niedziela, 29 września 2013

Rozdział V

Cisza zatracająca zmysły.
Ciemność pożerająca każdą cząstkę dobra.
Każdy ruch był spowolniony, jakby zmuszony by poruszać się w złowrogiej smole.
Barczysty chłopak stał pośrodku pustki. Lecz to za mało powiedziane. To była otchłań. Otchłań rozpaczy i bólu, który jednak nie był na płaszczyźnie fizycznej, lecz duchowej. A to nie tak łatwo wyleczyć.
Nagle blondyn usłyszał tajemniczy dźwięk, jakby pisk. Owy odgłos był jak pająk, który złapawszy ofiarę w swe sidła, szedł powoli ku niemu, aby rozpocząć egzekucję. Obijał się o umysł chłopaka niczym metalowa piłka z zatrutymi kolcami.
Czeladnik skrzywił się i zmrużył oczy. Próbował zobaczyć cokolwiek, lecz okrutna czerń opanowała wszystko wokół. Dźwięk zwiększył się raptownie na sile. Chłopak zauważył, że z otchłani wyłania się dziwny kształt, ale nie potrafił rozpoznać, czym był. Upadł na kolana i gdy dotknął rękoma materii pod nim, wyczuł na palcach coś lepkiego i ciepłego. Przeraziwszy się tajemniczej substancji, szybko poderwał się, jednak w następnej sekundzie znów upadł, gdyż nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Odkrył, iż dziwny kształt był coraz bliżej. Emanował złem, wrogością, żądzą zemsty. Tuż obok pojawił się kolejny. I kolejny, i kolejny...
Nim się obejrzał, blondyn otoczony był ze wszystkich stron przez owe zjawy. Zbliżały się do skulonej postaci jak wygłodniałe wilki szukające pożywienia. Nie miał gdzie uciec. Niespodziewanie pojawił się słaby blask światła. Jednakże nie przyniósł chłopakowi ulgi. Wręcz przeciwnie. Dzięki niemu mógł zobaczyć więcej szczegółów. Swoje ręce pokryte szkarłatem, nieruchome ciało tuż obok niego.
Michael.
Rozpoznał go, mimo nikłego światła. Jego twarz wykrzywiona była w groteskowym wyrazie przerażenia, a ciemne włosy posklejały się od krwi z licznych, głębokich zadrapań. Horace wiedział, że jego towarzysz nie żyje. Klatka piersiowa milczała niczym zaklęta. Nie było żadnych ruchów, świadczących o tym, że serce wciąż pracowało.
Jego wzrok nagle spoczął na tajemniczych kształtach, które teraz mógł rozpoznać. Krzyknął. To był krzyk bólu i przerażenia. Wiedział, czym są. Widział ślady krwi na ich zębach i szaleństwo w czarnych oczach. Były coraz bliżej. Już prawie...
I stało się. Krwiożercze bestie rzuciły się na niego. Ostatnimi, co zobaczył, były rude ogony, a potem nastała ponownie ciemność. To koniec. Koniec wszystkiego. Jego koniec...

***

Młodzieniec otworzył gwałtownie oczy. Oddychał ciężko i szybko, próbując otrząsnąć się ze strasznego snu. Kiedy jego źrenice przyzwyczaiły się do ciemności, zdał sobie sprawę z obecności znienawidzonej przez niego postaci, i to w odległości zaledwie kilku centymetrów od jego twarzy.
Wiewiórka siedziała mu na klatce piersiowej i ze swoimi świdrującymi oczyma wpatrywała się w niego.
– Aaaa! – wrzasnął przerażony chłopak i zerwał się z łóżka. Rude zwierzątko zręcznie skoczyło zawczasu na niewielki stolik, stojący obok.
– Dlaczego tak krzyczysz? – Doszedł go zaspany głos Michaela, którego zbudził krzyk towarzysza.
– To przez to twoje zwierzę! – wydarł się Horace, wciąż stojąc pod ścianą.
Wiewiórka nic sobie nie robiąc z zachowania blondyna, skoczyła na łóżko Michaela i ułożyła się w kłębek, tuż obok jego poduszki.
– Przecież nic ci nie zrobiła – odparł zmęczonym głosem, niezadowolony, iż został obudzony o tej porze.
– Ech.. Nieważne, śpij dalej... – mruknął chłopak, po czym powoli usiadł na swoim łóżku, tyłem do towarzysza.
Ten chciał chyba coś powiedzieć, lecz wzruszył tylko ramionami i ułożywszy się z powrotem na posłaniu, przykrył się kocem pod szyję i zamknął oczy. Tymczasem Horace zdał sobie sprawę, że wcale nie czuje się zmęczony i, nawet pomimo chęci, nie da już rady zasnąć. Wstał i otworzył okno, wpuszczając do pokoju trochę świeżego, nocnego powietrza. Poczuł dreszcz, gdy zimny wiatr dostał się do środka. Jednak po chwili przestał się tym przejmować. Spojrzał w górę, gdzie na niebie błyszczały pojedyncze gwiazdy.
