niedziela, 31 marca 2013

Rozdział III



Przez kolejne dwa dni spędzone na zamku Morgaratha, sytuacja Willa zmieniła się. Co prawda nadal żył w przekonaniu, iż nie pozwoli sobie odebrać resztek godności, jednak zaczął wykonywać niektóre zadania, jakie nakazywał mu czarny pan.
Władca Gór Deszczu i Nocy traktował go jak coś pomiędzy niewolnikiem a zwierzęciem, na którym można się wyżywać. Poniewieranie chłopakiem dawało mu niemałą radość. To był wyraz jego czystej pogardy do całego Korpusu Zwiadowców.
Tym razem Will miał za zadanie umycie podłogi we wszystkich komnatach należących do władcy. Nie było to może zbyt wdzięczne zajęcie, lecz i tak wydawało się przyjemniejsze w porównaniu do tego, co musiał robić wcześniej.
Zajmował się właśnie salą tronową, w której czarny pan zazwyczaj przyjmował gości, jeśliby się tacy trafili. Klęcząc na kolanach, czyścił posadzkę, natomiast Morgarath uważnie przyglądał się mu ze swojego tronu.
W pewnym momencie odezwał się:
- Niedługo zacznie się ściemniać... - Ton jego głosu wskazywał, iż niekoniecznie chodziło o pogodę.
Will, nie pokazując tego po sobie, nadstawił uszu. Mimo, że mężczyzna nie pierwszy raz mówił do siebie, to teraz wyczuł w tym coś innego.
- Wiedziałem, że w końcu nadejdzie ten dzień... - mówił zamyślonym głosem, spoglądając na krajobraz za oknem. Nie zwracał uwagi na swojego niewolnika. Wydawać by się mogło, iż zapomniał o nim. - Mija dokładnie szesnaście lat od bitwy na Wrzosowiskach Hackham… Bitwy pełnej kłamstw, oszustw… bitwy, w której chodziło o coś zupełnie innego niż to ich "uratowanie królestwa", jak to teraz opowiadają...
Młody zwiadowca niezauważalnie przestał pocierać tak mocno podłogę szczotką do mycia, by usłyszeć słowa czarnego pana. Nie rozumiał, o czym on mówił... Przecież od dziecka powtarzano mu i innym pobratymcom z sierocińca, że ten konflikt właśnie taki miał charakter.
- Taak... Prawie nikt tak naprawdę nie wiedział, że wojna miała być tylko pretekstem, aby ukryć ciemniejszą stronę pałacu. - Były baron Gorlanu potarł w zamyśleniu podbródek. - Król, jego baronowie, doradcy... Tyle przekrętów…
Wstał z tronu i wolnym krokiem podszedł do parapetu, nie przejmując się świeżo umytą podłogą, po której właśnie stąpał. Po drugiej stronie okna widział rozciągający się nad urwiskiem krajobraz, nad którym położony był zamek. W oddali, na terenach już bardziej nizinnych, dało się zauważyć szarą mgłę, unoszącą się nad zmatowiałą ziemią.
- Pamiętam... W tamtych czasach wizyty na dworze królewskim były czymś wręcz koszmarnym... O ile tylko nie miało się odpowiedniej ilości złota, odsyłano nawet ze sprawami wagi państwowej... Nikogo nie obchodziły ginące z głodu rodziny, zatrute rzeki...
Will podniósł na mężczyznę zdumione spojrzenie. Nie mógł w to uwierzyć. Przecież coś by o tym słyszał, gdyby tak było...
- Wtedy władzę mieli przede wszystkim przedstawiciele najbogatszych rodów. Nie król, nie baronowie... A jak ktoś powiedział coś na władców, od razu go wieszano... Tak, to były ciemne czasy… Ale teraz nikt tego nie pamięta... - W tym momencie na twarzy Morgaratha pojawił się pogardliwy uśmiech. - Król Duncan myśli, że podlizując się wszystkim sprawi, że zapomną o jego ciemnej stronie...
- Jak to? - wyrwało się chłopakowi zanim zdołał ugryźć się w język.
Czarny pan, który w tym momencie stał tyłem do swojego więźnia, uśmiechnął się z satysfakcją. Zaraz potem przywołał na twarz ten sam beznamiętny wyraz, co przedtem i zwrócił się do niego:
- Rzeczywistość, w której żyłeś była oparta na fałszu. To co rozpowiada Duncan i jego podwładni to banalna historyjka, która ma na celu zamydlić wszystkim oczy.
- N-nie! - głos Willa lekko zadrżał.- To nie może być prawda! Jesteś kłamcą!
Natychmiast zamilkł widząc wściekłe spojrzenie Morgaratha. Zdał sobie sprawę, iż popełnił błąd. Władca szybkim krokiem podszedł do niego i chwyciwszy za włosy, z całej siły uderzył go pięścią w brzuch.
- Nie próbuj nigdy podnieść na mnie głosu. Jesteś tu tylko nic nieznaczącym szczurem, który ma wykonywać moje polecenia. Zrozumiałeś?!
Gdy białowłosy puścił Willa, ten tylko pochylił głowę. Wiedział, czego od niego oczekuje. Ale nie mógł... Nie potrafił tego zrobić... Jednak, gdy zobaczył zbliżającą się do niego pięść, odparł cicho:
- T-tak... panie... - W jego oczach pojawiły się łzy. Nie mógł uwierzyć, że to powiedział.
Morgarath wycofał dłoń i z satysfakcją spojrzał na swojego niewolnika. Następnie podszedł do swojego tronu i usiadł na nim. Przez chwilę milczał, rytmicznie uderzając palcami o metalowe oparcie.
Młody zwiadowca wrócił do pracy. Na posadzkę przed nim skapywały łzy. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś tak potwornego. Czuł, że zdradził wszystko... Przez jedno głupie słowo "panie".
Miał ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię, byle tylko nie czuć tego okropnego uczucia. Jak spojrzy w oczy swoim bliskim? Jak spojrzy w oczy Haltowi? W tej chwili perspektywa powrotu była równie przerażająca jak zostanie w tym miejscu do końca życia.

****

Wczesnym rankiem, dwaj zwiadowcy przemierzali kolejne tereny w drodze do Płaskowyżu. Między nimi panowało milczenie. Obaj nie byli w nastroju do jakichkolwiek pogaduszek.
Gilan wciąż rozmyślał nad treścią listu, który otrzymał jego mentor. Nie wierzył, że Will mógł zdradzić. A może... nie chciał wierzyć?
Potrząsnął głową. Nie, nie może tak myśleć. To na pewno kolejny podstęp Morgaratha...na pewno... Tylko, dlaczego nadal miał wątpliwości?
- Halt? - odważył się w końcu spytać. - Masz już jakieś... podejrzenia, co do planów Morgaratha?
Szpakowaty zwiadowca nie spojrzał jednak na niego. Wzrok skierowany miał na okolicę przed nimi.
- Moim zdaniem szykuje się do kolejnej bitwy...
- Wiesz, że nie o to mi chodzi... - powiedział powoli młodzieniec.
- Doprawdy? A o co? - burknął, nadal nie patrząc na swojego byłego ucznia.
- Halt... Wiesz przecież, że chodzi mi o Willa.
Starszy zwiadowca westchnął. Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Lecz czuł, iż musi coś odpowiedzieć.
- Nie wiem, Gilanie. Jak już ci kiedyś wspominałem, przypuszczam, że chce go wykorzystać, aby się na mnie zemścić...
- Za przegraną bitwę na wrzosowiskach i przy Cierniowym Lesie? - spytał, po czym dodał nieco ciszej: - Czy... za coś jeszcze?
Halt przekręcił głowę w stronę byłego ucznia i spojrzał na niego z niezrozumieniem.
- Co masz przez to na myśli?
Młodzieniec wziął głęboki oddech. W ten sposób do niczego nie dojdą...
- Halt... Ja wiem, co było w tym liście. Przeczytałem go... - wyznał opuszczając z zażenowaniem wzrok.
Starszy zwiadowca milczał przez chwilę, nie spuszczając wzroku z Gilana.
- Przeczytałeś, tak? A czy nie uczyłem cię, że nie wolno kraść czyjejś własności? - spytał kąśliwym tonem, jednak gdzieś podświadomie czuł, że nie może go oskarżać. Przecież i tak musiałby mu kiedyś powiedzieć.
- Przepraszam... Nie mogłem się powstrzymać. - Młodzieniec zgarbił się i spojrzał powoli na mentora. W jego oczach nie dostrzegł potępienia, lecz gniew. Choć nie mógł być pewien, do kogo był kierowany. Nie potrafił w pełni określić emocji, jakie odczuwał teraz jego mistrz. Mimo to, czuł się okropnie. Żałował, że za wszelką cenę chciał poznać zawartość tej kartki.
- Gilanie... - zaczął Halt po chwili ciszy. - Nie ma sensu się nad tym rozdrabniać. Nie chciałem pokazać ci tego listu, bo sam nie wiem, co o tym myśleć... I nie chciałem również, byś się tym zadręczał - dodał cichym głosem.
