- N-nie! - głos Willa lekko zadrżał.- To nie może być
prawda! Jesteś kłamcą!
Natychmiast zamilkł widząc wściekłe spojrzenie Morgaratha.
Zdał sobie sprawę, iż popełnił błąd. Władca szybkim krokiem podszedł do niego i
chwyciwszy za włosy, z całej siły uderzył go pięścią w brzuch.
- Nie próbuj nigdy podnieść na mnie głosu. Jesteś tu tylko
nic nieznaczącym szczurem, który ma wykonywać moje polecenia. Zrozumiałeś?!
Gdy białowłosy puścił Willa, ten tylko pochylił głowę.
Wiedział, czego od niego oczekuje. Ale nie mógł... Nie potrafił tego zrobić...
Jednak, gdy zobaczył zbliżającą się do niego pięść, odparł cicho:
- T-tak... panie... - W jego oczach pojawiły się łzy. Nie
mógł uwierzyć, że to powiedział.
Morgarath wycofał dłoń i z satysfakcją spojrzał na swojego
niewolnika. Następnie podszedł do swojego tronu i usiadł na nim. Przez chwilę
milczał, rytmicznie uderzając palcami o metalowe oparcie.
Młody zwiadowca wrócił do pracy. Na posadzkę przed nim
skapywały łzy. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś tak potwornego. Czuł, że
zdradził wszystko... Przez jedno głupie słowo "panie".
Miał ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię, byle tylko nie
czuć tego okropnego uczucia. Jak spojrzy w oczy swoim bliskim? Jak spojrzy w
oczy Haltowi? W tej chwili perspektywa powrotu była równie przerażająca jak
zostanie w tym miejscu do końca życia.
****
Wczesnym rankiem, dwaj zwiadowcy przemierzali kolejne tereny
w drodze do Płaskowyżu. Między nimi panowało milczenie. Obaj nie byli w
nastroju do jakichkolwiek pogaduszek.
Gilan wciąż rozmyślał nad treścią listu, który otrzymał jego
mentor. Nie wierzył, że Will mógł zdradzić. A może... nie chciał wierzyć?
Potrząsnął głową. Nie, nie może tak myśleć. To na pewno
kolejny podstęp Morgaratha...na pewno... Tylko, dlaczego nadal miał
wątpliwości?
- Halt? - odważył się w końcu spytać. - Masz już jakieś...
podejrzenia, co do planów Morgaratha?
Szpakowaty zwiadowca nie spojrzał jednak na niego. Wzrok
skierowany miał na okolicę przed nimi.
- Moim zdaniem szykuje się do kolejnej bitwy...
- Wiesz, że nie o to mi chodzi... - powiedział powoli
młodzieniec.
- Doprawdy? A o co? - burknął, nadal nie patrząc na swojego
byłego ucznia.
- Halt... Wiesz przecież, że chodzi mi o Willa.
Starszy zwiadowca westchnął. Sam nie wiedział, co o tym
myśleć. Lecz czuł, iż musi coś odpowiedzieć.
- Nie wiem, Gilanie. Jak już ci kiedyś wspominałem,
przypuszczam, że chce go wykorzystać, aby się na mnie zemścić...
- Za przegraną bitwę na wrzosowiskach i przy Cierniowym
Lesie? - spytał, po czym dodał nieco ciszej: - Czy... za coś jeszcze?
Halt przekręcił głowę w stronę byłego ucznia i spojrzał na niego
z niezrozumieniem.
- Co masz przez to na myśli?
Młodzieniec wziął głęboki oddech. W ten sposób do niczego
nie dojdą...
- Halt... Ja wiem, co było w tym liście. Przeczytałem go...
- wyznał opuszczając z zażenowaniem wzrok.
Starszy zwiadowca milczał przez chwilę, nie spuszczając
wzroku z Gilana.
- Przeczytałeś, tak? A czy nie uczyłem cię, że nie wolno
kraść czyjejś własności? - spytał kąśliwym tonem, jednak gdzieś podświadomie
czuł, że nie może go oskarżać. Przecież i tak musiałby mu kiedyś powiedzieć.