„Takie same gwiazdy świeciły, kiedy podpalaliśmy most..." - pomyślał chłopak, wracając do dawno minionych chwil. Nagle poczuł palącą złość do siebie. Gdyby wtedy zrobił coś, pomógł im, cokolwiek, może Skandianie by ich nie złapali, a co za tym idzie, Morgarath nie mógłby porwać Willa. Miał tylko nadzieję, że młody zwiadowca jakoś sobie radzi.
Zastanawiał się, co w tej chwili robi jego przyjaciel. Czy czarny pan źle go traktuje? Czy... czy Will jeszcze w ogóle żyje? Przy ostatnim pytaniu, w oczach chłopaka pojawiły się łzy. Coraz bardziej wściekły, uderzył pięścią w parapet. Gdyby tylko mógł się czegoś dowiedzieć... Gdyby tylko dostał jakiś znak... Ta niepewność rozrywała go od środka, wywołując niemalże fizyczny ból.
– Horace…? Coś nie tak...? – mruknął ospale Michael, ponownie obudzony przez młodszego kolegę. Czeladnik na ten dźwięk, aż podskoczył ze strachu. Następnie, trzymając się jedną ręką framugi okna, westchnął i spojrzał na rycerza.
– Nie, wszystko gra. Przepraszam, że cię obudziłem.
– To czemu nie śpisz? Jutro czeka nas dość długa podróż.
– Ja... po prostu nie mogę zasnąć – odparł i usiadł na swoim posłaniu. Nic więcej nie powiedział, tylko przyglądał się swoim dłoniom.
– Przecież widzę, że coś cię gryzie. Powiedz, o co chodzi. To naprawdę pomaga. – Rycerz wstał powoli i usiadł obok młodszego kolegi. Zdawał sobie sprawę, że czeladnicy nieraz przeżywają różne rozterki, których sami nie potrafią rozpoznać. Jakby nie było, sam jeszcze niedawno był uczniem szkoły rycerskiej. I dlatego potrafił to zrozumieć.
– Martwię się o Willa... – powiedział cicho Horace.
– Twojego przyjaciela, tak? Ucznia zwiadowcy? – zapytał brunet, chcąc zachęcić go do mówienia.
Ten z początku nie chciał rozmawiać z Michaelem o swoich strapieniach, jednak przyjacielski gest ze strony rycerza dodał mu odwagi.
– Tak – przyznał.
– Porwał go Morgarath, prawda?
Horace jedynie przytaknął, nie będąc pewnym swojego głosu.
– Powiedz, co dokładnie cię gnębi. Wyrzuć to z siebie, będzie ci łatwiej. – Michael uśmiechnął się.
Czeladnik odwzajemnił gest, choć trochę niepewnie.
– Wiem, że nie mogę zrobić nic, aby mu pomóc. Dlatego zgłosiłem się do tej misji, by Halt mógł wyruszyć na poszukiwanie Willa, bo jedynie on może go uratować. Tylko... – przerwał na chwilę, zaciskając pięści. – Will jest moim przyjacielem i nie cierpię stać bezczynnie i czekać, a on może już... – Nie potrafił wymówić tego słowa. Czuł, że gdyby to wypowiedział na głos, mogłoby okazać się prawdą.
– Rozumiem Cię... Wiesz, piętnaście lat temu, kiedy Araluen był pochłonięty wojną z Morgarathem, mój ojciec dowodził jednym z większych oddziałów zbrojnych. Poczynili oni niemałe szkody wśród wojsk nieprzyjaciela. Kilku ludzkich poddanych zdrajcy zaczęło się mścić na rodzinach naszych rycerzy... Przybyli też do nas, moja młodsza siostra... – tu głos Michaela jakby się załamał – Ona... Nie zdążyła się ukryć. Porwali ją na moich oczach... Chciałem za nią pobiec, ale matka mnie powstrzymała. Myśleliśmy, że to koniec... Jednak kilka dni później, do domu wrócił mój ojciec, trzymając w rękach moją siostrzyczkę. – Uśmiechnął się. – To nauczyło mnie, by tak szybko nie tracić nadziei. Zawsze jest szansa, że wszystko będzie dobrze.
– Dzięki – odparł nieśmiało Horace po chwili ciszy.
Michael zauważył, że ramiona chłopaka się nieco podniosły, a on sam zyskał więcej pewności siebie. I rzeczywiście. Horace po tej rozmowie, poczuł się lepiej.
– Z tego, co opowiadałeś mi o swoim przyjacielu, Morgarath tak szybko się go nie pozbędzie. A jeżeli to, co mówiłeś o zadawanych przez niego pytaniach, jest prawdą, to martwiłbym się raczej o mieszkańców zamku.
– Chyba masz rację – odparł z lekkim uśmiechem na twarzy. – Will da sobie radę – dodał, choć bardziej, aby przekonać siebie niż Michaela.
– To co? Wykorzystamy ten pozostały nam czas na sen? Pamiętaj, że wyruszamy o świcie.
Czeladnik przytaknął i położył się na swoim łóżku. Przez chwilę obserwował, jak towarzysz podchodzi do swojego posłania i siada na nim.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedział do szykującego się do snu bruneta.
– Nie ma sprawy. A teraz śpij już! – żartobliwie rozkazał rycerz, po czym przykrył się ciepłym kocem i po kilku chwilach oddychał już głęboko i spokojnie.