- Halt... Proszę, powiedz mi prawdę... Czy Morgarath może chcieć zemścić się na tobie za coś jeszcze niż te przegrane?
- Ech... dobrze  - westchnął. - Przypuszczam, iż może chodzić o to, że kiedyś udaremniłem mu zdobycie tronu w pewnym królestwie... Przez te wszystkie lata nie potrafił mi tego wybaczyć.
Gilanowi oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Otworzył już usta, aby zadać kolejne pytanie, gdy do jego uszu doszedł dziwny odgłos. Ze zdziwieniem rozejrzał się wokół. Z każdą sekundą dźwięk nasilał się, coraz bardziej zbliżając do zwiadowców.
Było to coś przypominającego nieco powarkiwania, a także brzęk stali.
- Wargalowie... - szepnął cicho, na co jego towarzysz skinął niemal niezauważalnie głową.
Nakazali swym wierzchowcom schować się za wielkim głazem znajdującym się niedaleko. Zwierzęta, dzięki doskonałemu wyszkoleniu, potrafiły przejść bezdźwięcznie do wskazanego miejsca.
Ukryli się w ostatniej chwili, bo zaledwie kilka sekund później, dwa metry od nich, przemaszerował mały, czteroosobowy oddział wargalów. W milczeniu czekali, aż nieprzyjaciele oddalą się od ich kryjówki, gdy w pewnym momencie jeden z wargalów zatrzymał się po drugiej stronie kamienia. Wierzchowce, wyczuwając bliskie niebezpieczeństwo, stały napięte jak struna, nie ruszając się jednak ani o milimetr.
Sługa Morgaratha rozejrzał się, po czym usiadł na niewielkiej skale, ku niezadowoleniu towarzyszy. Ci przystanęli, nie wiedząc zbytnio, co z sobą począć. Przecież ich pan dał im wyraźnie do zrozumienia, że muszą patrolować teren. Nie było mowy o żadnym odpoczynku.
Po krótkiej wymianie powarkiwań, siedzący wargal niechętnie dołączył do reszty. Oddział powoli oddalił się w swoją stronę. Gdy zwiadowcy mieli pewność, że kreatury nie powrócą, ostrożnie wychylili się spoza skał.
- O mały włos - szepnął z ulgą Gilan, nie tracąc jednak czujności. Zawsze istniała możliwość, iż wargalowie zawrócą.
- To prawda... - przytaknął mu Halt. - Jeśli oni już tu są, to oznacza, że jesteśmy coraz bliżej celu. Przed zmierzchem powinniśmy znaleźć jakąś kryjówkę - odparł i zeskoczył z konia, na co młodszy uczynił to samo. Poklepał Abelarda po szyi, po czym sprawdził, czy wszystkie uprzęże są odpowiednio zapięte.
Po chwili obaj biegli truchtem obok swoich wierzchowców. Było to konieczne, bo na ich grzbietach jechali już zdecydowanie za długo. Im bliżej zamku, tym krajobraz pogarszał się. Wokół rosły martwe kikuty, które tylko jak przez mgłę przypominały te dawne, zielone krzewy wypełnione drogocennym życiem. Szary piach okalał zimną glebę, przypominając swą barwą mrożący krew w żyłach popiół. Co jakiś czas zwiadowcom wydawało się, iż skały pokryte były szkarłatnym kolorem, jednak nie mieli ochoty się nad tym zastanawiać. Szli teraz wzdłuż skalistego wąwozu, z obu stron odgrodzonego stromymi i wysokimi na co najmniej cztery metry ścianami, które skutecznie zasłaniały jakikolwiek widok. Ta nieprzyjemna droga, pełna była niebezpieczeństwa, które wprowadzała szara monotonia, wręcz ogłupiająca i tępiąca zmysły. Gdzie tylko nie spojrzysz, kamienie lub żwir. Odgłos spadających głazów powoli przestaje robić na tobie wrażenie. A coś takiego może mieć później fatalne skutki...
Lecz zwiadowcy potrafili oprzeć się pokusie ignorowania dziwnych dźwięków. Dzięki doświadczeniu i doskonałemu wyszkoleniu mogli nakierować swoje zmysły na odpowiedni tor tak, by nic nie było w stanie ich rozproszyć.
Po pewnym czasie wąwóz skończył się i podróżnicy wyszli na niewielki płaskowyż. Ich oczom ukazał się martwy, skalny pejzaż. Na horyzoncie widzieli pasmo ośnieżonych na szczytach gór. Wiedzieli, że ich wędrówka dobiega końca. Z daleka, Gilan zauważył również wysokie wieże, na których umieszczone były flagi w czarno-białych barwach.
- No to jesteśmy na miejscu - rzekł młodzieniec, podnosząc dłoń do czoła, by uważniej przyjrzeć się zamczysku.
Halt nic nie odpowiedział, tylko z ponurą miną spojrzał na obiekt obserwacji towarzysza. Czekały ich kolejne, trudne dni...
- Nie martw się Halt. - Jasnowłosy położył dłoń na ramieniu mistrza. - Odnajdziemy go...
Zwiadowca uśmiechnął się niemal niezauważalnie i jakby poczuł się lepiej, dzięki temu zapewnieniu. Jednakże nie mógł wyzbyć się wątpliwości... Ciągle miał w pamięci ten list...

****
To był piękny, słoneczny dzień. Uliczkami niewielkiego portowego miasteczka, które zdawało się wręcz tętnić życiem, przemieszczało się dwóch obcokrajowców. Starali się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Jednakże nie było to wcale łatwe, zważywszy na siedzącą na ramieniu wyższego młodzieńca wiewiórkę. Nieco niższy, jasnowłosy chłopak, z uwagą przyglądał się wszystkiemu dookoła, starając się nie rzucać wrogich spojrzeń w stronę niewielkiego stworzonka. W sumie nie było to aż tak trudne, ze względu na ogromną ilość nowych, niespotykanych przezeń wcześniej przedmiotów i ozdób. Po raz pierwszy znalazł się w tak... innym miejscu. Bowiem, nigdy wcześniej nie opuszczał swojej wyspy. Wszystko wokół go ciekawiło. Staruszki sprzedające biżuterię na poskręcanych z desek straganach; stoiska wypełnione po brzegi świeżymi owocami morza… Kupcy prześcigali się między sobą ilością sprzedanych ryb, co chwilę wykrzykując różne oferty i zachęty, by tylko zdobyć klientelę. Stroje ludzi również różniły się od tych w Araluenie. Wyglądały na bardziej barwne, miejscami wręcz... kiczowate. Ilość ozdób na szyjach, dłoniach i we włosach kobiet była ogromna. Nawet mężczyźni nosili tu biżuterię. Jednak widać było wyraźny kontrast między bogatymi, szczycącymi się swoim majątkiem szlachcicami, a pospólstwem, ubranym w brudne, szare sukno. Biednych spotykało się tutaj niemal na każdym kroku. Wychudzone dzieci o nienaturalnie bladej skórze, schorowane staruszki, kaleki... Nikt z bogatszych nie zaszczycał ich nawet spojrzeniem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek próbie pomocy.
Horace patrzył na to ze zdziwieniem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jedni ludzie traktują innych jak odmieńców, nie wartych nawet tego, by poświęcić im sekundę swego czasu. W pewnym momencie, czeladnik poczuł, że ktoś chwycił go za but. Przestraszony, zwrócił głowę w kierunku małej, może siedmioletniej dziewczynki o wyjątkowo wychudzonej twarzy. Dziecko było ubrane tylko w coś w rodzaju kwadratowego materiału z dziurą na głowę pośrodku. Ręce, nogi i twarz żebraczki były brudne od błota i kurzu. Chłopakowi zrobiło się jej żal. Nie mógł tak po prostu odjechać. Zeskoczył z konia i zerknąwszy do torby przy siodle, wyciągnął pół bochenka chleba i suszone mięso, które zakupił po wyjściu na brzeg. Przykucnął przed żebraczką i uśmiechnął się delikatnie, po czym podał jej owe jedzenie do rąk.
Ta spojrzała na niego z niewysłowioną wdzięcznością w oczach, po czym skłoniła się nisko i cichym głosikiem powiedziała:
- Merci, mon amie...
Horace spojrzał niepewnie na Michaela, który już zdążył zejść ze swojego wierzchowca.
- Powiedziała ,,Dziękuję, mój przyjacielu" - odparł rycerz, widząc niezrozumiałość w oczach towarzysza. Ten kiwnął głową i przeniósł z powrotem wzrok na biedaczkę, po czym się uśmiechnął do niej. Dziewczynka zaś, dziękowała jeszcze przez jakąś minutę, aż w końcu odwróciła się i odbiegła, trzymając jedzenie niczym największy skarb. Z powodu dość dużego tłumu, rycerze prędko stracili ją z oczu.
- Skąd znasz ich język? - spytał Horace zwracając się do towarzysza.