- Przepraszam... Nie mogłem się powstrzymać. - Młodzieniec
zgarbił się i spojrzał powoli na mentora. W jego oczach nie dostrzegł
potępienia, lecz gniew. Choć nie mógł być pewien, do kogo był kierowany. Nie
potrafił w pełni określić emocji, jakie odczuwał teraz jego mistrz. Mimo to,
czuł się okropnie. Żałował, że za wszelką cenę chciał poznać zawartość tej
kartki.
- Gilanie... - zaczął Halt po chwili ciszy. - Nie ma sensu
się nad tym rozdrabniać. Nie chciałem pokazać ci tego listu, bo sam nie wiem,
co o tym myśleć... I nie chciałem również, byś się tym zadręczał - dodał cichym
głosem.
- Halt... Proszę, powiedz mi prawdę... Czy Morgarath może
chcieć zemścić się na tobie za coś jeszcze niż te przegrane?
- Ech... dobrze -
westchnął. - Przypuszczam, iż może chodzić o to, że kiedyś udaremniłem mu
zdobycie tronu w pewnym królestwie... Przez te wszystkie lata nie potrafił mi
tego wybaczyć.
Gilanowi oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Takiej
odpowiedzi się nie spodziewał. Otworzył już usta, aby zadać kolejne pytanie, gdy
do jego uszu doszedł dziwny odgłos. Ze zdziwieniem rozejrzał się wokół. Z każdą
sekundą dźwięk nasilał się, coraz bardziej zbliżając do zwiadowców.
Było to coś przypominającego nieco powarkiwania, a także
brzęk stali.
- Wargalowie... - szepnął cicho, na co jego towarzysz skinął
niemal niezauważalnie głową.
Nakazali swym wierzchowcom schować się za wielkim głazem
znajdującym się niedaleko. Zwierzęta, dzięki doskonałemu wyszkoleniu, potrafiły
przejść bezdźwięcznie do wskazanego miejsca.
Ukryli się w ostatniej chwili, bo zaledwie kilka sekund
później, dwa metry od nich, przemaszerował mały, czteroosobowy oddział
wargalów. W milczeniu czekali, aż nieprzyjaciele oddalą się od ich kryjówki,
gdy w pewnym momencie jeden z wargalów zatrzymał się po drugiej stronie
kamienia. Wierzchowce, wyczuwając bliskie niebezpieczeństwo, stały napięte jak
struna, nie ruszając się jednak ani o milimetr.
Sługa Morgaratha rozejrzał się, po czym usiadł na
niewielkiej skale, ku niezadowoleniu towarzyszy. Ci przystanęli, nie wiedząc
zbytnio, co z sobą począć. Przecież ich pan dał im wyraźnie do zrozumienia, że
muszą patrolować teren. Nie było mowy o żadnym odpoczynku.
Po krótkiej wymianie powarkiwań, siedzący wargal niechętnie
dołączył do reszty. Oddział powoli oddalił się w swoją stronę. Gdy zwiadowcy
mieli pewność, że kreatury nie powrócą, ostrożnie wychylili się spoza skał.
- O mały włos - szepnął z ulgą Gilan, nie tracąc jednak
czujności. Zawsze istniała możliwość, iż wargalowie zawrócą.
- To prawda... - przytaknął mu Halt. - Jeśli oni już tu są,
to oznacza, że jesteśmy coraz bliżej celu. Przed zmierzchem powinniśmy znaleźć
jakąś kryjówkę - odparł i zeskoczył z konia, na co młodszy uczynił to samo.
Poklepał Abelarda po szyi, po czym sprawdził, czy wszystkie uprzęże są
odpowiednio zapięte.
Po chwili obaj biegli truchtem obok swoich wierzchowców.