Również chłopak przewrócił się na bok i zamknął oczy. Po chwili spał już spokojnym snem.

***

W jednym z wielu pomieszczeń na zamku, na wiekowym łóżku, leżał nieprzytomny chłopak. Przykryty był starym, brązowym kocem, który jednak nie wydawał się zbyt ciepły. Wokół głowy rannego zawinięty był opatrunek, a on sam oddychał miarowo i spokojnie. Obok niego siedziała wysoka postać, spoglądająca na rannego z nieodgadniętym wyrazem twarzy.
Gdyby w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze, nie mógłby poznać, czy mężczyzna martwił się stanem chłopca, czy raczej był zdenerwowany całą sytuacją. Poza tą dwójką, w pomieszczeniu nie było już nikogo.
Z każdą kolejną chwilą, Morgarath coraz bardziej się niecierpliwił. Chłopak od dwóch dni nie wybudził się z uleczającego snu. Z początku, kiedy dowiedział się o jego ucieczce, był wściekły. Myślał nawet, czy nie ukarać chłopaka śmiercią. Jednak nie szybką, przez sen. Nie, czarny pan chciał słyszeć krzyk zwiadowcy, widzieć ból i lęk w jego oczach. Żeby do końca życia pamiętał, jakie konsekwencje niesie sprzeciwianie się jego rozkazom.
W pewnej chwili, dawny władca Gorlanu zauważył, że chłopak powoli zaczyna się budzić.
Najpierw przywitał go ostry ból w skroni, który promieniował na całą czaszkę. Z cichym jękiem zacisnął powieki jeszcze mocniej. Gdy po kilku momentach ból w pewnym stopniu ustąpił, doznał dziwnego wrażenia. Czuł się pusty, jakby odebrano mu coś ważnego, jakby...stracił cząstkę siebie... Jak przez mgłę widział oddalające się tajemnicze obrazy, których nie potrafił rozpoznać. Na ich miejsce wstąpiła pustka, ogarniająca cały jego umysł. Po chwili wszystko zlało się w jedno...
Powoli otworzył powieki. Zamrugał kilkukrotnie, starając się przywrócić ostrość widzenia. Kiedy udało mu się uzyskać w miarę wyraźny obraz, od razu zauważył pożółkły sufit. Widać było, że pomieszczenia nie odświeżano od wielu lat. Przekręcił głowę w bok, nadal czując się otępiałym przez ból. Zobaczył wysokiego mężczyznę, siedzącego na równie zaniedbanym jak reszta pokoju krześle.
– Gdzie ja jestem...? Co to za miejsce...? – spytał, rozglądając się po pomieszczeniu i unosząc się lekko na rękach.
Morgarath milczał, przeszywając młodzieńca nienawistnym wzrokiem. Chłopak poczuł ciarki na plecach. Z każdą sekundą czuł coraz większy niepokój.
– Kim pan jest? – W głosie chłopca słychać było niepewność, a także nutkę strachu.
– Kim ja jestem? Kim ja jestem?! – zdenerwował się czarny pan i uniósł rękę, by uderzyć chłopaka. – Już ja ci dam... – zaczął, jednak urwał. Jego ramię zatrzymało się kilkanaście centymetrów od twarzy zwiadowcy.
Ten wykorzystując okazję, cofnął się gwałtownie, przylegając do ściany. Drżąc, ze strachem przyglądał się mężczyźnie. Białowłosy jednak nagle zupełnie zmienił nastawienie. W jego oczach nie było już wściekłości, tylko dziwny, niepokojący błysk. Zdał sobie bowiem sprawę, co było powodem takiego zachowania chłopaka. Najwyraźniej mocne uderzenie sprawiło, że młody zwiadowca utracił pamięć. Uśmiechnął się w duchu. Właśnie nadarzyła mu się idealna okazja i wiedział, jak ją wykorzystać.
– Pytasz kim jestem, tak? Cóż, dziwię się, że zadajesz takie pytanie swojemu mistrzowi. 
– Mistrzowi? – spytał cichym i niepewnym głosem chłopak. Miał kolana przyciągnięte jak najbliżej klatki piersiowej, a w jego szeroko otwarte oczy nadal przepełnione były lękiem.
Czarny pan skinął głową, z wyraźną satysfakcją w oczach, po czym rzekł:
– Tak, jestem twoim mistrzem, nauczycielem, jak wolisz. Dwa dni temu miałeś nieszczęśliwy wypadek i wygląda na to, że musiałeś stracić pamięć. Co prawda nasz uzdrowiciel nie stwierdził poważnego urazu głowy, ale przypuszczam, iż to jest skutek uboczny.
Chłopak patrzył na niego z zainteresowaniem i łapał każde słowo wypowiedziane przez władcę. Pragnął jakoś wypełnić tę pustkę, która zrodziła się w jego głowie po przebudzeniu.
– Wiem, że to może być dla ciebie trudne do zrozumienia, ale zacznijmy od początku – mówił beznamiętnym głosem, przyglądając się fizjonomii chłopca. – Jestem Morgarath i władcą tego miejsca. A ty nazywasz się Will...