- Języków zaczyna się uczyć na trzecim roku w szkole rycerskiej. Ale moja matka przyjaźniła się z pewną Galijką, więc co nieco załapałem już wcześniej. - Uśmiechnął się Michael, wskakując przy okazji na konia.
- Rozumiem - przytaknął i poszedł w jego ślady. Po chwili jechali dalej przez miasteczko, obserwując otaczających ich ludzi.
W pewnym momencie uwagę towarzyszy przykuła grupka bezdomnych, zebrana pod ścianą jednego z budynków. Składała się głównie z samych dorosłych. Z ich postawy wyraźnie było widać, iż nie zebrali się w towarzyskiej sprawie. Podniesione i wrogo brzmiące głosy, mówiły same za siebie.
- Co tam się dzieje..? - spytał niepewnie Horace. Nie podobało mu się zachowanie tamtych ludzi.
Michael tylko potrząsnął głową, następnie skierował swojego konia bliżej zbiorowiska. Młodszy kolega zrobił to samo.
W tym momencie, młodzieńcy zauważyli, wokół czego - a właściwie kogo - zebrali się bezdomni. Dziewczynka, której jeszcze przed chwilą Horace podarował trochę jedzenia, teraz stała przyparta do muru ze strachem w oczach. Kurczowo trzymała w swoich drobnych, zmizerniałych rączkach bochenek chleba, nie chcąc, by ktoś jej go zabrał. W pewnym momencie jeden z otaczających ją mężczyzn podszedł bliżej i pociągnął dziecko za rękę. Mała żebraczka upadła na ziemię, nadal przyciskając do swojego serca darowany pokarm. Nie odważyła się z powrotem wstać. Podniosła jedynie głowę na zarośniętego bezdomnego, który ją dotknął, a jej oczy błyszczały od łez.
Włóczęga krzyknął coś po galijsku, lecz ona tylko skuliła się i opuściła wzrok. Nie chciała patrzeć w te pełne bezwzględności i szaleńczego głodu oczy. Bała się. Strasznie się bała.
Mimo młodego wieku, dobrze rozumiała prawa panujące na ulicy. Prawo walki o byt. To główna zasada życia w tym miejscu. Ktoś mógłby przypuszczać, że Darwin swoje teorie stworzył dzięki obserwacji właśnie takich miejsc. Jednak nie czas teraz o tym...
Dziewczynka nadal klęczała przed napastnikiem, przyciskając do swojego serca bochenek, jakby był świętością.
Mężczyzna spoglądał na dziecko z niepohamowaną wrogością. Liczyła się dla niego tylko zdobycz. Chwycił małą za ciuchy i podniósł w górę. Ta wydała z siebie przerażony krzyk. Bezdomny nie zważając na nic, brutalnie wyrwał chleb z jej rąk, po czym rzucił ją na pobliską ścianę. Żebraczka z silnym łoskotem uderzyła głową o róg budynku, po czym bezwładnie upadła na ziemię. Nikt nie zdążył zareagować. Wszyscy stali w osłupieniu.
Horace przyglądał się temu z szeroko otwartymi ze strachu oczyma. Michael spuścił wzrok. Co prawda wiedział, że walka o pożywienie jest tutaj czymś na początku dziennym, jednak... Co innego słyszeć o tym, a co innego widzieć na własne oczy.
Brunet zeskoczył z konia i podszedł do grupki bezdomnych. Wyciągnął miecz przed siebie i z zimnym wzrokiem, w którym jednak dało się zauważyć cierpienie, spojrzał na zabójcę.
- Odejdź stąd - powiedział cicho, naciskając na każde słowo. Z trudem powstrzymywał się przed wsadzeniem miecza w jego brzuch.
Żebracy spojrzeli ze strachem na ostrze w dłoni młodzieńca, lecz nie ruszyli się z miejsca. Nie zrozumieli, co powiedział.
Rycerz zaciskając palce na rękojeści, powtórzył swoją wypowiedź, jednak tym razem głośniej i dosadniej. Lecz mimo to, mężczyźni nadal stali nieruchomo, jedynie jakby cofnęli się nieznacznie.
- Zapłacicie za to, co zrobiliście temu dziecku - wycedził po galijsku. W jego oczach nie było widać litości.
Dwoma krokami podszedł do żebraka, który zaatakował dziewczynkę i przyłożył mu ostrze miecza do gardła. W jego oczach błyszczała wściekłość i determinacja. Nic ani nikt nie mogło go teraz powstrzymać. Zabrał broń, by następnie pchnąć ją do przodu. Klinga powoli wbijała się w klatkę piersiową osłupiałego mężczyzny, uszkadzając narządy, które napotykała na swojej drodze. Żebrak zaczął dławić się krwią. Nie mógł oddychać. Szkarłatna posoka wypełniła miejsce w płucach, przeznaczone dla życiodajnego tlenu. Świat stawał się bezbarwny i zamazany, a dźwięki dochodziły do niego jak zza mgły. Po chwili Michael wyszarpnął miecz, a przeciwnik opadł bezwiednie na ziemię.
Stojący dookoła ludzie wydali głuchy okrzyk, a siedzący na grzbiecie swojego konia Horace nie miał pojęcia, jak zareagować. Z niedowierzaniem wpatrywał się z postać swojego towarzysza. Mimo, iż spędził z nim trochę czasu i wiedział, że rycerz może dać się ponieść emocjom, o czym świadczyła przygoda w tawernie w Herringsport, to nie przypuszczał, iż był zdolny posunąć się do czegoś takiego.
Starając się nie potrącić nikogo, czeladnik poprowadził swojego konia w pobliże bruneta, który wciąż trzymał uniesiony miecz. Z ostrza na ziemię kapała krew.
- Michaelu! Chodźmy już...
Ten spojrzał na niego oczami, w których już nie było gniewu, jedynie ogromny żal i smutek. Wolno kiwnął głową. Podszedł do martwego ciała dziewczynki i wziął ją na ramiona.
- Musimy ją gdzieś pochować. Nie możemy jej tak tu zostawić - odparł cichym głosem i skierował się do swojego wierzchowca.
W tym momencie jednak dało się słyszeć wołanie:
- Halte-là!
Brunet zatrzymał się i obejrzał za siebie. Podbiegła do niego grupka dzieci.
- Quel est-ce le problème? - spytał po galijsku, zadziwiająco łagodnym głosem.
- C'est nos amie... - szepnęła cicho jedna dziewczynka spoglądając na nieżywą przyjaciółkę. Jednak w jej oczach nie było widać specjalnego żalu czy smutku.
- Je suis désolé... - odparł lekko zaskoczony. Spodziewał się, że te dzieci zaczną opłakiwać utratę przyjaciółki, jednak nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie. Dwaj chłopcy spojrzeli po sobie i cicho powiedzieli coś do koleżanki. Młodzieniec miał wrażenie, że mówili coś o naiwności zmarłej i o tym, że sama się o to prosiła.
Wiedział, iż życie na ulicy, wymusza na tych dzieciach takie, a nie inne zachowania, lecz przypuszczał, iż będą trochę bardziej...wrażliwe?
Westchnął ciężko i złożył ciało dziewczynki w ręce jej przyjaciół. Zaraz potem wstał i odwrócił się szybko. Nie chciał już dłużej patrzeć na tę biedę i nędzę.
Wsiadł na swojego konia, ściągnął wodze i ruszył przed siebie. Po chwili dołączył do niego Horace.
Wiewiórka, która przez cały ten czas siedziała spokojnie na siodle, teraz wdrapała się na ramię swojego pana i delikatnie przejechała główką po jego policzku, jakby chcąc go pocieszyć. Chłopak uśmiechnął się do niej i pogłaskał jednym palcem po małej główce. Ta mała miała coś wyjątkowego w sobie, że poprawiała mu nastrój. Czasami miał wrażenie, jakby wyczuwała, gdy coś było nie tak. Widział to w jej czarnych, dużych oczach. Czeladnik, który jechał tuż obok, nie odezwał się dotychczas ani słowem. Przez cały czas jego wzrok utkwiony był w punkcie, gdzieś daleko przed nimi. Wciąż rozmyślał nad minionymi wydarzeniami. To wszystko było dla niego porażające. Ta bieda, ta bezduszna walka o przetrwanie, w której nie liczył się drugi człowiek... Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludzie skazują innych na taki los. Przecież ci bogatsi mieszkańcy nie straciliby ma dumie, gdyby wyciągnęli do innych pomocną dłoń. Wystarczyłby, chociaż mały gest. Gest, który nie kosztowałby ich krocie...
Mimo wszystko, zachowanie Michaela też nieco go zaskoczyło. Nie spodziewał się po nim czegoś takiego. Rozumiał, dlaczego młody rycerz tak postąpił, ale nie mógł powiedzieć, że mu to odpowiadało. Jeszcze przez jakiś czas, Horace pogrążony był w tego typu rozmyślaniach. Po około dwóch godzinach drogi, Aralueńczycy dotarli do niewielkiej miejscowości.