Było to konieczne, bo na ich grzbietach jechali już zdecydowanie za długo. Im
bliżej zamku, tym krajobraz pogarszał się. Wokół rosły martwe kikuty, które
tylko jak przez mgłę przypominały te dawne, zielone krzewy wypełnione
drogocennym życiem. Szary piach okalał zimną glebę, przypominając swą barwą
mrożący krew w żyłach popiół. Co jakiś czas zwiadowcom wydawało się, iż skały
pokryte były szkarłatnym kolorem, jednak nie mieli ochoty się nad tym
zastanawiać. Szli teraz wzdłuż skalistego wąwozu, z obu stron odgrodzonego
stromymi i wysokimi na co najmniej cztery metry ścianami, które skutecznie
zasłaniały jakikolwiek widok. Ta nieprzyjemna droga, pełna była
niebezpieczeństwa, które wprowadzała szara monotonia, wręcz ogłupiająca i
tępiąca zmysły. Gdzie tylko nie spojrzysz, kamienie lub żwir. Odgłos
spadających głazów powoli przestaje robić na tobie wrażenie. A coś takiego może
mieć później fatalne skutki...
Lecz zwiadowcy potrafili oprzeć się pokusie ignorowania
dziwnych dźwięków. Dzięki doświadczeniu i doskonałemu wyszkoleniu mogli
nakierować swoje zmysły na odpowiedni tor tak, by nic nie było w stanie ich
rozproszyć.
Po pewnym czasie wąwóz skończył się i podróżnicy wyszli na
niewielki płaskowyż. Ich oczom ukazał się martwy, skalny pejzaż. Na horyzoncie
widzieli pasmo ośnieżonych na szczytach gór. Wiedzieli, że ich wędrówka dobiega
końca. Z daleka, Gilan zauważył również wysokie wieże, na których umieszczone
były flagi w czarno-białych barwach.
- No to jesteśmy na miejscu - rzekł młodzieniec, podnosząc
dłoń do czoła, by uważniej przyjrzeć się zamczysku.
Halt nic nie odpowiedział, tylko z ponurą miną spojrzał na
obiekt obserwacji towarzysza. Czekały ich kolejne, trudne dni...
- Nie martw się Halt. - Jasnowłosy położył dłoń na ramieniu
mistrza. - Odnajdziemy go...
Zwiadowca uśmiechnął się niemal niezauważalnie i jakby
poczuł się lepiej, dzięki temu zapewnieniu. Jednakże nie mógł wyzbyć się
wątpliwości... Ciągle miał w pamięci ten list...
****
To był piękny, słoneczny dzień. Uliczkami niewielkiego
portowego miasteczka, które zdawało się wręcz tętnić życiem, przemieszczało się
dwóch obcokrajowców. Starali się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Jednakże
nie było to wcale łatwe, zważywszy na siedzącą na ramieniu wyższego młodzieńca
wiewiórkę. Nieco niższy, jasnowłosy chłopak, z uwagą przyglądał się wszystkiemu
dookoła, starając się nie rzucać wrogich spojrzeń w stronę niewielkiego
stworzonka. W sumie nie było to aż tak trudne, ze względu na ogromną ilość
nowych, niespotykanych przezeń wcześniej przedmiotów i ozdób. Po raz pierwszy
znalazł się w tak... innym miejscu. Bowiem, nigdy wcześniej nie opuszczał
swojej wyspy. Wszystko wokół go ciekawiło. Staruszki sprzedające biżuterię na
poskręcanych z desek straganach; stoiska wypełnione po brzegi świeżymi owocami
morza… Kupcy prześcigali się między sobą ilością sprzedanych ryb, co chwilę
wykrzykując różne oferty i zachęty, by tylko zdobyć klientelę. Stroje ludzi
również różniły się od tych w Araluenie. Wyglądały na bardziej barwne,
miejscami wręcz... kiczowate. Ilość ozdób na szyjach, dłoniach i we włosach
kobiet była ogromna. Nawet mężczyźni nosili tu biżuterię. Jednak widać było
wyraźny kontrast między bogatymi, szczycącymi się swoim majątkiem szlachcicami,
a pospólstwem, ubranym w brudne, szare sukno. Biednych spotykało się tutaj
niemal na każdym kroku. Wychudzone dzieci o nienaturalnie bladej skórze,
schorowane staruszki, kaleki... Nikt z bogatszych nie zaszczycał ich nawet
spojrzeniem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek próbie pomocy.