– Will… – powtórzył jak echo chłopak, jakby chciał przyzwyczaić się do własnego imienia.
Były władca Gorlanu milczał przez chwilę, analizując postawę młodego zwiadowcy. Po czym kontynuował:
– Zapewne nie pamiętasz swojej nauki tutaj. Pozwól więc, że nieco ci o tym opowiem... – oznajmił Morgarath. Wiedział już, że czeka ich teraz długa rozmowa.

***

W tej części zamku, która została wydzielona dla poddanych czarnego pana, Gilan wychodził właśnie ze swojej komnaty. Pozornie nie ruszając głową, zwiadowca uważnie penetrował otoczenie dokoła. Zachowywał się jednak normalnie, tak jakby po prostu gdzieś szedł, bez konkretnego celu. Wiedział, że gdyby zaczął zaglądać do każdej dziury w tym korytarzu, mogłoby wyglądać to podejrzanie. Jak na razie, nie udało mu się dowiedzieć niczego, poza tym, że Will uciekł, lecz został złapany. Raz tylko usłyszał, jak dwóch służących rozmawiało o tym, że chłopak wciąż się nie obudził. Niepokoiły go te plotki i dlatego musiał dowiedzieć się czegoś więcej.
Uznał, że nikt nie powinien mieć mu za złe, jeżeli trochę pospaceruje po zamku. W razie czego, mógł powiedzieć, że jest nowy i chce lepiej poznać otoczenie. Szedł właśnie wzdłuż pustego korytarza. Nie słyszał, żeby ktoś się znajdował w okolicy. Odruchowo poruszał się bezszelestnie, więc tym bardziej łatwo było mu usłyszeć jakieś niepokojące odgłosy.
Na korytarzu panował półmrok, gdyż światło dawały jedynie kilka niewielkich i okrągłych okien. Gilan doszedł do drewnianych, ciężkich drzwi, za którymi znajdowały się schody. Skręcił właśnie w wąską klatkę schodową, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki. Z każdą kolejną chwilą były coraz głośniejsze. Zwiadowca wiedział, że ta osoba zmierza do miejsca, w którym się znajdował.
Zawahał się. Mógł teoretycznie wycofać się pod ścianę i wtopić się w tło, lecz... ,,Do licha!" - pomyślał młodzieniec. - ,,Przecież nie mam płaszcza...". Jednak było już za późno, aby schować się do bezpiecznego miejsca, gdyż na schodach pojawił się Seward.
Gilan westchnął w myślach. Miał wyjątkowego pecha, co do tego człowieka. Niekiedy zdawało mu się wręcz, że los chce mu spłatać figla, co rusz stawiając na jego drodze tego jasnowłosego mężczyznę o podwójnej osobowości.
– Ej, ty! Co tu robisz? – spytał Seward, zauważając na swojej drodze zwiadowcę.
– Stoi, a nie widzisz? Trzeba być kompletnym idiotą, aby się tego nie domyślić – odpowiedział samemu sobie po krótkiej chwili ciszy.
– Zamknij się! Odezwał się Pan Wszystkowiedzący.
– A żebyś wiedział. Ty nawet byś drzewa na pustyni nie zobaczył, taki jesteś głupi.
– Yyyy... Przepraszam..? – zaczął Gilan, przerywając tę falę samooskarżeń. – Czy mogę coś powiedzieć..?
– NIE!
– No daj chłopakowi się wysłowić – odpowiedział sobie Seward z niezadowoloną miną. Zawsze musiał go uspokajać. Doprawdy, jak małe dziecko! "Z kim ja muszę pracować..." – Pokręcił głową z politowaniem i przeniósł wzrok ponownie na przybysza. – O co chodzi?
– Ja... – zaczął zwiadowca, nie do końca pewien, co powiedzieć. – Ja szukałem tylko...yy...wejścia do...yy... zbrojowni i zgubiłem się – wymyślił wymówkę na poczekaniu.
Blondyn spojrzał na niego podejrzliwie.
– Zbrojownia jest na dole... Dlaczego ją szukałeś?
– Szukałem... ostrzałki do miecza! – odpowiedział po krótkim wahaniu młodzieniec.
Mężczyzna pokiwał głową kilka razy, jakby w zamyśleniu. Przyłożył dłoń do ściany korytarza, jednak po chwili oderwał ją gwałtownie, z obrzydzeniem na twarzy. Na jego ręce pozostały ślady tajemniczej wilgoci. Gdy przyłożył ją do nosa, poczuł smród. Jeszcze z większym niesmakiem opuścił ją wzdłuż tułowia i wytarł dłoń o materiał spodni.
– Taak... W zbrojowni powinny się znaleźć jakieś ostrzałki – powiedział powoli Seward, tonem, który wskazywał wyraźnie, że blondyn nad czymś się zastanawia. – Chodź za mną zaprowadzę cię, yyy... – Sługa Morgaratha zawahał się, prawdopodobnie próbując przypomnieć sobie imię nowego towarzysza.
– Jestem Gladiel – odpowiedział, starając się zachować obojętność.