- Chyba zatrzymamy się tu na nocleg - oznajmił Michael, spoglądając na ciemne niebo, gdzie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Młody czeladnik kiwnął na potwierdzenie głową. Po następnych kilkunastu minutach dojechali pod niewielki, jednopiętrowy bar. Nie był pierwszej nowości, jednak miał w sobie duszę. Grube, dębowe deski okalały ściany, a ciemny dach dodawał starodawnego uroku temu miejscu.
Takich gospód nie spotykało się w Araluenie. Styl budownictwa, drobne, aczkolwiek bardzo misterne zdobienia i charakterystyczne ułożenie strzechy na dachu, zupełnie odróżniały się od prostej, niezbyt skomplikowanej budowy karczm w rodzinnym królestwie. Towarzysze zaprowadzili konie do małej, lecz dość przytulnej stajni. W środku znajdował się jeszcze jeden, gniady wierzchowiec. Podniósł na nowo przybyłych gości wzrok, jednak po chwili powrócił do spożywana swojej kolacji. Młodzieńcy weszli tymczasem do gospody, marząc tylko o odpoczynku po tym męczącym psychicznie dniu.

niedziela, 3 marca 2013

Rozdział II



W ponurej, pozbawionej światła słonecznego celi, na wilgotnej podłodze leżał skulony, wyczerpany chłopak. Miał bladą skórę, podkrążone oczy i widać było po nim, że nie jadł już od pewnego czasu. Od wczorajszego wieczoru jego poranione nadgarstki, z których zdjęto kolczaste kajdany, zawiązane były dwoma kawałkami materiału, zgodnie z zasadą, iż lepiej dostać zakażenia niż wykrwawić się. Zrobił to ostatnimi resztkami sił i zdrowego rozsądku. Czuł, że długo już nie wytrzyma. Głód oraz fatalne warunki nie sprzyjały mu ani trochę.
 W największych chwilach słabości zastanawiał się, co by się stało, gdyby przystał na propozycję Morgaratha. Jednak za każdym razem szybko pozbywał się dziwnych myśli. Obiecał sobie, że się nie podda i miał zamiar tej obietnicy dotrzymać. Przed oczyma zaczęły pojawiać się kolorowe plamy, kontrastujące z odrapanymi, ceglanymi i brudnymi ścianami więzienia. Przejechał językiem po spierzchniętych ustach w nadziei, by choć trochę je zwilżyć. Jednak długotrwały brak świeżej wody, uniemożliwił mu produkcję śliny. Poczuł tylko suchość w gardle.
Przypomniały mu się lata, które spędził w zamkowym przytułku. Tam zawsze mieli pod dostatkiem napoju i strawy. Ach, piękne czasy.. Pragnął znów się tam znaleźć. Wśród przyjaciół i ludzi, których znał. Tam czuł się bezpiecznie, bez tego strachu o każdy kolejny dzień. Chociaż było jeszcze jedno miejsce, gdzie pragnął się znaleźć jeszcze bardziej. Pewien domek położony w lasach Redmont. Tam, gdzie spędził ostatni rok u boku Halta. Wspomnienie siwego zwiadowcy wzmocniło tylko żal w jego sercu. Nie był dlań tylko mistrzem, mentorem. Był kimś więcej. Traktował go jak ojca.
Czuł, że zbiera mu się na płacz. Jednak żadna kropla nie spłynęła z jego oczu.  Zacisnął więc tylko powieki i podkurczył kolana jak najbliżej brody.
Niespodziewanie usłyszał głuchy odgłos kroków, z każdą chwilą natężających się. Spojrzał na drzwi od celi. Słaby blask pochodni migał nierównomiernie, jakby poruszany nagłym wiatrem.
Zaraz potem za kratą pojawił się jeden z niewielu ludzkich sług Morgaratha. Był to żylasty, niezbyt wysoki mężczyzna, na oko trzydziestoletni, o długich, kręconych i posklejanych ze sobą czarnych włosach. W jednej ręce trzymał sznur, w drugiej dość groźnie wyglądający bat.
Metalowym kluczem przekręcił zamek od drzwi i wszedł do środka. Zardzewiałe zawiasy zapiszczały niemalże jak katowane zwierzę na widok swojego oprawcy. Poddany władcy zbliżył się do wpół przytomnego chłopca leżącego w kącie pomieszczenia.
- Wstawaj! Pan chce cię widzieć - warknął.
Will z trudem spróbował się podnieść, jednak mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Uniósł się tylko na kilka centymetrów, po czym upadł z jękiem na zimną, wilgotną, pokrytą mchem posadzkę. Mężczyzna widząc, że chłopak nie zamierza wykonać jego polecenia, uderzył go biczem w plecy, aż ten krzyknął cicho z bólu i zaskoczenia. Ostatkiem sił udało mu się podnieść. Stanął na nogach po raz pierwszy od dwóch dni. Nic dziwnego, że z początku miał drobne problemy z równowagą. Sługa Morgaratha nie przejmował się tym jednak i związał ze sobą mocno sznurem nadgarstki chłopaka. Will zagryzł wargi, czując jak rany na nowo dają o sobie znać. Na chwilę wzrok mu się rozmazał. Następnie chwiejnym krokiem wyszedł z sali, dzięki małej "zachęcie" ze strony czarnowłosego człowieka.
Sam do końca nie wiedział jak długo szli ani też jaką trasą. Jego umysł był teraz zupełnie zamroczony. Zwiadowca musiał mrużyć oczy, gdyż odzwyczajone od jasnego światła, piekły go niemiłosiernie.  W końcu dotarli do potężnych, szkarłatno-mosiężnych drzwi do komnaty Morgaratha. Sługa podszedł do nich i zapukał. Po chwili uzyskał pozwolenie na wejście. Wprowadził więźnia do sali.
Czarny pan siedział na wysokim krześle obitym czarnym suknem i spoglądał gdzieś przez okno. Gdy ciemnowłosy mężczyzna podprowadził Willa bliżej, władca Gór Deszczu i Nocy powoli zwrócił ku niemu spojrzenie swoich ciemnych, świdrujących oczu.
Przez moment przyglądał się stanowi chłopaka. Will stał przed nim, z opuszczoną głową. Z całych sił starał się nie upaść.
- Odejdź - rozkazał słudze dawny baron Gorlanu, po czym wstał z tronu i podszedł do ledwie stojącego chłopca. - Cóż to? - spytał z ironią. - Zmęczony?
Zwiadowca podniósł głowę, by z odwagą spojrzeć na Morgaratha. Z jego brązowych, młodzieńczych oczu biła determinacja.
- Słuchaj chłopcze… Daję ci ostatnią szansę... - zaczął czarny pan. - Przystaniesz na moją propozycję i zostaniesz moim uczniem albo czeka cię tutaj ciężkie życie - oznajmił z dziwną nutą w głosie.
- Nie - zaprzeczył Will, nie wahając się ani trochę. - Jesteś podłym zdrajcą i nigdy nie stanę po twojej stronie.
Morgarath spojrzał na niego swymi hipnotyzującymi, martwymi oczyma. Musiał przyznać, chłopak był odważny. Podszedł do młodego zwiadowcy i z całej siły uderzył go w twarz.
- Dostałeś szansę. Nie licz teraz na litość - oznajmił złowrogo.
Will leżał na gładkiej podłodze, zamroczony mocą uderzenia. Szumiało mu w uszach, zupełnie jakby krew nagle zaczęła płynąć szybciej. Nagle poczuł, jak ktoś chwyta go za koszulę, podnosząc do góry. Stracił grunt pod nogami. Teraz mógł tylko patrzeć w te ciemne, przepełnione nienawiścią oczy.
- Miałem nadzieję, że ta banda zwiadowców nie zdążyła wyprać ci mózgu, lecz widzę, że również jesteś małym, szpiegowskim robakiem jak wszyscy pozostali. - Każde słowo wypowiadał z odrazą. - Pożałujesz, że odrzuciłeś moją propozycję.
Chłopak nic nie odpowiedział. Całą pozostałą mu siłę skupił na nieokazywaniu strachu. Będzie walczył do końca. Morgarath może pozbawić go wszystkiego, wolności, zdrowia. Lecz tego jednego, w jego sercu, nie zdoła mu odebrać.
- Nie będzie teraz dla ciebie żadnej litości... Zabijać cię nie chcę, to byłoby za proste... Możesz mi się przydać - oznajmił z mrożącym krew w żyłach uśmiechem. Wypuścił chłopaka z uścisku, a ten upadł z jękiem na ziemię. Czarny pan zaczął przechadzać się po komnacie, a jego trupia twarz nie okazywała żadnych uczuć. - A teraz... Pójdziesz do lochów i przyniesiesz mi... - tu zawahał się na moment. - Przyniesiesz mi jedną drobną rzecz. Wiesz jak wygląda bicz, prawda? Idź po niego, tylko wybierz ten, który ma kolce - dodał z szyderczą miną.