Horace patrzył na to ze zdziwieniem. Nie mógł zrozumieć,
dlaczego jedni ludzie traktują innych jak odmieńców, nie wartych nawet tego, by
poświęcić im sekundę swego czasu. W pewnym momencie, czeladnik poczuł, że ktoś
chwycił go za but. Przestraszony, zwrócił głowę w kierunku małej, może
siedmioletniej dziewczynki o wyjątkowo wychudzonej twarzy. Dziecko było ubrane
tylko w coś w rodzaju kwadratowego materiału z dziurą na głowę pośrodku. Ręce,
nogi i twarz żebraczki były brudne od błota i kurzu. Chłopakowi zrobiło się jej
żal. Nie mógł tak po prostu odjechać. Zeskoczył z konia i zerknąwszy do torby
przy siodle, wyciągnął pół bochenka chleba i suszone mięso, które zakupił po
wyjściu na brzeg. Przykucnął przed żebraczką i uśmiechnął się delikatnie, po
czym podał jej owe jedzenie do rąk.
Ta spojrzała na niego z niewysłowioną wdzięcznością w
oczach, po czym skłoniła się nisko i cichym głosikiem powiedziała:
- Merci, mon amie...
Horace spojrzał niepewnie na Michaela, który już zdążył
zejść ze swojego wierzchowca.
- Powiedziała ,,Dziękuję, mój przyjacielu" - odparł
rycerz, widząc niezrozumiałość w oczach towarzysza. Ten kiwnął głową i
przeniósł z powrotem wzrok na biedaczkę, po czym się uśmiechnął do niej.
Dziewczynka zaś, dziękowała jeszcze przez jakąś minutę, aż w końcu odwróciła
się i odbiegła, trzymając jedzenie niczym największy skarb. Z powodu dość
dużego tłumu, rycerze prędko stracili ją z oczu.
- Skąd znasz ich język? - spytał Horace zwracając się do
towarzysza.
- Języków zaczyna się uczyć na trzecim roku w szkole
rycerskiej. Ale moja matka przyjaźniła się z pewną Galijką, więc co nieco
załapałem już wcześniej. - Uśmiechnął się Michael, wskakując przy okazji na
konia.
- Rozumiem - przytaknął i poszedł w jego ślady. Po chwili
jechali dalej przez miasteczko, obserwując otaczających ich ludzi.
W pewnym momencie uwagę towarzyszy przykuła grupka
bezdomnych, zebrana pod ścianą jednego z budynków. Składała się głównie z
samych dorosłych. Z ich postawy wyraźnie było widać, iż nie zebrali się w
towarzyskiej sprawie. Podniesione i wrogo brzmiące głosy, mówiły same za
siebie.
- Co tam się dzieje..? - spytał niepewnie Horace. Nie
podobało mu się zachowanie tamtych ludzi.
Michael tylko potrząsnął głową, następnie skierował swojego
konia bliżej zbiorowiska. Młodszy kolega zrobił to samo.
W tym momencie, młodzieńcy zauważyli, wokół czego - a
właściwie kogo - zebrali się bezdomni. Dziewczynka, której jeszcze przed chwilą
Horace podarował trochę jedzenia, teraz stała przyparta do muru ze strachem w
oczach. Kurczowo trzymała w swoich drobnych, zmizerniałych rączkach bochenek
chleba, nie chcąc, by ktoś jej go zabrał. W pewnym momencie jeden z
otaczających ją mężczyzn podszedł bliżej i pociągnął dziecko za rękę. Mała
żebraczka upadła na ziemię, nadal przyciskając do swojego serca darowany
pokarm. Nie odważyła się z powrotem wstać. Podniosła jedynie głowę na
zarośniętego bezdomnego, który ją dotknął, a jej oczy błyszczały od łez.
Włóczęga krzyknął coś po galijsku, lecz ona tylko skuliła
się i opuściła wzrok. Nie chciała patrzeć w te pełne bezwzględności i
szaleńczego głodu oczy. Bała się. Strasznie się bała.
Mimo młodego wieku, dobrze rozumiała prawa panujące na
ulicy. Prawo walki o byt. To główna zasada życia w tym miejscu. Ktoś mógłby
przypuszczać, że Darwin swoje teorie stworzył dzięki obserwacji właśnie takich
miejsc. Jednak nie czas teraz o tym...