– Gladiel, tak właśnie... Gladiel... – mruknął mężczyzna, niezbyt przyjaznym tonem. – To w takim razie chodź, Gladielu... – Ostatnie słowo wypowiedział niczym obelgę. Prawdopodobnie nie spodobało mu się szlacheckie brzmienie tego imienia.
Gilan nawet jeśli dostrzegł w jego głosie nutę pogardy, to nie zwrócił na to uwagi.
– Więc prowadź – odparł na tyle oschle, na ile potrafił.
– Ej, ty! Trochę szacunku! – Seward odwrócił się w jego stronę z wściekłym wyrazem twarzy. Założył ręce i spojrzał wyczekująco na nowego mieszkańca zamku. – Do mnie, jako do pierwszego sługi naszego wielmożnego pana i władcy, masz się zwracać per "panie"! – zamilkł na chwilę, a gdy znów się odezwał, w jego głosie słychać było kpinę. –,,Do pierwszego sługi"? Nie za dużo sobie wymyślasz? Lepiej zejdź na ziemię i spójrz na rzeczywistość. Już ci to kiedyś tłumaczyłem.
– To, co mówisz, nie ma żadnego sensu! Na kim niby najbardziej polega nasz władca, jeśli nie na mnie?!
– Pomyśl, choć raz. Jesteś zwykłym sługą. Zwykłym sługą! Poza tym nasz pan już ma swojego zastępcę i na pewno ty nim nie jesteś.
– Masz na myśli tego całego Foldara? Gdyby był zastępcą pana, to nie zostałby wysłany nie wiadomo gdzie!
– Może pojechał z tajną misją. A to znaczy, że nasz pan darzy go zaufaniem, nieprawdaż? Ciebie nawet nie można zostawić samego!
– Akurat nigdy nie mam sposobności być sam, bo ty wiecznie się za mną wleczesz! Gdyby nie ty, to zapewne zasiadałbym teraz na tronie przy władcy!
 Gilan tymczasem ledwo powstrzymywał się od śmiechu. Tylko dzięki zwiadowczemu wyszkoleniu, potrafił zachować spokój. Nie zdziwiłby się, gdyby Seward zaczął okładać siebie pięściami.
– Przepraszam, czy mógłbym się wtrącić...? – spytał ostrożnie, za wszelką cenę starając się zachować kamienną twarz.
– Czego?! – warknął Seward, przenosząc na niego wściekłe spojrzenie. Pod wpływem gwałtownego ruchu, jasne pasma włosów opadły mu na oczy.
– Chciałem tylko przypomnieć, że miałeś mnie, panie, zaprowadzić do zbrojowni... – Gilan postanowił podlizać się nieco bardziej zarozumiałej stronie Sewarda. Zdawał sobie sprawę, że inaczej będzie stać tu w nieskończoność, wysłuchując bezsensownej kłótni.
Sługa przez chwilę milczał. Zwiadowca miał wrażenie, jakby druga jaźń blondyna, w myślach karciła go za jego wybuch wściekłości. Ten w końcu machnął z roztargnieniem ręką i odparł:
– Dobrze, już dobrze. Chodźmy...
Młodzieniec odetchnął z ulgą. Kiedy dotrą do zbrojowni, będzie mieć w końcu szansę uwolnić się od natrętnego sługi i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o Willu. Chyba, że...
Chyba, że podwładny Margaratha wiedział coś na temat jego przyjaciela. Będzie musiał tak go podejść, by dowiedzieć się jak najwięcej.
– Przepraszam, że wrócę do tematu, ale... Jak sobie teraz to przemyślałem, to miałeś rację – zaczął Gilan, starając się dotrzeć do rozsądniejszej, jak się zdawało, osobowości Sewarda. – Mimo wszystko, jest chyba ktoś oprócz Foldara, na kim władca skupia swoją uwagę.
Jego towarzysz spojrzał na niego dziwnie.
– Kogo masz na myśli?
Schodzili właśnie po ciasnych, krętych schodach, ogarniętych przez półmrok. Gilan musiał iść przy zewnętrznej ścianie, gdyż z drugiej strony stopnie były zbyt wąskie i jeden nieuważny ruch groził upadkiem.
– Słyszałem coś o jakimś chłopcu, któremu pan poświęca teraz wiele swojego czasu... – odparł niewinnym tonem były uczeń Halta.
– Głupi dzieciak – warknął Seward. – On jest nic nie wart. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nasz pan się tam nim przejmuje.
– Nie wiem o nim zbyt wiele... Mógłbyś coś więcej o nim powiedzieć? – Zwiadowca za wszelką cenę musiał ukrywać zainteresowanie, które w oczach sługi, mogłoby się wydać nad wyraz podejrzane. Jednak wyglądało na to, iż ten nic nie zauważył. Gilanowi przeszły przez myśl słowa wypowiedziane jakiś czas temu, już nie pamiętał przez kogo. ,,Słudzy Morgaratha nie są zbyt inteligentni". "Ale ten to już szczególnie..." – dodał w myślach.
– A co tu mówić? To zwykły bezwartościowy dzieciak, podobno jest uczniem zwiadowcy – odparł Seward pogardliwym tonem.