Czeladnik otworzył szeroko oczy ze zdumienia i strachu. Podejrzewał, po co Morgarathowi będzie potrzebne takie narzędzie tortur. Uznał jednak, że nie da sobą pomiatać. Ma jeszcze swój honor. W przeciwieństwie do władcy Gór Deszczu i Nocy. Ten, widząc, że chłopak nie zamierza wykonać jego polecenia, zmrużył z gniewem oczy. Szybkim krokiem podszedł do leżącego i chwyciwszy go brutalnie za włosy, zaciśniętą pięścią uderzył go prosto w brzuch. Zwiadowca jęknął głucho, tracąc na chwilę oddech.
- Chyba coś powiedziałem. Gdy wydaję rozkaz masz odpowiadać "Tak, panie" - rzekł Morgarath z pewną satysfakcją.
- Nigdy - warknął przez zaciśnięte zęby młodzieniec. Krzyknął cicho, czując na swojej klatce piersiowej kolejny cios. Przez chwilę nie mógł złapać tchu. Jednak nie zamierzał się poddać. Udowodni, że jest godzien nazywać się zwiadowcą.
- Czy teraz mnie posłuchasz? - spytał władca Deszczu i Nocy, nadal trzymając chłopca za włosy na wysokości swoich oczu.
- Nie... - szepnął chłopak, a w jego oczach pojawiły się łzy.
- Dobrze, jeśli tak sprawiasz sprawę - zaczął Morgarath, puszczając swojego więźnia. Zaraz potem przywołał strażnika stojącego pod drzwiami od komnaty. Nakazał mu przynieść owy bat z podziemnego magazynu, w którym przechowywano broń, a także inne narzędzia służące do tortur. Podwładny kiwnął głową i wyszedł.
                Czarny pan spojrzał ze wstrętem na swojego więźnia i powoli odszedł w kierunku swojego tronu. Usiadł na nim i obserwował uważnie leżącego na ziemi, wyczerpanego chłopca. Ten, prawie wcale się nie ruszał. To, że żyje można było stwierdzić tylko na podstawie lekko unoszącej się co chwila klatki piersiowej.
Po kilku minutach niewolnik wrócił niosąc żądane przez pana przedmioty. Złożył je u stóp władcy, ukłonił się i szybko odszedł.
- Masz ostatnią szansę - powiedział dawny baron Gorlanu biorąc do ręki bicz. Kolce umiejscowione na jego rzemieniu nie były zbyt duże, lecz wyglądały na piekielnie ostre.
Kilka razy obrócił rączkę w dłoniach, dokładnie przyglądając się owemu przedmiotowi. Z zadowoleniem stwierdził, że nie były jednak wystrzępione. Przeniósł wzrok na zwiadowczego czeladnika. Ten milczał, kątem oka obserwując poczynania czarnego pana.
Morgarath podszedł powoli do wyczerpanego Willa, a w jego oczach nie było litości. Skoro chłopak się stawia, musi poznać konsekwencje takiego zachowania. Nie będzie tolerował nieposłuszeństwa w swoim zamku. Nauczy tego dzieciaka, kto tu jest panem. Przewrócił dość mocnym kopniakiem Willa na brzuch i uniósł kolczasty bicz, by rozpocząć wymierzenie kary.
Zwiadowca zacisnął zęby i zamknął oczy. W pewnej chwili poczuł niewyobrażalny ból, jakiego nie doświadczył jeszcze nigdy wcześniej.  Desperacko zaciskał dłonie, co jakiś czas uderzając pięściami o chłodną podłogę. Próbował przywołać z pamięci jakieś szczęśliwe wspomnienie, które pomogłoby mu zapomnieć o tym cierpieniu. Lecz ból zaczął opanowywać cały jego umysł. Już nic poza tym się nie liczyło. Wszelkie myśli, obrazy z dzieciństwa zostały zastąpione przerażającą pustką, którą jednak zawładnęła ta gehenna.
Morgarath przelewał w tortury całą swoją nienawiść. Do korpusu zwiadowców, do Halta, a także do jego ucznia, który śmiał spalić jego wspaniały most i pokrzyżować plany.
Ostre kolce szarpały materiał koszuli, ale także skórę na plecach chłopaka, powodując rany, z których wydobywało się coraz więcej szkarłatnej posoki. Kałuża krwi powiększała się, zabarwiając ubrania Willa na ciemnoczerwony kolor.
Morgarath przerwał czynność i z dziką satysfakcją przyglądał się efektom swojej pracy. Cierpienie jego wrogów było dla niego niemałą nagrodą. A już tym bardziej cierpienie tego chłystka, który był uczniem Halta.
- Niech to będzie dla ciebie lekcja, do czego prowadzi nieposłuszeństwo wobec władcy - ostrzegł czarny pan odkładając bicz na miejsce obok tronu. Przywołał dwóch strażników i nakazał im lekceważącym tonem. - Zabrać tego tu - wskazał z odrazą na z trudem oddychającego Willa - i opatrzyć mu rany. Pozbądźcie się również tych jego łachów - dodał.
Chłopak jęknął cicho, gdy słudzy Morgaratha podnieśli go brutalnie za ramiona. Nie miał jednak siły, aby w jakikolwiek sposób się sprzeciwić. Nie minęło kilka sekund, a jego głowa bezwładnie opadła, a on sam utracił przytomność.
Pan Deszczu i Nocy, machnął ze zniecierpliwieniem ręką na swoich podannych, by ci wyprowadzili już więźnia. Nie chciał go na razie widzieć na oczy. Mimo wszystko czuł pewną satysfakcję. Usiadł zadowolony na tronie i spojrzał w okno. W jego głowie zaczął układać się pewien plan...

٭٭٭٭٭
 Wczesnym świtem, gdy słońce powoli budziło do życia całe królestwo, a pianie kogutów rozlegało się na Redmont, dwóch młodych ludzi wyruszało w największą misję, jaką do tej pory zdołali doświadczyć. Czeladnik oraz młody rycerz jechali obok siebie na dwóch bojowych rumakach. Nie rozmawiali ze sobą. Każdy z nich pogrążony był we własnych myślach.
Horace miał coraz więcej wątpliwości, co do tej wyprawy. Jechali do obcego kraju, sami. On prawie nic nie wiedział o Skandii, nawet języka nie znał, aby porozumieć się z mieszkańcami. Spojrzał na towarzysza. Od jakiejś pół godziny nie odezwał się do niego słowem. Pewnie był zły, że musi podróżować z dzieckiem. Barczysty chłopak warknął w myślach. On mu pokaże, co to dziecko potrafi.
Michael kątem oka zauważył, że młodszy kolega się mu przygląda. Widząc pewne znudzenie na jego twarzy, uśmiechnął się i zaczął rozmowę.
- Jak tam Horace? Trochę nudno, nie?
- Nie jest tak źle, panie - odparł z lekko zaskoczonym uśmiechem.
- Panie? - zdziwił się brunet. - Jaki tam ze mnie pan. Mów mi po prostu Michael.
- Dziękuję panie...to znaczy Michaelu. - Uśmiechnął się. - Mogę o coś spytać?
- Jasne. Pytaj o co chcesz. Postaram się odpowiedzieć.
- Kim jest twój ojciec? Słyszałem, że należy do armii króla... - W jego głosie słychać było nutę niepewności.
- Mój ojciec? Cóż, jest w tej chwili dyrektorem szkoły rycerskiej w lennie Araluen. Podczas tej wojny dowodził oddziałami konnicy.
- Naprawdę? A ty też walczyłeś? - spytał, nie mogąc ukryć zainteresowania w głosie.
- Wiesz, jestem świeżo pasowanym rycerzem... Walczyłem, ale nie w głównych oddziałach. Moim zadaniem było raczej dowodzenie mniejszą grupką żołnierzy.
Horace kiwnął ze rozumieniem głową. Nie wiedział, co o nim myśleć. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał negatywnego wrażenia. Może jednak się pomylił w jego ocenie? Michael jak na razie nie dawał żadnych oznak jakiegokolwiek "zadufania z sobie". Wręcz przeciwnie, wydawał się całkiem skromny.
- To twoja pierwsza taka większa wyprawa? - spytał wysoki brunet, by podtrzymać rozmowę. Dobrze wiedział, że chłopak czuje się niezręcznie. Nic dziwnego. W końcu jechał do obcego kraju z osobą, którą nie znał.
- Tak, pa... znaczy Michaelu. Chociaż wcześniej byłem z Willem i Gilanem w Celtii... - zaczął niepewnie czeladnik.
- W Celtii? W jakim celu? - Młody rycerz przeczesał palcami włosy i spojrzał z ciekawością na towarzysza.
- Gilan został wysłany z poselstwem, czy coś... Do króla Celtii. I potrzebował jeszcze dwóch towarzyszy. Dlatego wybrał Willa... i mnie...
- Rozumiem. - Uśmiechnął się. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Podążali właśnie niewielką, polną ścieżką, wzdłuż liściastego lasu. Granice lenna Redmont przekroczyli dobre dwie godziny temu. Słońce, które z każdą chwilą było coraz wyżej umiejscowione na nieboskłonie, ogrzewało swymi promieniami podróżnych.