Dziewczynka nadal klęczała przed napastnikiem, przyciskając
do swojego serca bochenek, jakby był świętością.
Mężczyzna spoglądał na dziecko z niepohamowaną wrogością.
Liczyła się dla niego tylko zdobycz. Chwycił małą za ciuchy i podniósł w górę.
Ta wydała z siebie przerażony krzyk. Bezdomny nie zważając na nic, brutalnie
wyrwał chleb z jej rąk, po czym rzucił ją na pobliską ścianę. Żebraczka z
silnym łoskotem uderzyła głową o róg budynku, po czym bezwładnie upadła na
ziemię. Nikt nie zdążył zareagować. Wszyscy stali w osłupieniu.
Horace przyglądał się temu z szeroko otwartymi ze strachu
oczyma. Michael spuścił wzrok. Co prawda wiedział, że walka o pożywienie jest
tutaj czymś na początku dziennym, jednak... Co innego słyszeć o tym, a co
innego widzieć na własne oczy.
Brunet zeskoczył z konia i podszedł do grupki bezdomnych.
Wyciągnął miecz przed siebie i z zimnym wzrokiem, w którym jednak dało się
zauważyć cierpienie, spojrzał na zabójcę.
- Odejdź stąd - powiedział cicho, naciskając na każde słowo.
Z trudem powstrzymywał się przed wsadzeniem miecza w jego brzuch.
Żebracy spojrzeli ze strachem na ostrze w dłoni młodzieńca,
lecz nie ruszyli się z miejsca. Nie zrozumieli, co powiedział.
Rycerz zaciskając palce na rękojeści, powtórzył swoją
wypowiedź, jednak tym razem głośniej i dosadniej. Lecz mimo to, mężczyźni nadal
stali nieruchomo, jedynie jakby cofnęli się nieznacznie.
- Zapłacicie za to, co zrobiliście temu dziecku - wycedził
po galijsku. W jego oczach nie było widać litości.
Dwoma krokami podszedł do żebraka, który zaatakował
dziewczynkę i przyłożył mu ostrze miecza do gardła. W jego oczach błyszczała
wściekłość i determinacja. Nic ani nikt nie mogło go teraz powstrzymać. Zabrał
broń, by następnie pchnąć ją do przodu. Klinga powoli wbijała się w klatkę
piersiową osłupiałego mężczyzny, uszkadzając narządy, które napotykała na
swojej drodze. Żebrak zaczął dławić się krwią. Nie mógł oddychać. Szkarłatna
posoka wypełniła miejsce w płucach, przeznaczone dla życiodajnego tlenu. Świat
stawał się bezbarwny i zamazany, a dźwięki dochodziły do niego jak zza mgły. Po
chwili Michael wyszarpnął miecz, a przeciwnik opadł bezwiednie na ziemię.
Stojący dookoła ludzie wydali głuchy okrzyk, a siedzący na
grzbiecie swojego konia Horace nie miał pojęcia, jak zareagować. Z
niedowierzaniem wpatrywał się z postać swojego towarzysza. Mimo, iż spędził z
nim trochę czasu i wiedział, że rycerz może dać się ponieść emocjom, o czym
świadczyła przygoda w tawernie w Herringsport, to nie przypuszczał, iż był
zdolny posunąć się do czegoś takiego.
Starając się nie potrącić nikogo, czeladnik poprowadził
swojego konia w pobliże bruneta, który wciąż trzymał uniesiony miecz. Z ostrza
na ziemię kapała krew.
- Michaelu! Chodźmy już...
Ten spojrzał na niego oczami, w których już nie było gniewu,
jedynie ogromny żal i smutek. Wolno kiwnął głową. Podszedł do martwego ciała
dziewczynki i wziął ją na ramiona.
- Musimy ją gdzieś pochować. Nie możemy jej tak tu zostawić
- odparł cichym głosem i skierował się do swojego wierzchowca.
W tym momencie jednak dało się słyszeć wołanie:
- Halte-là!
Brunet zatrzymał się i obejrzał za siebie. Podbiegła do
niego grupka dzieci.