– Zwiadowcy...? – Gilan starał się, by w jego głosie słychać było lekki strach, a zarazem pogardę dla członków korpusu. – Skąd on się tu wziął?
– Pan przywiózł go tu po nieudanej bitwie na równinie Uthal. Ci, którzy byli wtedy w armii, mówili mi, że chłopak wcześniej był zakładnikiem tych obdartusów, Skandian.
– Skandian? Hmm... To ciekawe... – Na chwilę nastała cisza, w trakcie której dwaj mężczyźni przeszli wzdłuż długiego korytarza, oświetlonego przez duże, nieoszklone okna. Zwiadowca wahał się przez chwilę, po czym spytał:
– A wiadomo właściwie, jakie pan ma plany w stosunku do tego chłopca?
– Nasz władca nigdy mi nie zdradził, do czego potrzebny mu ten dzieciak. – Zacisnął pięści, niezadowolony, że Morgarath mu czegoś nie powiedział. – No tak. Przecież ty jesteś najbardziej zaufaną osobą w tym zamku i tobie można powierzyć wszystko – jego głos ociekał sarkazmem.
Gilan miał ochotę trzepnąć towarzysza. Znowu wszczyna te bezsensowne kłótnie... 
– Oczywiście, że tak! Pan mi ufa!
 – Taa, jak pies kotu. Wracając, nasz pan traktuje tego małego jak swojego osobistego sługę.
– Osobistego sługę? – wtrącił Gladiel, zanim doszło do rękoczynów. – To znaczy, że traktuje go lepiej niż innych?
– Tego bym nie powiedział. – Na jego twarzy zagościł złośliwy uśmiech, przynajmniej chciał, aby taki wyszedł. Jednak w rzeczywistości jego wyraz twarzy wyglądał dziwnie. – Ale i tak moim zdaniem, ten mały zwiadowca zasługuje na coś o wiele gorszego.
Młodzieniec nie dowiedział się jednak, na co według Sewarda zasługuje Will, gdyż w tym momencie znaleźli się przed ciężkimi drzwiami do zbrojowni. Gdy weszli do środka, sala okazała się sporej wielkości pomieszczeniem, oświetlanym przez wiszące na ścianach pochodnie. Po lewej stronie znajdowała się masa lekko zardzewiałych mieczy, kilka toporów, maczug, szabli, krótkich noży. Znalazło się też kilka łuków, lecz - jak sądził Gilan - nie nadawały się do użytku. Po drugiej stronie umieszczone były różnego rodzaju narzędzia tortur. Na drewnianych, prowizorycznych półkach leżały kajdany, bicze z kolcami i bez, noże z chropowatym ostrzem. Zwiadowca wzdrygnął się na ten widok. Na niewielkim podeście blisko wejścia, zauważył długi bicz nabijany kolcami. Wprawne oko młodzieńca dostrzegło na nim w miarę świeże ślady krwi.
W tym czasie Seward podszedł do sterty broni i zaczął szukać czegoś w niskiej skrzynce. Grzebał w niej przez jakiś czas, co chwila wyrzucając na zewnątrz rozmaite, drobne przyrządy niewiadomego przeznaczenia. Po kilku chwilach wyciągnął niewielką ostrzałkę do mieczy. Nie była jednak najlepszej jakości, gdyż korzystało z niej bardzo wiele osób. Przyjrzał się narzędziu, po czym wzruszył ramionami i wstał. Podszedł do Gilana i wręczył mu przedmiot.
– Trzymaj, tylko jej nie zgub – ostrzegł oschłym tonem.
– Oczywiście – odparł krótko młodzieniec, dobywając miecza z pochwy z charakterystycznym świstem.
Ktoś o sprawniejszym oku mógłby od razu stwierdzić, że nie ma tu do czynienia z pierwszym lepszym szermierzem. Gilan już od dziecka był szkolony, jak należycie obchodzić się z bronią. I Seward musiał to zauważyć, gdyż protekcjonalnie odwrócił wzrok i podszedł do półki, na której leżały kajdany oraz bicze, a następnie zaczął przeglądać ich stan.
– Dobra, odłóż ten bicz, bo się jeszcze skaleczysz – mruknął do siebie Seward, po krótkiej chwili milczenia. Towarzyszący mu młodzieniec westchnął tylko, zdając sobie sprawę, że zaraz będzie świadkiem kolejnej kłótni.
– Jestem ci bardzo wdzięczny, że tak się o mnie martwisz! – dodał lekko urażonym głosem, zaciskając mimowolnie dłoń na jednym z kolców bicza. – Ał! Nawet nie waż się mówić ,,A nie mówiłem"!
– W porządku, nie miałem takiego zamiaru. – Seward uśmiechnął się lekko, chwytając ostrożnie drugą dłoń. – To tylko zadrapanie, nic ci nie będzie.
– A od kiedy cię to obchodzi?!
– Mimo wszystko cię lubię i nie dałbym nikomu zrobić ci krzywdy. Nawet samemu sobie .