W pewnym momencie z drzewa prosto na głowę Horace'a zeskoczyła wiewiórka.Zaskoczony i przestraszony niespodziewanym atakiem chłopak krzyknął i zaczął machać energicznie rękami, by zrzucić z siebie nieproszone zwierzątko. W pewnym momencie stracił równowagę i spadł z konia na ziemię.
Michael nie mógł się powstrzymać. Szeroko uśmiechnięty, wprawnym ruchem zeskoczył z konia i stanął przy młodszym koledze wyciągając do niego rękę.
- Widzę, że zaprzyjaźniasz się z tutejszymi stworzeniami - zaśmiał się. - Ale wiesz, czasami lepiej uważać. Niewiadomo na jakie krwiożercze istoty natrafisz. - Pomógł wstać Horace'mu, który spojrzał na niego z wyrzutem.
Tymczasem rudy gryzoń wskoczył na ramię wysokiego bruneta i usadowił się tam, z zaciekawieniem spoglądając na blondyna. Michael przeniósł rozbawione spojrzenie na gościa. Ostrożnie podniósł rękę i przeniósł zwierzę na swoje dłonie.
- Ja bym jej nie dotykał - ostrzegł Horace, który ze złością przypatrywał się swojemu "napastnikowi", który go przed chwilą zaatakował.
- No co ty. To tylko wiewiórka. - Młody rycerz pogłaskał stworzonko po główce, po czym zniżył dłoń, by mogło zeskoczyć. O dziwo, zwierzątko wcale nie miało zamiaru oddalać się od bruneta. Przeciwnie, wspięło się znów po jego ramieniu. Puszysty ogonek połaskotał nieco młodzieńca w nos.
Spróbował jeszcze raz zdjąć z siebie natręta, lecz i tym razem nie przyniosło to efektu.
- I co ja mam z tobą zrobić? - spytał z rozbawieniem. Wiewiórka zapiszczała cicho. Zdawać by się mogło, że rozumiała, co mówił do niej młody rycerz.
Teraz to Horace z rozbawieniem patrzył na gadającego do wiewiórki towarzysza. Poczuł właściwie pewną satysfakcję. Niech teraz Michael ma problemy z tym wrednym gryzoniem.
- Chyba powinniśmy jechać dalej - oznajmił czeladnik, głaszcząc swojego konia po grzywie.
- Cóż, masz rację - zgodził się z nim rycerz i wskoczył zwinnie na wierzchowca. Rude zwierzątko nic sobie z tego nie zrobiło.
Horace również dosiadł swojego i spojrzał na wiewiórkę nadal siedzącą na ramieniu bruneta.
- Zamierzasz ją zabrać?
- A mam inne wyjście? - zaśmiał się Michael, spoglądając na urocze stworzonko, które stwierdziwszy, iż dotychczasowe miejsce nie jest odpowiednie do spania, przeniosło się na grzbiet konia, pomiędzy kolanami Michaela i zawinęło się w kłębek. Rycerz spojrzał na swojego nowego podopiecznego. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, dlaczego wiewióreczka tak go polubiła. Chociaż w sumie... Była całkiem urocza.
Natomiast Horace przyglądał się temu wszystkiemu, nie wiedząc, co myśleć. Mieli zabrać tego gryzonia na niebezpieczną misję? Nie wiadomo, czy nie zaatakuje, gdy będzie spał... Czeladnik nie mógł wyzbyć się nawet takich myśli.
Przez około pół godziny jechali bez żadnych zakłóceń. Po pewnym czasie krajobraz nieco się zmienił. Wyjechali z lasu na rozległe pola. Silny wiatr targał im włosy, przez co niesforna grzywka Horace'a co chwila wpadała mu do oczu. Z początku próbował ją odgarniać za ucho, lecz potem dał sobie z tym spokój. Spojrzał w niebo. Nie miał pojęcia, która jest dokładnie godzina. Ze swoich obliczeń przypuszczał, że minęło około trzech godzin, jak nie więcej.
Czyli wciąż czekała ich jeszcze długa droga.
Tymczasem, wiewiórka, obudzona chłodnym podmuchem wiatru leniwie otworzyła swoje czarne, przypominające koraliki oczka i spojrzała na Michaela, jakby z wyrzutem, że coś raczyło ją obudzić. Następnie czując, że pogoda nie polepsza się, weszła pod płaszcz chłopaka, który miał na sobie w ochronie przez zimnem. Ułożyła się wygodnie, a jedynie puszysty ogon wystawał spod materiału.
Młodzieniec uśmiechnął się i spojrzał na młodszego kolegę, który jechał, przez cały czas walcząc z denerwującą go grzywką. Wiedział, że jeśli pogoda pogorszy się jeszcze bardziej będą musieli się zatrzymać, lecz chciał dotrzeć jak najdalej nim nastanie wieczór. Po kolejnej godzinie drogi, która z każdą chwilą się pogarszała, niebo zasłoniły ciemne chmury.
- Zbiera się nam na deszcz -mruknął rycerz, zakładając na głowę kaptur.
Konie też wyczuły nadchodzącą burzę. Z niepokojem poruszały od czasu do czasu łbami, parskając cicho.
- Nie powinniśmy się gdzieś zatrzymać? - spytał Horace, spoglądając na ciemny nieboskłon.
Michael zastanowił się chwilę. Zdecydowanie wolałby jak najszybciej dotrzeć do Herringsport, skąd miał wypływać statek do Galii. Z drugiej strony, gdyby spotkał ich ulewny deszcz, mogą ryzykować przeziębieniem się, co na pewno nie stanowiłoby nic dobrego...
- Na razie nie mamy gdzie. Niedługo dojedziemy do wioski i tam może znajdziemy jakąś gospodę - odparł poprawiając się w siodle.
Horace nie odpowiedział. Pokiwał tylko głową. Nie lubił sam podejmować decyzji. Mimo, iż nie wyrobił sobie jeszcze dokładnego zdania na temat starszego towarzysza, wolał aby to on podejmował decyzje. Był jeszcze czeladnikem, miał świadomość, że jego wiedza nie była taka, jak pełnoprawnego rycerza. I dlatego w większości ważnych spraw polegał na starszych od niego."Lub na Willu…" - dodał w myślach. Na ziemię zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, nawadniając wysuszone po wczorajszym dniu rośliny. Dwaj młodzieńcy opatulili się szczelniej swoimi płaszczami. Tak jak przypuszczał Michael, na horyzoncie pojawił się pierwszy domek z kominem, z którego wydobywał się dym. Czując, że zaraz rozpada się na dobre, obaj przyspieszyli swoje konie.
Niedługo później dotarli do osady składającej się może z pięciu niewielkich domków i jednopiętrowej gospody. Zeskoczyli z wierzchowców i wprowadzili je do małej, aczkolwiek całkiem schludnej stajni. Z początku, brunet chciał zostawić tam też wiewiórkę, jednak ta wcale nie miała ochoty rozstawać się ze swoim panem. Mając świadomość, że nie będzie mógł wejść z rudym stworzonkiem na ramieniu do środka, wyciągnął, z pakunków, które dźwigał wierzchowiec, ciemną torbę z długim paskiem. Przełożył ją przez szyję i wsadził zwierzę do wnętrza tak, by nie było go widać.
- Idziesz? - spytał Horace, przyglądając się, jak towarzysz ukrywa swojego małego podopiecznego.
- Tak. - Uśmiechnął się do chłopaka i poszedł razem z nim do drzwi gospody.
Gdy otworzyli je, poczuli nagły przypływ ciepłego i zadymionego powietrza. Weszli do środka.
Przy stolikach siedziało niewiele osób. Głównie mężczyźni w wieku około czterdziestu lat, popijający sobie piwo oraz wsłuchujący się w popisy dość marnego minstrela. Przy barze krzątał się dość niski, otyły jegomość o jasnych, prawie białych włosach i świdrującym spojrzeniu. Michael razem ze swoim młodszym kolegą zajęli miejsca przy ścianie, siadając na przeciw siebie. Po chwili ciężkim krokiem podszedł do nich owy barman i spojrzał na nich podejrzliwymi oczami.
- A wy tu czego? - spytał oschle. - Rzadko widujemy tu obcych.
- My tylko przejazdem. Deszcz nas złapał i chcieliśmy przeczekać tutaj. Naprawdę, nie chcemy kłopotów - dodał poważnie brunet, jednak po chwili uśmiechnął się lekko na znak, że mówi prawdę.
- Zamawiacie coś albo wynocha - mruknął barman. Nie miał zamiaru tracić czasu na obcych, którzy w dodatku nic nie kupują. Młodzieńcy zastanowili się przez chwilę i naradzili się.
- Dobrze, to ja poproszę miód pitny, a dla mojego towarzysza woda - oznajmił. Mężczyzna odszedł, lecz nie zrobił czterech kroków, a zatrzymał go głos Michaela. - I jakby pan miał, to miseczkę orzechów.