- Quel est-ce le problème? - spytał po galijsku,
zadziwiająco łagodnym głosem.
- C'est nos amie... - szepnęła cicho jedna dziewczynka
spoglądając na nieżywą przyjaciółkę. Jednak w jej oczach nie było widać
specjalnego żalu czy smutku.
- Je suis désolé... - odparł lekko zaskoczony. Spodziewał
się, że te dzieci zaczną opłakiwać utratę przyjaciółki, jednak nic takiego się
nie stało. Wręcz przeciwnie. Dwaj chłopcy spojrzeli po sobie i cicho
powiedzieli coś do koleżanki. Młodzieniec miał wrażenie, że mówili coś o
naiwności zmarłej i o tym, że sama się o to prosiła.
Wiedział, iż życie na ulicy, wymusza na tych dzieciach
takie, a nie inne zachowania, lecz przypuszczał, iż będą trochę
bardziej...wrażliwe?
Westchnął ciężko i złożył ciało dziewczynki w ręce jej
przyjaciół. Zaraz potem wstał i odwrócił się szybko. Nie chciał już dłużej
patrzeć na tę biedę i nędzę.
Wsiadł na swojego konia, ściągnął wodze i ruszył przed siebie.
Po chwili dołączył do niego Horace.
Wiewiórka, która przez cały ten czas siedziała spokojnie na
siodle, teraz wdrapała się na ramię swojego pana i delikatnie przejechała
główką po jego policzku, jakby chcąc go pocieszyć. Chłopak uśmiechnął się do niej
i pogłaskał jednym palcem po małej główce. Ta mała miała coś wyjątkowego w
sobie, że poprawiała mu nastrój. Czasami miał wrażenie, jakby wyczuwała, gdy
coś było nie tak. Widział to w jej czarnych, dużych oczach. Czeladnik, który
jechał tuż obok, nie odezwał się dotychczas ani słowem. Przez cały czas jego
wzrok utkwiony był w punkcie, gdzieś daleko przed nimi. Wciąż rozmyślał nad
minionymi wydarzeniami. To wszystko było dla niego porażające. Ta bieda, ta
bezduszna walka o przetrwanie, w której nie liczył się drugi człowiek... Nie
potrafił zrozumieć, dlaczego ludzie skazują innych na taki los. Przecież ci
bogatsi mieszkańcy nie straciliby ma dumie, gdyby wyciągnęli do innych pomocną
dłoń. Wystarczyłby, chociaż mały gest. Gest, który nie kosztowałby ich krocie...
Mimo wszystko, zachowanie Michaela też nieco go zaskoczyło.
Nie spodziewał się po nim czegoś takiego. Rozumiał, dlaczego młody rycerz tak
postąpił, ale nie mógł powiedzieć, że mu to odpowiadało. Jeszcze przez jakiś
czas, Horace pogrążony był w tego typu rozmyślaniach. Po około dwóch godzinach
drogi, Aralueńczycy dotarli do niewielkiej miejscowości.
- Chyba zatrzymamy się tu na nocleg - oznajmił Michael,
spoglądając na ciemne niebo, gdzie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Młody
czeladnik kiwnął na potwierdzenie głową. Po następnych kilkunastu minutach
dojechali pod niewielki, jednopiętrowy bar. Nie był pierwszej nowości, jednak
miał w sobie duszę. Grube, dębowe deski okalały ściany, a ciemny dach dodawał
starodawnego uroku temu miejscu.
Takich gospód nie spotykało się w Araluenie. Styl
budownictwa, drobne, aczkolwiek bardzo misterne zdobienia i charakterystyczne
ułożenie strzechy na dachu, zupełnie odróżniały się od prostej, niezbyt
skomplikowanej budowy karczm w rodzinnym królestwie. Towarzysze zaprowadzili
konie do małej, lecz dość przytulnej stajni. W środku znajdował się jeszcze
jeden, gniady wierzchowiec. Podniósł na nowo przybyłych gości wzrok, jednak po
chwili powrócił do spożywana swojej kolacji. Młodzieńcy weszli tymczasem do
gospody, marząc tylko o odpoczynku po tym męczącym psychicznie dniu.