Gilan był całkowicie zszokowany tym, co przed chwilą usłyszał. Po kilku sekundach zdał sobie dopiero sprawę, że nieświadomie otworzył usta ze zdziwienia. Szybko zamknął je, mając nadzieję, że Seward niczego nie zauważył. Wrócił do ostrzenia miecza, choć tak naprawdę nie było to już wcale potrzebne. "A myślałem, że nic mnie już tu nie zdziwi" – westchnął w myślach. Po chwili podniósł swoją broń na wysokość oczu i sprawdził ostatni raz ostrość klingi. Następnie stanowczym i pewnym ruchem schował ją do pochwy.
Seward musiał to zauważyć, bo zaprzestał dyskusji z samym sobą i oznajmił:
– Jeśli już skończyłeś, to chodź. Zaprowadzę cię do komnaty.
Młodzieniec tylko skinął głową. Niezbyt podobało mu się, że sługa Morgaratha wszędzie go prowadzi, tak jakby on był tu tylko gościem. W końcu należał do armii i powinien być traktowani jak pozostali. Nie zauważył, żeby inni posiadali osobistą eskortę. Wolał jednak nie narażać się Sewardowi, gdyż ten mógłby powiedzieć komuś o jego zainteresowaniu Willem. A im mniej osób kojarzyło go z młodym zwiadowcą, tym lepiej.
Mężczyźni wyszli ze zbrojowni, a sługa zamknął za sobą ciężkie drzwi żelaznym kluczem, który - jak uważał Seward - otrzymał w ramach zaufania władcy w jego osobę. Nie zmienia to faktu, że posiadała je większość wojska. Gilan w tym czasie oparł się o ścianę korytarza z rękoma w kieszeniach czarnych spodni. Starał się, aby jego postawa była na tyle lekceważąca, na ile potrafił. Wciąż trochę dziwnie się czuł bez swojego szarozielonego płaszcza. Z goryczą stwierdził, że w nim bez problemu wtopiłby się w tło, które stanowiły porośnięte mchem, kamienne ściany. Jednak nie mógł go założyć, gdyż wszystkie jego starania poszłyby na marne. Musiał dalej grać rolę złodzieja i przestępcy. Od tego zależało życie nie tylko jego, ale też Willa.
– Gdziekolwiek teraz jesteś... Nie pozwolę ci zginąć... – szepnął do siebie Gilan.

***

Horace i Michael wyjechali z miasteczka już kilka godzin temu. Słońce znajdowało się wysoko na nieboskłonie, lecz chmury zasłoniły ciepłe promienie, powodując, ochłodzenie powietrza. Czeladnik rycerski grzebał właśnie w swoich bagażach, szukając niewielkiej paczuszki z jedzeniem. Nie jadł nic od śniadania, co w jego przypadku było to czymś nie do pomyślenia. Jeszcze, gdy mieszkał na dworze w Redmont, wielu dziwiło się, ile zwykły chłopak może zjeść. Uśmiechnął się lekko na myśl o przepysznych potrawach, którymi zajadał się w sierocińcu. Teraz również nie mógł narzekać na kuchnię, bo – jak wiadomo – mieszkańcy Galii potrafili gotować. Z tego też powodu ślinka mu ciekła na myśl, co też może znajdować się w prezencie, który otrzymał tego samego ranka od uroczej kelnerki. Nie zatrzymując się, wyjął z torby podróżnej niewielką paczkę z białego pergaminu. Mimo upływu kilku godzin, paczka była jeszcze ciepła od spodu, więc Horace podejrzewał, że wyroby były świeżo przygotowane przed ich odjazdem.
Uśmiechnął się na wspomnienie blondynki, która tak bardzo chciała pomóc im przed odjazdem. Szkoda tylko, że nie zauważył, że dziewczyna robiła to wszystko ze względu na jego starszego towarzysza.
Co chwila zerkając na drogę przed sobą, zaczął otwierać pakunek. Z początku szło mu niezbyt dobrze, gdyż używał tylko jednej ręki, lecz w końcu udało mu się rozpakować upragniony prowiant. Do jego nosa doszedł przyjemny, ziołowy zapach. Już chciał rzucić się bezmyślnie na smaczne danie, gdy zdał sobie sprawę, że były to escargots.
– Co się stało? – spytał Michael, który zainteresował się wykrzywioną w grymasie twarzą towarzysza. Oczywiście już wcześniej zauważył starania rosłego czeladnika w dostaniu się do pożywienia.
– Ta kelnerka, Claire... Powiedziała, że ma dla mnie coś specjalnego. Mówiła, że na pewno mi zasmakuje... A to są znowu ślimaki! – wyżalił się chłopak. Ku jego zdumieniu, rycerz zaczął się głośno śmiać. Przez chwilę, nastolatek miał nawet ochotę cisnąć swoją paczuszką w tę roześmianą twarz.
– Przestań! To nie jest śmieszne – burknął, niezadowolony z zachowania bruneta. – Dlaczego ona mi to dała? – jęknął żałośnie, chowając pakunek z powrotem do torby.
– Hmm.. Nie mam pojęcia. Może po prostu uznała, że ostatnim razem ci smakowały – odparł Michael, podgryzając niewielkie bułeczki, w które wyposażyła go wcześniej dziewczyna. Uśmiechnął się w duchu, przypominając sobie ich pożegnalną rozmowę.