Gospodarz odwrócił się i przekrzywił głowę spoglądając na bruneta oraz na jego towarzysza, który nie do końca wiadomo czemu, miał jakąś niemrawą minę.
- Chyba coś się znajdzie... - powiedział, jednak coś mu tutaj nie pasowało.
Odszedł, by zrealizować zamówienie.
- Stało się coś? - spytał wysoki rycerz, zauważając dziwną minę Horace'a.
- Yyy... Orzechy? Wiesz, nie byłbym taki pewien... Chcesz karmić to... coś?
- To nie jest ,,coś", tylko wiewiórka. Gatunek gryzonia z rodziny wiewiórkowatych. - Uśmiechnął się szeroko, jednak w następnym momencie uspokoił nieco. - Przecież musimy ją karmić. Zdarzyło się tak, że została naszym nowym towarzyszem i musimy się z tym pogodzić. Poza tym ona jest całkiem urocza.
- Taa... Urocza. Powiesz tak, jak wydrapie ci oczy przez sen? - czeladnik nie potrafił się jakoś przekonać do rudego stworzonka.
- Przesadzasz - skwitował niepewność blondyna. Obok pojawił się właściciel gospody i położył przed nimi szklankę wody, miodu oraz małą miskę orzechów. Zaraz potem szybko odszedł od ich stolika. Jednak gdy tylko znalazł się za ladą, począł uważnie obserwować Michaela. Ten, o dziwo, wziął jednego orzecha i włożył go do swojej czarnej torby. „Dziwny zwyczaj" - pomyślał barman.
- Mamy trochę czasu, dopóki nie przestanie padać deszcz. Opowiedz coś o sobie - zaproponował brunet upijając łyk miodu. Musiał przyznać, że nawet nie był taki zły.
- Ja? - zdziwił się Horace. Nie wiedział, co mógłby o sobie opowiedzieć.
- Tak - powiedział z łagodnym uśmiechem. - Długo uczysz się na rycerza?
- Właściwie to około roku...Wychowywałem się w zamkowym sierocińcu i nie mogłem wcześniej pobierać nauk... - czeladnik zawstydził się nieco.
Nie wiedział, jak odbierze to Michael. Często spotykał się z negatywnym odbiorem ludzi na wieść, że był sierotą. Wystarczy przypomnieć sobie Aldę, Bryna i Jerome’a, byłych już kadetów szkoły rycerskiej, którzy zmienili jego pierwsze kilka miesięcy na terminie w piekło. Rycerz jednak nie wykazał żadnych oznak, aby jego stosunek do Horace'a nagle się zmienił. Uśmiechnął się tylko i wziął kolejnego orzecha.
Wiewiórka, która jakby przeczuwała zbliżający się do niej przysmak, wychyliła łepek na zewnątrz. Niestety, dostrzegł to właściciel gospody.
- Aaaa! Dzikie zwierzę w mojej oberży! - przeraził się, po czym chwycił za miotłę stojącą w rogu sali.-  Po moim trupie!
Rude stworzonko przestraszone nagłym okrzykiem białowłosego, który zbliżał się z kijem w ręce, wybiegło ze swojej kryjówki i zaczęło lawirować między nogami zaskoczonych klientów. Barman pobiegł za nim, w pewnym momencie robiąc zamach miotłą. Niestety, zamiast trafić w wiewiórkę, zrzucił tylko kilka kufli z piwem z jednego ze stolików. Rozległy się okrzyki zbulwersowanych klientów, którzy stracili swoje napoje. Niski mężczyzna burknął coś pod nosem w ramach przeprosin i nadal biegł za zwierzęciem, które najwyraźniej miało świetny ubaw. W pewnym momencie zniknęło mu z oczu, lecz po chwili gospodarz poczuł, że coś znajduje się na jego głowie.
- Aaaa!!! - krzyknął i chwycił się rękami za czuprynę w celu pozbycia się intruza.
Niewiele jednak zdziałał, bo ostre ząbki zwierzątka wbiły się w jego palec. W tej sytuacji chwycił za miotłę i zamachnął się, by strącić nieproszonego gryzonia, jednak nie zauważył przewróconego krzesełka tuż obok swojej nogi i upadł na pobliski stolik, który z powodu ciężaru mężczyzny, połamał się na dwie części. Właściciel jęknął boleśnie, gdy odzyskał jako taką świadomość tego co się dzieje. W pewnym momencie dostrzegł obok siebie wiewiórkę, której czarne oczka przyglądały się mu z zainteresowaniem.
- Ty... mała... JUŻ NIE ŻYJESZ! - krzyknął i rzucił się na drobne zwierzątko niczym wilk na zdobycz.
Jednak zatrzymał się gwałtownie, zauważając ostrą klingę miecza tuż przy swojej szyi. Przeniósł wzrok na właściciela owego oręża. W spojrzeniu Michaela widniały niebezpieczne błyski, które nie wyrażały nic dobrego. Na kilka sekund przeniósł wzrok na ramię młodzieńca, na którym siedziało rude stworzonko.
- Niech tylko pan spróbuje - ostrzegł młody rycerz poważnym tonem.
- W-wy... - strach zawładnął właścicielem gospody. - W-wyjdźcie st-tąd! T-tu n-nie w-wolno w-wnosić zwierz-rząt... Ani wszczyn-nać bójek...
Horace, który najchętniej przejechałby dłonią po twarzy, wstał od stolika i podszedł do towarzysza. Wiedział, że z tą wiewiórką będą problemy. I niech on mu tylko powie, że ten rudy potwór jest uroczy...
- Lepiej chodźmy - odparł, a w jego głosie słychać było jednak niepokój.
Michael odwrócił się w jego stronę.
- Ech, chyba masz rację - westchnął i schował miecz do pochwy.
Może troszkę przesadził, ale nie chciał by jego małej towarzyszce coś się stało. Zabrał swoje rzeczy, następnie położył na barze kwotę za napoje i razem z czeladnikiem wyszli z tawerny.
Mieli szczęście. Deszcz przestał padać, a ciemne chmury rozrzedziły się. Miejscami prześwitywały przez nie promienie słoneczne. Młodzieńcy przyprowadzili konie ze stajni, wsiedli na ich grzbiety i ruszyli w dalszą drogę. Wiewiórka jak gdyby nigdy nic, ułożyła się między kolanami Michaela i zasnęła. Horace przewrócił jedynie oczyma. Po kilku godzinach jazdy dotarli do miasta portowego, o czym świadczył niezbyt przyjemny zapach ryb i glonów.
- I jesteśmy na miejscu, przyjacielu - odparł Michael.

٭٭٭٭٭

W tym samym czasie, traktem prowadzącym na południowy wschód podążało dwóch innych jeźdźców w szarozielonych płaszczach. Padał lekki deszcz, jednak była to bardziej orzeźwiająca mżawka niż ulewa. Konie, na których podróżowali mężczyźni, poruszały się kłusem, najkorzystniejszym w tych warunkach.
Zwiadowcy jechali w milczeniu, z koncentracją i uwagą obserwując otoczenie w razie jakiegokolwiek zagrożenia. Wysoki chłopak spojrzał ukradkiem na swojego byłego nauczyciela.
Ten, również obserwował teren, starając się skupić całą uwagę na tej czynności. Nie chciał się rozpraszać, bo wiedział, że jeśli zacznie rozmyślać nad ostatnimi wydarzeniami, straci czujność. Jednak to wcale nie było proste. W pewnym momencie z zamyślenia wyrwał go głos byłego ucznia.
 - Halt... Jaki mamy plan? - Gilan przekręcił głowę w bok, spoglądając na niego.
- Zanim przygotujemy plan, musimy rozeznać się w sytuacji. Tak naprawdę, nie wiemy właściwie nic o tym, co Morgarath planuje w związku z Willem. Jednak... Jestem pewny, że nie chce go zabić - powiedział starszy zwiadowca po chwili namysłu.
- Dlaczego tak myślisz? - Spytał Gilan. Przez chmury zaczęło przebijać się delikatne słońce, lecz słaby deszcz wciąż padał z nieba.
- Bo to zbyt proste - odparł krótko Halt, jakby było to coś oczywistego. - Gdyby chciał go zabić, zrobiłby to już na początku. W innym razie, po co miałby odgrywać ten cały cyrk? Podejrzewam, że stoi za tym coś więcej... - oznajmił spokojnym głosem, lecz były uczeń mógł wyczuć nutkę dobrze ukrywanej wściekłości w jego głosie.
- Co takiego? - zainteresował się młodzieniec. Szczerze mówiąc podejrzewał od dawna, że Halt wie znacznie więcej o Morgarath’cie niż mogłoby się komuś wydawać.
- Osobista zemsta - powiedział, nie patrząc na swojego byłego czeladnika. - Zapewne wie, że Will jest moim uczniem i będzie chciał to wykorzystać.
- Och... No tak. - Humor młodego zwiadowcy nieco się pogorszył.