– Taa, umierałem z zachwytu – odparł, nie patrząc na rycerza. Ten zaśmiał się pod nosem i ułamawszy mały kawałek bułki, podał go siedzącej na jego ramieniu rudemu zwierzęciu. Wiewiórka z początku niepewnie powąchała podsunięty pod jej nos przysmak, lecz po chwili chwyciła go w łapki i wgryzła się w niego.
Horace mruknął coś pod nosem. Brzmiało to mniej więcej jak: "Nawet to głupie zwierzę dostaje lepsze jedzenie niż ja...".
– Chcesz jedną? – spytał Verney, który ulitował się nad młodszym kolegą.
Z początku chłopak chciał odmówić i nie narażać swojej dumy na uszczerbek, lecz w końcu nieprzyjemne skurcze żołądka namówiły go do zmiany decyzji.
– Właściwie..Chętnie, dzięki.
Horace pociągnął lekko swojego konia za lejce, by ten przybliżył się do wierzchowca Michaela. Następnie wyciągnął rękę, aby wziąć z pakunku towarzysza, jedną, ciepłą jeszcze bułkę. Gdy włożył ją do ust, poczuł wspaniały, lekko słodkawy smak. Galijczycy naprawdę znali się na gotowaniu. Potrafili upiec niezwykłe, kruche ciasto, zupełnie inne od tradycyjnego, spotykanego w Araluenie. Michael w tym czasie schował paczkę do swojej torby, przezornie zostawiając resztę przysmaku na potem.
– Dobrze, jedźmy dalej. Przed nami jeszcze długa droga i nie możemy sobie pozwolić na opóźnienia, które nie wynikają z konieczności – oznajmił.
– Jasne... – mruknął Horace i uderzył piętami w boki swojego wierzchowca, zmuszając go do zwiększenia tempa.
Michael zrównał się z nim, uśmiechając lekko. Po chwili musiał poprawić kołnierz swojego płaszcza, gdyż zawiał zimny wiatr. Miał wrażenie, że temperatura spadła, co by go nie zdziwiło, ponieważ powoli zbliżali się do gór. Na horyzoncie, spośród białej mgły wyłaniały się już pierwsze, ledwo dostrzegalne szczyty o charakterystycznych, stożkowatych szczytach. Obecnie pokonywali dość pagórkowaty teren, toteż ich zasięg widzenia co chwilę się zmieniał.
Po drodze spotykali coraz mniej ciepłolubnych ptaków i zwierząt, które miałyby tu utrudnione zadanie w poszukiwaniu pożywienia. Niemniej jednak młodemu czeladnikowi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Z jego szczęściem, pewnie by znowu spadło na niego jakieś stworzenie. Już i tak miał utrapienie z jednym szkodnikiem, którego Michael zadziwiająco polubił.
Nie rozumiał, jak jego towarzysz pozwalał temu rudemu potworowi spać razem z nim. Nie rozumiał wcale, dlaczego to małe stworzenie w ogóle się do nich przywiązało.
To nie tak, że nie lubił zwierząt. Zawsze było pozytywnie nastawiony do tych domowych, łagodnych istnień. Jednak dzikie stworzenia go trochę przerażały. To uczycie trochę zmalało od czasu spotkania z dwoma odyńcami, podczas którego o mały włos, a razem z Willem staliby się pożywieniem. W tym dniu pokonał swój strach i... i znalazł przyjaciela. "Ciekawe, co teraz robisz, Willu... Czy spotkałeś już Halta i Gilana...?" – spytał w myślach rycerski czeladnik. Spojrzał w niebo, gdzie promienie słońca z trudem przebijały się przez chmury. Wiedział, ż droga przed nimi nie będzie prostsza, niż wcześniej. Wręcz przeciwnie. Zastanawiał się, w jaki sposób przedostaną się przez wysokie góry w Teutonii. Nie mogli ich w żaden sposób okrążyć, gdyż ciągnęły się długim pasem aż do północnych krańców Skandii. Chłopak obawiał się nieco, że ich wierzchowce mogą nie znieść trudów górskiej przeprawy. Sam nie był jej zbyt pewien. Jeszcze jako wychowanek sierocińca, słyszał wiele legend o niezwykle niebezpiecznych przełęczach i wysokich, skalistych szczytach pełnych jaskiń, zamieszkiwanych przez tajemnicze, groźne plemiona. Wzdrygnął się na samą myśl. Jego wyobraźnia bezczelnie podsunęła mu obrazy bezwzględnych, nie znających cywilizacji tubylców, którzy mieli kanibalistyczne zapędy.
Z ponurych myśli wyrwał go głos Michaela:
– Przyspiesz trochę swojego konia, Horace! Wkrótce się ściemni, a wolałbym dotrzeć do miasta przed zmrokiem. Podobno w nocy grasują tu bandyci.
Po tych słowach, brunet wysunął się do przodu, zmuszając wierzchowca do kłusa. Po krótkim ociąganiu, dołączył do niego młodszy kolega. I tak, dwaj towarzysze podróży rozpoczęli mozolną, długotrwałą wędrówkę po nieznanych im terenach Galii, nie wiedząc jeszcze, gdzie tak naprawdę zaprowadzi ich los.