- Poznałem go na tyle dobrze, aby wiedzieć, że on uwielbia nieczyste zagrania... - Jego głos brzmiał tajemniczo, a spojrzenie utkwione było w jakiś punkt przed sobą.
Gilan otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Czy to możliwe, że jego dawny mentor znał Morgaratha lepiej, niż by się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka?
- Znałeś go? - zapytał jasnowłosy zanim zdołał ugryźć się z język.
Halt spojrzał na niego spod przymrużonych oczu, milcząc przed chwilę.
- Tak, znałem go...ale to długa historia - odparł dając tym samym znak, iż nie chce teraz o tym rozmawiać.
Jednak spojrzenie Gilana, mimo iż pozornie skierowane przed siebie, nadal kryło wiele pytań. Lecz miał świadomość, że wyciąganie czegoś na siłę od starego zwiadowcy, nie podziała, a może zakończyć się tym, że w ogóle mu nic nie powie. Westchnął tylko cicho. Halt rzucił w jego stronę krótkie spojrzenie. Wiedział, że ciekawość Gilana jest mniejsza chyba tylko od ciekawości Willa. Jednak teraz... Nie chciał rozmawiać na ten temat.
Wolnym krokiem zbliżał się wieczór. Słońce powoli obniżało swoją wysokość na nieboskłonie, a w powietrzu dało się wyczuć lekkie ochłodzenie. Obaj zwiadowcy, którzy w tej chwili biegli truchtem obok koni, aby zbytnio ich nie przemęczać, nawet nie odczuli zmiany temperatury. Zależało im najbardziej na jak najszybszym pokonaniu odległości dzielącej ich od siedziby dawnego barona Gorlanu. Znajdowali się właśnie w drodze przez Wąwóz Trzech Kroków. Mieli jeszcze jakieś dwie godziny, dopóki całkowicie nie zapadnie mrok.
W pewnym momencie Gilan mruknął:
- Ech, głodny jestem...
- Niedługo się zatrzymamy...Możesz pomyśleć o kolacji, jak tak bardzo ci zależy - odparł jak gdyby nigdy nic Halt.
- Och, ja... - zaczął niepewnie młodzieniec, jednak w tym momencie zobaczył nieco przed nimi stado ptaków. Z daleka wyglądało to na nieco większe okazy, w sam raz na potrawkę.
Po krótkiej chwili zatrzymał Blaze'a, po czym zeskoczył po cichu na ziemię. Uniósł uzbrojony już łuk i sprawnym okiem wycelował w obrany obiekt.
Strzała, wypuszczona pod idealnym kątem, trafiła prosto w brzuch jednego z ptaków. Zdobycz spadła dosłownie do rąk Halta, który nie ruszył się nawet o centymetr. Zwiadowca spojrzał na stworzenie, jednak coś mu się nie zgadzało. Chwycił je za nogi i uniósł. Zdał sobie sprawę, iż to nie był zwykły ptak, a gołąb pocztowy, który na dodatek właśnie niósł do kogoś list.
- Brawo Gilanie, wła... - zaczął, jednak zaraz potem zauważył coś bardzo dziwnego.
Na zwoju znajdowała się dziwnie znajoma pieczęć. Wiedział, że gdzieś już ją widział. Tylko gdzie...? Przyjrzał się dokładniej. Maleńki obrazek przedstawiał przyczajonego lisa. Halt zamknął na chwilę oczy i w myślach dodał kolory - czerń i biel. Wtem, zdał sobie sprawę, do kogo należał ów herb. Sposępniał na twarzy. Powoli otworzył zapieczętowany list i uniósł lekko jedną brew. Przeniósł wzrok na Gilana, który przyglądał się mu z zaciekawieniem.
- Masz cel, Gilanie... Spośród całej chmary gołębi ustrzeliłeś akurat tego, który przenosił list do mnie... - powiedział powoli.
- Jak to...? - spytał ze zdziwieniem towarzysz. Nie przypuszczał, że są aż takie zbiegi okoliczności.
 Jednak szybko o tym zapomniał. Czuł, że coś jest nie tak. - Od kogo jest ten list?
- Od... Niego... - powiedział powoli starszy zwiadowca.
- Od niego? - spytał zdezorientowany. Przez chwilę, nie wiedział, co miał na myśli Halt. Lecz dziwna nuta w głosie jego byłego mentora oraz cała sytuacja, w której się obecnie znajdują, dały mu do myślenia. - Czy to od Morgaratha?
Halt skinął tylko głową. Jednak nie dało się wyczytać jego nastroju z twarzy, która jak zawsze pozostawała ponura.
- Ruszajmy... musimy znaleźć miejsce na nocleg - odparł krótko i scisnął wodze Abelarda i przyspieszył kroku.
Gilan nic nie powiedział, jednak nie był zbyt usatysfakcjonowany. Coś w tonie głosu dawnego mentora mu nie odpowiadało. Lecz tym razem nie pozwoli, by zwiadowca go zbył. Musi się dowiedzieć, co było w tym liście... Zrównał się z Haltem i w milczeniu podążali dalej ku wyjściu z Wąwozu Trzech Kroków.
- Halt?- spytał po chwili. - Co takiego było w tym liście?
- A już prawie zapomniałem, jaki jesteś natrętny - burknął starszy zwiadowca, nie przenosząc na niego wzroku.
- Tej cechy chyba nie powinno ganić się u zwiadowcy? - uśmiechnął się młodzieniec, wspominając dawne słowa swojego mentora.
- Doprawdy? - spytał przez zaciśnięte zęby.
- Sam mi to kiedyś powiedziałeś, gdy zaczynałem szkolenie - wyszczerzył się Gilan, jednak nie był to do końca szczery uśmiech.
                Niepokoił się. Wiedział, że coś było nie tak. Inaczej Halt pokazałby mu ten list, zamiast go zbywać. Potrafił poznać, gdy Halt coś ukrywał. Jednak znał też swojego mentora na tyle, by zdawać sobie sprawę, że niczego z niego nie wyciągnie. Trudno. Trzeba będzie w inny sposób poznać treść kartki.
 Po kilkunastu minutach drogi, jaką zwiadowcy przebyli od wąwozu, dodarli na idealne miejsce na nocleg. Słońce zaszło już za horyzontem ustępując miejsca księżycowi. Po krótkim posiłku, spożytym w ciszy, Halt nakazał Gilanowi objąć pierwszą wartę, po czym ułożył się niedaleko wygaszonego ogniska. Młody zwiadowca usiadł na chłodnej trawie i oparłszy się o dość duży głaz, obserwował otoczenie. Jednak jego uwagę przez cały czas przyciągał niepozorny list, znajdujący się prawdopodobnie w jukach przy siodle Abelarda. Korciło go, aby poznać treść owej wiadomości.  Próbował już wypytać o to Halta, lecz nie przyniosło to skutku. Musiał sam się dowiedzieć. Wiedział, że to nie w porządku, ale niepokoiło go zachowanie jego byłego nauczyciela. I dlatego musiał sam poznać prawdę. Wykorzystując wszystkie swoje zwiadowcze umiejętności, powoli podkradł się do wierzchowca swojego mentora. Koń popatrzył na niego zaciekawiony swoimi wielkimi, czarnymi oczami. Przekrzywił lekko łepek i chyba chciał parsknąć, jednak Gilan pogłaskał go uspokajająco za uszami. Napotkał również karcące spojrzenie Blaze'a, które mówiło: ,,Wiem, co planujesz zrobisz". Młodzieniec uśmiechnął się do niego i przeniósł wzrok na trzeciego konika.
Wirwij, który od początku podróży jechał potulnie za zwiadowcami, teraz bez większego zainteresowania poczynaniami chłopaka, leżał przy swoim kudłatym towarzyszu. Gilanowi zrobiło się naprawdę żal tego konika. Wiedział, że był on bardzo przywiązany do Willa, więc zapewne dotkliwie odczuwał jego nieobecność. Nie potrafił jednak w żaden sposób pocieszyć czworonożnego przyjaciela. Jedyne co by pomogło, to powrót jego pana...
Młody zwiadowca potrząsnął głową. Przecież nie może teraz rozmyślać na ten temat. Ma inne zadanie do wykonania. Po cichu sięgnął do torby przyczepionej do siodła Abelarda, w celu znalezienia listu, którego treść od kilku godzin nie dawała mu spokoju. Ostrożnie wyjął pergamin i rozwinął go. Treść zupełnie go zszokowała.

Do zwiadowcy Halta,

Przypuszczam, że ten list dotarł do twoich rąk i pewnie zastanawiasz się, dlaczego wysłałem ci tę wiadomość.
Chcę, żebyś wiedział, że odpowiednio zająłem się twoim byłym już uczniem. To nie było takie trudne. Szybko wypleniłem te kłamstwa, które nawbijałeś mu do głowy. I zrozumiał, co jest dla niego dobre. Nie chce już być takim szczurem jak cały korpus zwiadowców, który zawsze chowa głowę w piasek. Nie martw się, jako mój uczeń osiągnie więcej.
Do zobaczenia wkrótce,
Morgarath